Misje OFM - serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

STRONA GŁÓWNAHISTORIAPRACA MISYJNAGALERIALINKI                                                             


   Świadomość głoszenia Ewangelii wszystkim narodom, zgodnie z nakazem misyjnym Chrystusa (por. Mk. 16,15; Mt. 38,19), towarzyszyła Kościołowi od początku i zawsze prowadziła bardziej do czynnego rozpowszechniania Ewangelii w świecie...

       więcej>>


    Jak wygląda zaangażowanie na polu misyjnym braci z naszej prowincji Wniebowzięcia NMP z Katowic...

 więcej >>


  Galeria zdjęć dokumentujących pracę misyjną naszych współbraci oraz działalność naszego sekretariatu...

 więcej>>


     Linki do wybranych miejsc w Internecie - znanych i mniej znanych...

   więcej>>


 

   
   REPUBLIKA ŚRODKOWOAFRYKAŃSKA; GORĄCE CHWILE.


   Rozpoczynając jesienią ubiegłego roku przygotowania do misji medycznej: "Operacja Bangassou" wiedzieliśmy, że będzie to poważne i trudne do realizacji przedsięwzięcie. Na szczęście jeszcze wtedy nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę, z iloma problemami przyjdzie nam się zmierzyć, by osiągnąć główny cel wyprawy; zorganizować i wyposażyć w leki oraz sprzęt, ośrodek w samym środku tropikalnego lasu. Ośrodek, w którym przez prawie miesiąc mieliśmy wykonywać najważniejszą część wyprawy - skomplikowane zabiegi chirurgiczne, przede wszystkim operacje tarczycy.

