Misje OFM - serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

STRONA GŁÓWNAHISTORIAPRACA MISYJNAGALERIALINKI                                                             


   Świadomość głoszenia Ewangelii wszystkim narodom, zgodnie z nakazem misyjnym Chrystusa (por. Mk. 16,15; Mt. 38,19), towarzyszyła Kościołowi od początku i zawsze prowadziła bardziej do czynnego rozpowszechniania Ewangelii w świecie...

       więcej>>


    Jak wygląda zaangażowanie na polu misyjnym braci z naszej prowincji Wniebowzięcia NMP z Katowic...

 więcej >>


  Galeria zdjęć dokumentujących pracę misyjną naszych współbraci oraz działalność naszego sekretariatu...

 więcej>>


     Linki do wybranych miejsc w Internecie - znanych i mniej znanych...

   więcej>>


 

   O. Kordian Merta OFM
   PAX ET BONUM


   Spróbuję opisać mój powrót na misje (O. Kordian opisuje swój powrót na misje, do Rafai, po krótkim pobycie w Polsce - przyp. webmajster). Wstałem w czwartek o piątej żeby pakować samochód (500 kg z Polski dotarło w dobrym stanie, figurki całe). Okazało się, że z jednego koła schodzi powietrze, posłałem Rajmunda (franciszkanin z Zairu) do "wulkanizatora". Już o dziewiątej był z powrotem. O dziesiątej samochód był spakowany i zabezpieczony przed deszczem. Przekręcam stacyjkę, a tu głucha cisza, nie ma kontaktu. Po dokręceniu paru kabli i kilku uderzeniach młotkiem w klemy, samochód odpalił.
Afryka - Republika Środkowej Afryki   Ruszyłem w drogę, ponieważ zaczęło trochę kropić włączyłem wycieraczki, a tu nic. W porze deszczowej jechać bez wycieraczek to czysta głupota, więc zawróciłem w kiepskim humorze do domu. Posłałem Rajmunda do elektryka, a sam poszedłem odprawić mszę. Wychodzę z kościoła, a samochód już czeka, Rajmundowi czasem uda się coś robić w miarę szybko. O jedenastej opuszczałem granice Bangui. Pierwsze 180 km jest wyasfaltowane, można jechać sto na godzinę. Samochód, którym jechałem należy do misji w Zemio (sąsiedzi Rafai), kiedyś wpadł do rowu i dostał w szybę, szyba nie wyleciała, ale ma coś w rodzaju promienistej gwiazdy, której promienie działają jak światłowody, skutecznie oślepiając kierowcę. Po godzinie jazdy byłem już tak zmęczony, że walczyłem by nie zamknąć oczu. Ostatecznie musiałem zatrzymać samochód. Po chwili refleksji znalazłem rozwiązanie, w bagażach miałem ciemne okulary. W ciemnych okularach słońce odbijające się w potrzaskanej szybie nie było już takie uciążliwe, znowu nabrałem ochoty do jazdy aż do momentu kiedy pękła tylnia opona. Przy prędkości sto na godzinę, kiedy pęka tylna opona, nie ma większego niebezpieczeństwa (w przeciwieństwie do przedniego koła), ale i tak serce podskoczyło mi do gardła. Wyciągnąłem zapasowe koło i tu niemiła niespodzianka, opona w zapasowym kole miała pęknięcie z jednej strony i zero bieżnika, nie było najmniejszych szans by dojechać na niej do domu. Zostało jeszcze trzydzieści kilometrów do najbliższej miejscowości, tam kończy się asfalt i tam też można znaleźć "wulkanizatora".
   Udało się, dotarłem do Sibit(nazwa pochodzi od pierwszego fortu wojskowego, założonego przez Francuzów pod koniec dziewiętnastego wieku). Zakład wulkanizacyjny wygląda mniej więcej tak: pod mangowcem siedzi dwóch młodych ludzi, w metalowej skrzyni mają kilka starych dętek, pudełeczko z butaprenem, dwie połamane łyżki do zdejmowania opon, kawałek żelaza który służy jako młotek i ręczną pompkę. Mechanicy są bardzo sprawni, w parę minut załatwią każde koło. Moja opona po wystrzale była nie do naprawy, tak samo i dętka. Na pace samochodu miałem dwie nowe opony dla misji w Zemio, natomiast dętkę musiałem kupić od właścicieli zakładu, miała przynajmniej ze trzydzieści łatek. Właścicielami zakładu byli jacyś "saraceni". Byłem pierwszym i chyba ostatnim białym klientem w ich życiu. Na koniec wystawili fakturę nie do zaakceptowania. Do sprawy włączyła się miejscowa żandarmeria, wyznaczając cenę pośrednią miedzy tym, co żądali mechanicy, a tym, co ja byłem w stanie zaakceptować. Po moim odjeździe żandarmi na pewno zwinęli wszystko co było ponad tradycyjną stawkę.
