Misje OFM - serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

STRONA GŁÓWNAHISTORIAPRACA MISYJNAGALERIALINKI                                                             


   Świadomość głoszenia Ewangelii wszystkim narodom, zgodnie z nakazem misyjnym Chrystusa (por. Mk. 16,15; Mt. 38,19), towarzyszyła Kościołowi od początku i zawsze prowadziła bardziej do czynnego rozpowszechniania Ewangelii w świecie...

       więcej>>


    Jak wygląda zaangażowanie na polu misyjnym braci z naszej prowincji Wniebowzięcia NMP z Katowic...

 więcej >>


  Galeria zdjęć dokumentujących pracę misyjną naszych współbraci oraz działalność naszego sekretariatu...

 więcej>>


     Linki do wybranych miejsc w Internecie - znanych i mniej znanych...

   więcej>>


 


   O. Otton Ratajczak OFM
   WIDZIAŁEM WIELKĄ, KILKUMETOWĄ FALĘ


Rys. B.Okupniak    Na pewno docierały do was wiadomości o tragedii, jaka wydarzyła się w Papui-Nowej Gwinei. Jest to jedna z największych katastrof w historii tego kraju. Minęło wprawdzie sporo czasu od tego wydarzenia, ale wspomnienia tamtych przeżyć wciąż pozostają we mnie żywe, gdyż brałem w nich bezpośredni udział.
   Od połowy maja pomagałem właśnie w parafii Sissano na wybrzeżu, gdzie proboszczem jest 76-letni Włoch - o.Giles. Ojciec Giles jest bardzo schorowany i co jakiś czas musi jeździć do Aitape, aby się podleczyć. Tak też było i tym razem. Od pewnego czasu duszpasterzowałem sam w parafii liczącej ok. 6 tysięcy ludzi. Tragedia rozpoczęła się 17 lipca 1998r., wieczorem ok. godz. 18.30. Poczułem wtedy silne trzęsienie ziemi. Wybiegłem z domu, żeby w przypadku zawalenia się murów nie pozostać pod gruzami. Nic jednak wielkiego się nie stało. Domy wytrzymały ten wstrząs, mimo że był on o wiele silniejszy od tych, które do tej pory przeżywali mieszkańcy tych okolic. Przez kilka minut rozmawiałem z parafianami z okolicznych domów i wróciłem do domu. Kilka minut później katechista powiadomił mnie, że w kościele pospadały figury z ołtarza i potłukły się. Wziąłem więc lampkę (o tej godzinie w Papui jest już dość ciemno) i poszliśmy do kościoła, aby trochę posprzątać. Po chwili usłyszeliśmy duży hałas od strony oceanu, tak jakby woda gotowała się w morzu i silny wiatr. Katechista pobiegł zobaczyć, co tam się dzieje. Ja również poszedłem za nim. Doszedłem jednak tylko do drzew, które oddzielały wioskę od morza. Ta kobieta miała szczęście: została "tylko" ranna (foto: KNA Bild) Zobaczyłem uciekającego katechistę, a chwilę potem ogromną kilkumetrową (ok. 10 m) ścianę wody za nim. W ułamku sekundy uświadomiłem sobie, że ta ogromna fala powstała po trzęsieniu ziemi. Odruchowo zacząłem uciekać w przeciwnym kierunku. Za sobą słyszałem tylko walące się budynki i ogromną masę wody, która po kilku sekundach zobaczyłem za swoimi plecami. Całe szczęście, że nie dopadła mnie i nie przykryła fala, bo byłoby już po mnie. Załamała się na budynkach, a mnie dosięgła już tylko sama powódź.
   Dobiegłem do kanałów rzeki, która jest granicą naszej parafii. Tam spotkałem innych parafian, przerażonych i nie wiedzących, co w tej sytuacji robić. Woda powoli opadała - spływała do wspomnianych już kanałów, podnosząc w nich niesamowicie poziom wody. Żeby się choć trochę uspokoić zaczęliśmy odmawiać różaniec wyglądało na to, że jest już po wszystkim i trzeba otrząsnąć się z przerażenia. Dopiero co zaczęliśmy modlitwę, kiedy poczuliśmy następne, równie silne trzęsienie ziemi, a po chwili znów hałas od strony oceanu. Teraz już wiedzieliśmy co to jest - nadciągała następna fala. Szybko więc wsiedliśmy do kanu (to takie małe łódki robione przez Papuasów) i przeprawiliśmy się na drugą stronę rzeki, a następnie weszliśmy na małą górkę. To było najbezpieczniejsze miejsce dające na przeczekanie powodzi. Przy ogniskach przesiedzieliśmy całą noc. Była to długa noc, pełna obaw i strachu o własne życie. Tym bardziej, że co kilka godzina następowały kolejne trzęsienia. Nie tak silne jak pierwsze, ale na nowo wzmagałaniec –
   Następnego ranka powróciliśmy, żeby dokładnie zobaczyć, co się stało i jakie są straty. To co ujrzeliśmy przerosło wszelkie nasze wyobrażenia. Jeden z mieszkańców Sissano nad grobem swoich bliskich Z wioski, w której mieszkaliśmy nie zostało nic. Kościół, nasz dom, szkoła misyjna, szpitalik - wszystko kompletne zrujnowane. Fala zmyła z powierzchni ziemi dosłownie wszystko. Obszedłem najbliższe wioski. Tam pozostały jedynie nieliczne ruiny domów. Wielu ludzi było potopionych, niektórych wygrzebywano spod zawalonych domów. Największe wrażenie wywołał na mnie widok utopionej matki z czworgiem dzieci. To oni przede wszystkim (matki z małymi dziećmi) są ofiarami tej tragedii. Nie zdążyli - nie mieli szans na ucieczkę.
   Około południa popłynąłem małą łódką z silnikiem do Aitape, aby powiadomić o tym, co się stało. Radio i telewizja australijska podawała już komunikaty i rozpoczęła się akcja niesienia pomocy. Z Australii samoloty zaczęły błyskawicznie przywozić lekarstwa i żywność. Przyleciało też kilku lekarzy i woluntariuszy do pomocy przy chorych.
   Korzystając z okazji, że ekipa telewizji leciała helikopterem do Sissano, wraz z administratorem diecezji polecieliśmy również. Po drodze zatrzymaliśmy się w wiosce Warapu, która liczyła ok. 2500 mieszkańców. Była to najbardziej wysunięta wioska w naszej parafii. W tym miejscu gdzie przedtem mieszkali ludzie, nie pozostało dosłownie nic. Same tylko drzewa. Gdybym przedtem nie wiedział, że tam była wioska , to bym się nigdy nie domyślił. Woda zmiotła dosłownie wszystko do laguny (jezioro powstałe na skutek trzęsienia ziemi), w której pływają teraz resztki domów i wiele ludzkich ciał. Na lądzie widziałem również wielu potopionych, niektórzy byli porozdzierani przez połamane drzewa. Widziałem również ludzi, którzy zakopywali swoich bliskich. Niektórzy stracili całe rodziny. Polecieliśmy dalej do samego Sissano. Tam przy polowym lotnisku byli już lekarze i pielęgniarki. O. Otton udziela sakramentu namaszczenia chorych Przyleciał też biskup z sąsiedniej diecezji Vanimo i przez cały dzień pozostał razem z tymi ludźmi. Poszedłem na wspomnianą już wcześniej górkę, gdzie w dalszym ciągu siedzieli nasi parafianie. Bali się wracać. Byli przerażeni tym wszystkim. Wracając z powrotem zabraliśmy z mężczyznami kilku rannych z połamanymi nogami i rękami. Gdy dotarliśmy do lekarzy z pierwszą grupą rannych, przyleciały dwa helikoptery i zaczęły "ściągać" chorych z góry. Po wstępnych oględzinach przez lekarza i opatrzeniu ran, pacjenci wysyłani byli samolotami do najbliższych szpitali. Przez cały dzień krążyły trzy samoloty, aby odtransportować rannych. Nasze zadanie i pomoc jaką w tym momencie mogliśmy okazać tym ludziom, to obecność wśród nich oraz sprawowanie sakramentu pojednania i namaszczenia olejami świętymi. Przez cały dzień mieliśmy z ks. Biskupem dużo roboty. W takich warunkach nie było mowy o Mszy św. W przerwie między kursami samolotów ks. Biskup odmówił modlitwę polecając wszystkich poszkodowanych Bożej opiece. Tego dnia przyleciał również szef rządu Papui oraz arcybiskup ze stolicy kraju.
   W tym kataklizmie straciłem wszystkie swoje rzeczy osobiste, nie licząc odzieży, którą miałem jeszcze w Aitape. Ale cóż to jest w porównaniu z tym, że żyję? Dla mnie jest to cud. W tych kategoriach patrzę na to. Wierzę, że tylko dzięki Bożej opatrzności jeszcze żyję. Od tego dnia żyję u Pana Boga "na kredyt". Katechista, z którym uciekałem przed falą, nie miał takiego szczęścia. Jego ciało znalazłem w niedzielę rano. Tyle o moich przeżyciach.