   Pomysł zorganizowania wyprawy medycznej, mającej działać w Republice Środkowoafrykańskiej, powstał prawie dwa lata temu. To właśnie wtedy ojciec Kordian Merta, franciszkanin prowadzący od wielu lat misję w Rafai, zwrócił się z prośbą do Fundacji Pomocy Humanitarnej "Redemptoris Missio" o pomoc w zorganizowaniu przyjazdu zespołu chirurgów, skłonnych podjąć się operacji wola, czyli powiększonych, nieraz do monstrualnych rozmiarów, tarczyc. Schorzenie to, dotyczące zazwyczaj młodych kobiet, rozwija się stosunkowo wolno, jednak nie leczone prowadzi do bardzo poważnych powikłań, nasilającej się duszności, kłopotów w połykaniu, wiąże się też z podwyższonym ryzykiem wystąpienia raka tarczycy. Jedyną możliwością pomocy chorym jest zbieg operacyjny, jednak w Republice Środkowoafrykańskiej, pięciomilionowym kraju, w którym pracuje zaledwie kilkunastu chirurgów, nikt nie był w stanie podjąć się przeprowadzenia tych trudnych technicznie zabiegów.
   Fundacja "Redemptoris Missio" od wielu lat pomaga ośrodkom misyjnym i medycznym na całym świecie, również tym razem jej prezes, dr Norbert Rehlis, obiecał pomoc. Kierownictwo medyczne misji, zgodził się objąć Profesor Michał Drews, kierownik Kliniki Chirurgii Ogólnej, Gastroenterologicznej i Endykronologicznej Akademii medycznej w Poznaniu, chirurg z olbrzymim doświadczeniem zawodowym, znakomity specjalista chirurgii tarczycy. Kolejne miesiące upływały na żmudnych przygotowaniach formalnych, ustaleniach dotyczących wyposażania miejscowego szpitalika (a właściwie kilku murowanych baraków), ilości oczekujących chorych, wymaganych dokumentach. Ustalał się też cały czas skład ekipy medycznej, która ostatecznie liczyła ośmiu chirurgów: prof. Michał Drews, Przemysław Pyda, Tomasz Wierzbicki, Wiktor Meissner, Szymon Smoliński, Tomasz Banasiewicz, Michał Głyda i Mikołaj Musiał. W wyprawie (i przygotowaniach do niej) uczestniczył również, dokumentując jej przebieg, Marcin Kaczmarek, reporter poznańskiego ośrodka TVN.
   Powoli wyłaniał się obraz tego, co czeka nas na miejscu: mnóstwo chorych potrzebujących pomocy (z tego część ze schorzeniami tarczycy) i niemal żadne możliwości sprzętowe miejscowego ośrodka, brak leków, materiałów operacyjnych i opatrunkowych. Stawało się też jasne, że jeśli nasz wyjazd ma naprawdę pomóc potrzebującym, to musimy zabrać ze sobą absolutnie wszystko, co będzie nam potrzebne. To wszystko oznaczało ponad 700 kg leków, urządzeń, odczynników... Organizacja zaplecza finansowego wyprawy to temat na osobną opowieść, trzeba jednak podkreślić, że bez ogromnej pomocy sponsorów wyjazd (który miał rzecz jasna charakter charytatywny) nie mógł dojść do skutku.
   Ostatnie przygotowania to jedna gonitwa i wyścig z czasem, kilka razy wszystko dosłownie wisiało na włosku, emocje nie opuszczały nas do ostatniej chwili, kiedy z potężnym bagażem zjawiły się na lotnisku w Warszawie. W niedzielny poranek 17 marca w Bangui, stolicy Republiki Środkowoafrykańskiej zaczyna się wreszcie najważniejszy, afrykański etap naszej wyprawy. Jadąc z lotniska przyglądamy się temu dziwnemu miastu, w którym budynki wyższe niż dwa piętra można dosłownie policzyć na palcach jednej ręki, a 600 tysięcy mieszkańców (według oficjalnych, trudnych do weryfikacji danych) gnieździ się w niewielkich lepiankach i pokrytych trzciną budach. Kilka okazałych kiedyś budowli, pozostałości po czasach kolonialnych lub (jak słynny pałac-stadion) szaleństwach budowlanych cesarza Bokassy, zarasta trawą i krzakami, reprezentacyjny hotel Sofitel, przypomina nasze wysłużone bloki z lat 70-tych.
   Rzeczywiście, panująca w kraju bieda widoczna jest jak na dłoni, jest po prostu wszędzie. Podobnie jak uzbrojeni po zęby, poobwieszani granatami żołnierze i policjanci. Mimo, iż RCA jest krajem względnie stabilnym politycznie (biorąc pod uwagę realia Afryki równikowej) to i tak, co kilka miesięcy podejmowane są próby zamachu stanu, kończące się zazwyczaj kilkudniowymi walkami zbrojnymi, głównie w stolicy. Spotkania z grupkami żołnierzy, zdeprawowanych i pewnych swej bezkarności, nie należą do najprzyjemniejszych wspomnień, zwłaszcza nocą, gdy żołnierze są pijani. Po jednym z takich spotkań, gdy kilku agresywnych, uzbrojonych wojskowych potrzaskując karabinami i ciężką bronią zmusza nas do zapłacenia kilkunastodolarowego haraczu, humory nieco się psują, zwłaszcza w kontekście czekającej nas podróży.
