Listy 22 stycznia 2018
Liturgiczna kawa - o. Karol OFM

Praca w Puerto Suarez ruszyła ostro z kopyta. Oczywiście jak to zawsze bywa, że nowe miejsce, nowe obyczaje i tym razem mnie zaskoczyły.
Parafia jak to parafia … zawsze życie się kręci przy kościele parafialnym. Kościółek jest przyjemny, posiada kilka wentylatorów które troszeczkę pomagają dotrwać do końca Eucharystii. Niestety bez wentylatorów w kościele jest tak ciepło że nawet miejscowi ludzie się męczą. Z racji tego, że kościół ma dużo okien – szybko się nagrzewa więc mamy „gorąca atmosferę” :-)

Do większości sakramentów sami przygotowujemy tutaj ludzi, tylko do pierwszej komunii mamy pomocników „katechistów”, którzy zajmują się dzieciakami. Poza tym cała robota duszpasterska leży na naszych barkach. Można oczywiście się przyzwyczaić. Ludzie chętnie przychodzą na Eucharystię, ponieważ ostatnio nie mieli mszy świętych z powodu braku kapłanów. Z drugiej strony tłumów w kościele nie ma. Największym zainteresowaniem cieszy się tutaj boisko które jest przy kościele. Codziennie wieczorem jest tutaj sporo młodych grających w piłkę. Bóg jest tutaj ważny … ale sport ważniejszy hehe.

Oprócz pracy w kościele parafialnym i codziennych Eucharystii, które sprawuję dla sióstr klarysek mam także wyjazdy na wioski. Nie jest ich za dużo, ale do niektórych trzeba poświęcić sporo czasu aby dotrzeć. Niestety życie religijne na wioskach jest bardzo zaniedbane. Niektóre z nich ostatnio mały Eucharystię ponad pół roku temu. Dlatego na początek udaliśmy się na wioski (ja i brat zakonny) aby po pierwsze odszukać lidera. Lider to osoba odpowiedzialna za kaplicę i życie religijne na wiosce. Kiedy już odnaleźliśmy lidera, przedstawiliśmy się kim jesteśmy i ogłosiliśmy w wiosce że przyjedziemy za kilka dni aby sprawować sakramenty. Ludzie przygotowali się na nasz kolejny przyjazd: posprzątali kaplice, które daaaawno nie były użytkowane.

Dojazd na wioski przebiega wzdłuż granicy z Brazylią, dlatego co chwilę można spotkać żołnierzy boliwijskich, którzy kontrolują drogę. Po przyjeździe na wioski na dzień dobry można zauważyć typowy klimat boliwijskiej wioski. Byle jakie domy, najważniejsza jest blacha która służy jako dach, a ściany i podłoga nie są tak ważne. Przy takim upale nawet lepiej jak nie ma ścian, bo jest lepszy przewiew. Kaplice są stare i troszeczkę zaniedbane, jednakże na moją wizytę wyporządzili kaplicę.
Obserwując tych ludzi można zauważyć że część z nich ma akcent brazylijski, maniery brazylijskie i nawet karnacje typowo brazylijską. Na ogół są sympatyczni. Zazwyczaj mnie nie znają więc czasami się nawet ze mną nie przywitają, ale jako ktoś im powie, że jestem „padre” to nagle zmieniają nastawienie … jakby coś chcieli hehe. Po przyjeździe na wioskę pierwsze co się robi to bije się w dzwon, a jak nie ma dzwonu to szuka się felgi i wali się jakimś żelastwem, aby narobić hałasu, by wszyscy ludzie w okolicy wiedzieli, że będzie Eucharystia. Potem trzeba godzinkę czekać aż ludzie przyjdą do kaplicy. W Polsce to ludzie czekają na księdza tutaj jest odwrotnie.

To co charakteryzuje tych ludzi to picie kawy. Kawę oni piją o każdej porze dnia. Dobra kawa mielona, brazylijska, jest tutaj czymś koniecznym w codziennym życiu. Razu pewnego na jednej wiosce podczas celebrowania Eucharystii; dzieci przyniosły do kościoła termosy z kawą. Ja się im uważnie przyglądam, a oni wyciągają szklankę (chyba po musztardzie) nalewają do niej kawy i podczas czytań mszalnych kiedy siedziałem na krześle; oni podchodzą do mnie z kawą abym się napił. Ktoś bardzo wrażliwy zaraz by zwrócił uwagę tym ludziom. Ale ja widząc szczerość, dobroć i w swoim sensie niewinność tych ludzi - wziąłem kawę, podziękowałem grzecznie, oni się ucieszyli, bo „padre” nie pogardził ich kawą; a po mszy świętej razem ze wszystkimi wypiłem tą kawę którą mi wręczyli podczas Eucharystii. Tak akurat po Mszy Świętej troszeczkę ostygła i była w sam raz do picia. Mniam … braaazylijska kawa….

Wioski boliwijskie, które odwiedzam są dla mnie miejscem wyjątkowym, ponieważ widzę ludzi, którzy niewiele potrzebują do życia. To co konieczne im wystarcza i są zadowoleni: byle jaki domek, ognisko na którym przygotowują coś do jedzenia, zaparzają brazylijską kawę i cieszą się z życia. Obserwując ich często zastanawiam się nad tym jak my Europejczycy, którzy mamy wiele, ciągle narzekamy i nie potrafimy cieszyć się z życia. Sam widzę po sobie że nie raz warto cieszyć się z małych codziennych rzeczy: dobrej kawy, złowionej rybki, drugiego człowieka który jest obok, zimnej wody…