   Jak wygląda sytuacja dzisiaj?
   Po trzęsieniu ziemi fala o wysokości 7-10 m wtargnęła na ląd na długości 20 kilometrów. Tak wyglądało wybrzeże Papui-Nowej Gwinei przed przejściem żywiołu Bez dachu nad głową i bez jakichkolwiek środków do życia zostało ok. 8000 ludzi. Oficjalnie podaje się, że życie straciło 1600 osób. Odnaleziono ok. 3000 żyjących, a co z resztą się dzieje - nie wiadomo. Na pewno część ukryła się w buszu, ale przypuszcza się, że wielu ciał jeszcze nie odnaleziono i jest na to nikła szansa. Dlatego obecnie, z obawy przed epidemią, która może pociągnąć za sobą wiele ofiar, cały teren zamknięto. Na jak długo, trudno powiedzieć.

   Jak wygląda nasza praca w tych warunkach?
   Ludzi, których odnaleziono - tych żyjących, rozmieszczono w specjalnych obozach, próbując zapewnić im opiekę lekarską i wyżywienie. My natomiast podzieleni jesteśmy na kilka grup, po kilka osób: kapłan, siostra zakonna, świecki misjonarz, studenci z uniwersytetu w stolicy, czasem także kleryk. Razem jesteśmy z tymi ludźmi przez cały tydzień i pomagamy im jak tylko potrafimy i czym możemy służyć - przede wszystkim duszpastersko.
   Po tygodniu wracamy do Aitape na dwa dni odpoczynku, po czym udajemy się do następnej grupy. Jak długo potrwa taka sytuacja, nie wiadomo. Mówi się o zamknięciu na stałe terenu objętego katastrofą ze względu na częste trzęsienia ziemi w tym rejonie. Duże problemy będą ze znalezieniem nowego miejsca dla tych ludzi. Może przeprowadzą się do swoich krewnych w inne regiony? Trudno jeszcze cokolwiek rokować.

Powrót do strony Listy   


do góry
  
LISTY