   Do przejechania mamy prawie 1000 km, z czego pierwszych 200 to w miarę bezpieczny asfalt, reszta natomiast przebiegać będzie wąską, pełną kolein gruntową drogą, przez sawannę, miejscami przez las tropikalny. Największymi problemami na trasie mogą być, zdarzające się na szczęście w ostatnim czasie dość rzadko, napady uzbrojonych band rabusiów. Jeszcze dwa lata temu była to naprawdę plaga, podróżowano głównie nocą, kiedy napadający widząc jedynie światła reflektorów nie widzieli, z kim mają do czynienia: z bezdomnymi podróżnymi zabierano wszystko co posiadali zostawiając ich przy życiu, chociaż zdarzały się też zabójstwa (zginęła m.in. jedna z sióstr zakonnych). Humoru wcale nie poprawiają nam słynne w nocy strzały z broni maszynowej.
   Kolejny dzień, który zaczynamy sporo przed świtem nie zostawia nam na szczęście zbyt długo czasu do martwienia się, natychmiast po przyjeździe samochodów (podróżować będziemy dwoma terenowymi Toyotami) pakujemy nasz sprzęt (dopiero teraz widać jak go dużo) i wyruszamy. Największym problemem okazują się początkowo posterunki wojskowe, na których tylko widzimisie lokalnego dowódcy decyduje o tym czy barierka uniesie się do góry, czy też nasz kierowca musi zacząć żmudne pertraktacje kończące się wręczeniem kilku paczek papierosów, czasem koniecznością zapłacenia kilku dolarów. Mimo wszystko jednak posuwamy się do przodu, dość szybko kończą się zabudowania miasta, od tej pory przy drodze raz pojawiać się będą podobne jak dwie krople wody wioski, grupki luźno rozrzuconych, ocienionych palmami i drzewami mango domków z wypalonej gliny i stojących w ich pobliżu okrągławych szopek - czyli trzcinowych daszków wspartych na kilku palach. To właśnie w tych altankach toczy się życie typowej rodziny, tu kobiety tłuką maniok, gotują, tu bawią się dzieci. Chmury, zasłaniające od rana niebo, robią się coraz ciemniejsze (kończy się pora sucha), deszcz zaczyna padać nagle i szybko staje się tak intensywny, że dalsza jazda nie jest możliwa, strugi deszczu zalewają szyby, stajemy na przymusowym postoju, pod dziurawym daszkiem starej hali targowej wspartym na kilku cokołach z cegły. Patrzymy na rosnące w oczach potoki wody. Deszcz kończy się równie szybko, jak się zaczął, ruszamy dalej.
   Po krótkiej jeździe pożegnanie z asfaltem; zatrzymujemy się w ostatnim miejscu na trasie serwującym piwo i zimne napoje. Droga gruntowa, którą będziemy jechać już do samego Rafai początkowo jest zupełnie przyzwoita, z czasem jednak pojawiają się pierwsze koleiny, strome zjazdy i podjazdy, objeżdżanie rozsypujących się mostów przez brody (płytkie na szczęście o tej porze). Piękne widoki rekompensują trudy podróży, bogactwo kolorów kwiatów, kwitnące na biało niczym przyprószone śniegiem, krzewy kawowe, chmary motyli nie pozwalają nam czuć się zmęczonymi. Do czasu, niestety. Awaria samochodu powoduje jednak spore opóźnienie, robi się wieczór, jemy szybką kolację u gościnnych hiszpańskich misjonarzy w Grimari i wyruszamy w nocną podróż. Co chwilę przyspieszając, budząc się na kolejnych dziurach i wybojach, jedziemy do drugiej w nocy, dopiero o tej porze docieramy do planowanego noclegu, misji w Alindao.
   Misja zbudowana jest według typowego w tym regionie schematu: dość duży, zwłaszcza w porównaniu z miejscowymi budowlami, kościół z czerwono-brązowej cegły, z wieżą na planie kwadratu wznoszą się nieco powyżej drzew, jest centralnym budynkiem, obok niskie, o charakterze pawilony zabudowania mieszkalne misji, również z cegły, obowiązkowo z przestronną biegnącą wzdłuż całego domu werandą. Z tyłu ogród, pełen kolorowo kwitnących krzewów, osobno niewielkie budynki gospodarcze z kuchnią. Nie możemy się doczekać widoku naszej misji w Rafai, przed nami jeszcze kolejny długi dzień podróży. Atrakcją dnia stają się wodospady tuż za niewielkim miasteczkiem Kembe. Mimo, iż wody w rzece jest niewiele (pora deszczowa dopiero się zacznie) to i tak rwące masy wody z łoskotem przelewające się przez skalne progi i wpadające do głębokiego na 30 metrów kanionu, robią olbrzymie wrażenie. Kilka zdjęć parę minut postoju i dalej w drogę, do przejechania jeszcze kilkaset kilometrów. Popołudniu dojeżdżamy do stolicy prowincji, Bangassou. W siedzibie miejscowego biskupa jemy obiad, zwiedzamy katedrę (misja jest większa od tej, w której spaliśmy, zbudowano ją jednak według podobnego planu) i zaczynamy ostatni etap podróży.
   Odcinek z Bangassou do Rafai jest zdecydowanie gorszy od dotychczasowej drogi, przede wszystkim jest bardzo wąsko, mijanie się z rzadko na szczęśćcie jadącymi z naprzeciwka samochodami, jest problemem wymagającym sporo zręczności od kierowców. Odcinek, którym jedziemy stanowi, oficjalnie przynajmniej, fragment międzynarodowej drogi do Sudanu. Czasy świetności ma ona jednak zdecydowanie za sobą, prawie wszystkie mosty mijamy objazdami przez rzekę, zielony tunel, który tworzą zwiększające się gałęzie i lian staje się coraz węższy.
   Późnym wieczorem, krótko przed północą długo oczekiwana chwila: dojeżdżamy do Rafai, na promie pływającym przez rzekę Chinko czekają już na nas franciszkanie: Kordian i Zenek. Obsługujący prom uśmiechnięty Demia odpala nieco archaiczny silnik, przeprawiamy się przez szeroką na 200 metrów rzekę. Nad jej powierzchnią unosi się delikatna mgiełka, przy pomocy latarek staramy się wypatrzyć czerwone oczy krokodyli. Zamiast nich widzimy jedynie chmary owadów ściągane światłem. Rozlokowujemy się w niewielkich, ale sympatycznych pomieszczeniach, każdy z nas ma łóżko z moskitierą, jest też prysznic. Jak na niewielką misję, zamieszkałą normalnie przez dwie osoby, to i tak świetnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę liczebność naszej grupy. Mimo późnej pory długie nocne rozmowy, staramy się jak najwięcej ustalić, planujemy następny dzień. Chociaż podróż dała nam się we znaki, nie możemy sobie pozwolić na choćby dzień przerwy, czeka nas zbyt wielu chorych, zbyt dużo pracy. Rano przeładowujemy sprzęt na Toyotę Kordiana i ruszamy do szpitala.
   Podoba nam się wszystko: kryte trzciną chatki, uśmiechnięci ludzie, dochodzący do granic zabudowań gęsty, tropikalny las. Atrakcją jest też przeprawa promem przez rzekę (szpital leży po jej drugiej stronie), która nie znudzi nam się do końca pobytu. Do szpitala wjeżdżamy witani przez tłum czekających pacjentów, część czeka już tu od paru dni, jest wielu takich, którzy dotarli z daleka, rekordzista przeszedł 200 kilometrów. Dla tych ludzi jesteśmy jedyną nadzieją, wszyscy liczą, że pomożemy, zoperujemy i wyleczymy. Zdajemy sobie sprawę, że nasza pomoc to kropla w morzu potrzeb tego regionu, ale będziemy robić wszystko, by nikt z czekających nie odszedł z kwikiem, by nikt nie czuł się zlekceważony, zawiedziony. Szybko dzielimy się obowiązkami, pracy jest mnóstwo, zgodnie z naszymi obawami wyposażenie szpitalika jest więcej niż skromne, na sali operacyjnej jest tylko stary, zdezelowany stół operacyjny (część zużytych elementów zastąpiona jest przez odpowiednio wygięte fragmenty bambusa) i dość zawodna, jak okazało się później, lampa. Jesteśmy jednak na szczęście na to przygotowani, potrzebny jest nam tylko sprawny generator, by pod wieczór mieć już urządzoną zupełnie przyzwoicie salę operacyjną, wyposażoną we wszystko, co potrzebne, aby bezpiecznie operować. Badamy pierwszą grupę chorych, kwalifikujemy do zabiegu, uruchamiamy też nasze laboratorium, pozwalające nam w środku tropikalnego lasu oznaczać poziom hormonów tarczycy, hemoglobinę, robić testy w kierunku AIDS i wirusowego zapalenia wątroby.
   Kolejny dzień jest chyba jednym z najbardziej stresujących, czeka nas pierwszy zabieg, pierwsze usunięcie olbrzymiego wola (czyli powiększonej tarczycy). Nie sam zabieg jednak (choć i tak technicznie trudny) jest największym problemem, ale sposób znieczulenia chorych. Ze względu na całkowity brak zaplecza anestezjo logicznego w szpitalu, jeszcze w Polsce podjęliśmy decyzję o operowaniu tarczyc w znieczuleniu miejscowym. Nie jest to żaden eksperyment medyczny, jest to metoda opisywania w literaturze medycznej, wszędzie jednak towarzysząca jej informacja o dużych trudnościach w jej stosowaniu, w chwili obecnej właściwie nie jest ona używana w praktyce klinicznej. My jednak nie mamy wyjścia, wstrzykujemy środek znieczulający miejscowo choremu i... do końca pobytu będziemy kręcić tylko głową z podziwem, jak świetnie chorzy reagują na tę formę znieczulenia. Kolejne dni pobytu mijają błyskawicznie, pracujemy po 10-11 godzin dziennie, operując w małym pomieszczeniu, w którym temperatura w południe dochodzi do 45 stopni. Pocimy się niemiłosiernie, pod koniec każdego zabiegu z samych rękawów wylewamy po szklance potu.
   Początkowo operowaliśmy dłużej, do późnego wieczora wpadające jednak do odbijającej światło rany ćmy zmusiły nas do zaprzestania nocnych zabiegów. Cóż, od początku wiedzieliśmy, że przyjdzie nam się zmierzyć z niebanalnymi problemami... Codziennie operujemy 4 chorych (przy większych zabiegach 3), po kilkudziesięciu pacjentów przechodzi przez naszą poradnię, podobna liczba przez laboratorium, robimy też szereg drobnych zabiegów w ambulatorium, szpital tętni życiem, są chwile, kiedy jesteśmy naprawdę zmęczeni, ale ilość wciąż czekających na pomoc chorych nie pozwala na przerwy.
   W czasie całego pobytu mamy właściwie okazję tylko dwa razy zagłębić się w sawannę, koniec pory suchej to znakomity czas na piesze zwiedzanie, trawa nie osiąga jeszcze swej normalnej, kilkumetrowej wysokości i można wędrować między termitierami o czasem bardzo fantazyjnych kształtach, zagłębić się kawałek w las (oczywiście tylko wąską, wydeptaną przez zwierzęta i myśliwych dróżką).
   Największą jednak atrakcją jest wyprawa pirogami w górę rzeki, gdzie po dwóch kilometrach wiosłowania docieramy do bajkowego wprost miejsca: mnóstwo skalnych wysepek, mniejszych i większych. Dość duże nachylenie terenu w tym miejscu powoduje, że woda przelewa się między wodospadami różnej wielkości kaskad, jest bardzo czysta i przyjemnie chłodna. Nie wytrzymujemy zbyt długo, wskakujemy do tego naturalnego jakuzzi, pocieszając się, że przy tak wartkim nurcie nie powinno tu być żadnych nieprzyjemnych mikrobów. Żywym przykładem jest zresztą Kordian, mieszkający już tutaj od 12 lat i regularnie zażywający kąpieli, który nie narzeka na żadne problemy zdrowotne (no, oprócz malarii, choroby zawodowej misjonarzy, dającej się okresowo we znaki).
   W krótkim reportażu nie sposób zawrzeć choćby części naszych wrażeń, opisać przepiękne widoki malowniczych terenów leżących na brzegach rzeki Chiniko. Obszar ten został zresztą uznany za jeden z najładniejszych i najciekawszych przyrodniczo w Afryce, planowane jest tam utworzenie olbrzymiego Parku Narodowego.
   Nasza wyprawa jednak prócz najważniejszej części medycznej, oprócz niesamowitej przyrody to przede wszystkim ludzie. Biedni, których cały dobytek mieścił się w małym tobołku noszonym na głowie. Nękani przez choroby i nędzę. Mający olbrzymie kłopoty, aby zapłacić kilka dolarów rocznie za szkołę dla swych dzieci. Od lat już nie mogący sprzedać bawełny i kawy, jedynych produktów pozwalających na uzyskanie nieco gotówki. Mimo to jednak niesamowicie pogodni, zazwyczaj uśmiechnięci. Przebywając przez prawie trzy tygodnie w Rafai zostaliśmy dość szybko zaakceptowani przez miejscową społeczność, wielokrotnie spotykaliśmy się ze wzruszającymi przejawami wdzięczności.
   Najbardziej miła i egzotyczna była dla nas ceremonia powitania, w której kilkudziesięciu mieszkańców osady uformowało barwny pochód, poruszając się tanecznym krokiem w rytm muzyki wygrywanej na bębnach. Śpiewając specjalnie ułożoną pieśń podchodzili kolejnymi szeregami pod schody misji, witali się z nami i jako wyraz gościnności składali w darach to, co mogli ofiarować: kury, banany, ananasy, orzeszki... Autentyczna radość tych ludzi, szczęśliwych, że ktoś dotarł do nich z tak daleka, aby im pomóc, była dla nas najlepszą nagrodą. I kiedy wyjeżdżając obiecywaliśmy, że za rok wrócimy do nich, wiedzieliśmy i wiemy nadal, że zrobimy wszystko, aby tak się stało. Ale to zależy już nie tyle od nas, co od sponsorów, dzięki którym stało się możliwe zorganizowanie naszego przedsięwzięcia.

   PODSUMOWANIE DZIAŁALNOŚCI MEDYCZNEJ MISJI.
   Skład wyprawy: prof. Michał Drews, Przemysław Pyda, Tomasz Wierzbicki, Wiktor Meissner, Szymon Smoliński, Tomasz Banasiewicz, Michał Głyda, Mikołaj Musiał, Marcin Kaczmarek (TVN).
   Czas działania: 16.03-14.04.2002 r.
   Pacjenci skonsultowani ambulatoryjnie i leczenie zachowawcze (leki): 486 osób.
   Chorzy operowani: 49 (w tym: strumektomia czyli usunięcie tarczycy w różnym zakresie u 44 chorych, usunięcie guzów jamy brzusznej u 3 osób, jedna operacja niedrożności, usunięcie zakażonej torbieli jajnika u 1 chorej, usunięcie olbrzymiego guza okolicy kości krzyżowej (podejrzenie potwornika) u 10-cio miesięcznego dziecka.
   Ilość badań laboratoryjnych: 765.
   Przez cały czas obserwacji operowanych chorych nie stwierdzono powikłań śród- i pooperacyjnych. Chorzy opuszczali szpital w stanie ogólnym dobrym. Wszystkie czynności medyczne przeprowadzono z udziałem miejscowego personelu szpitalnego (technicy medyczni). Współpraca z personelem oraz kontakt z pacjentami układały się bardzo dobrze.

   WSPOMÓŻMY MISJE!!!
   Potrzeby działających na terenie Afryki misji są naprawdę olbrzymie, w krajach takich jak Republika Środkowoafrykańska praktycznie tylko dzięki nim działają ośrodki zdrowia i szkoły, opieka medyczna i oświata w ramach struktur państwowych w zasadzie nie funkcjonują. Dlatego też autorzy artykułu zwracają się z olbrzymią prośbą o pomoc dla ludzi naprawdę tego potrzebujących. Środki wpłacane na konto fundacji będą bezpośrednio docierać do najbardziej potrzebujących, te zaś z dopiskiem "Misja w Rafai", dotrą do misji przedstawionej w reportażu.

   Fundacja Pomocy Humanitarnej "Redemptoris Missio"
   ul. Dąbrowskiego 79, p. 503
   60-529 Poznań
   tel.: 0 (prefix) 61 / 847 74 58 wew. 195

Powrót do strony Listy   


do góry
  
LISTY