   Jak na złość samochód znowu nie chciał odpalić, poprawianie kabli i walenie młotkiem w klemy na nic się nie przydawało, ostatecznie silnik odpalił na popych. Odjechałem w kiepskim humorze, zły że dałem się tak wyrolować. Lepszy nastrój przywróciła mi jedyna kaseta, jaką zabrałem z urlopu "Polskie kwiaty" prezent od znajomych. Następne sto kilometrów zrobiłem w cztery godziny, droga jest bardzo zniszczona, tropikalne deszcze wyryły wąwozy i szczeliny, resztę zrobiły duże ciężarówki. Dzięki Bogu przez ostatnie dwa dni nie padało, kałuże wyschły i mogłem je objeżdżać bez ryzyka, że zakopię się po pas. Po zachodzie słońca zaczęło kropić, a raczej była to końcówka sporego deszczu w rejonie Grimari. Kiedy pada deszcz droga jest zamykana przed wjazdem do większych miejscowości, chodzi o to, żeby rozmoczonej drogi nie niszczyły samochody.
   W związku z ostatnią próbą zamachu stanu oprócz barier deszczowych, co 30 km jest jeszcze kontrola wojskowa. Do Grimari wjechałem bez problemu, żołnierze i szef od bariery deszczowej okazali się porządnymi chrześcijanami. Nie tylko, że pozwolili mi, mino deszczu wjechać do miasteczka, ale jeszcze popychali samochód abym mógł odpalić silnik. W Grimari zatrzymałem się u sióstr Franciszkanek. Siostrzyczki przyjęły mnie bardzo serdecznie. Zimny prysznic, dobra afrykańska kolacja, o dziewiątej spałem już jak kamień.
   Rano po mszy nie było sensu ruszać bo droga była zbyt rozmoczona, przy okazji poprawiłem siostrom instalację od baterii słonecznych. O ósmej znów byłem na drodze, tym razem wszystkie dziury zamieniły się w błotniste kałuże. Ilekroć zbyt szybko wpadałem do dziury, błotnista woda zalewała kompletnie szybę, a ponieważ wycieraczki znowu przestały działać, trzeba było wyjść z samochodu, przetrzeć małą szparę by było cokolwiek widać i tak do następnej niefortunnej dziury. Próbowałem naprawić wycieraczki przejeżdżając przez diecezję Bambari, ale ich warsztat samochodowy był zamknięty. O drugiej dojechałem do pierwszej misji należącej do naszej diecezji, tam też jest ostatnia czynna stacja paliwowa. Do domu zostało mi jeszcze pięćset kilometrów, tego dnia planowałem dotrzeć do Bangassou. Po drodze zatrzymałem się jeszcze w dwóch innych misjach. O szóstej zaczął padać ulewny deszcz i choć woda deszczowa jest czysta (zwłaszcza w porównaniu z tą z kałuż) i tak nic nie widziałem. Ostatecznie utknąłem na barierze deszczowej siedemdziesiąt kilometrów od celu. Dwudziesto-paro letni żandarm z zardzewiałym karabinem na plecach stwierdził, że dla mojego bezpieczeństwa lepiej będzie jeśli zostanę tam na noc. Gdyby był obecny jego szef, na pewno mógłbym kontynuować, w przypadku uzbrojonego żółtodzioba nic się nie da zrobić. Ostatecznie zawróciłem do najbliższego kościółka. Spanie w kabinie jest bardzo niewygodne, dlatego wolałem posadzkę w zakrystii, problem w tym, że w zakrystii mieszkały dziesiątki nietoperzy, które nie mają zwyczaju korzystania z toalety, dlatego też panował tam bardzo niemiły zapach. Ze względu na okoliczności darowałem sobie wieczorną toaletę i w przepoconych ciuchach wyciągnąłem nogi na płycie ze sklejki, która odpadła z sufitu. Gdyby nie ten młokos byłbym już w prawdziwym łóżku z moskitierą po prysznicu i kolacji.
O. Kordian Merta OFM   Miałem wrażenie, że nie spałem całą noc, było stanowczo za twardo. Rano też nie traciłem czasu na toaletę, chciałem jak najszybciej dotrzeć do Bangassou, tam w końcu nalazłem umywalkę i solidne śniadanie. O dziewiątej ruszyłem w dalszą drogę. Z Bangassou do Rafai jest sto pięćdziesiąt kilometrów, ale ten ostatni odcinek jest najtrudniejszy, praktycznie rzecz biorąc droga kończy się w Bangassou. Pierwsze dziewięćdziesiąt kilometrów poszło bez problemu, kłopoty zaczęły się na ostatnim moście, przed wioską należącą już do naszej parafii. Tylne koła zagarnęły żerdzie, z których zrobiony był most i zawisłem na dwóch szynach. Trzeba było lewarkiem podnieść nieco samochód (dwie i pół tony) zablokować go kawałkami drzewa, opuścić lewarek, podłożyć pod niego kolejną deskę i rozpocząć operacje od nowa. Za każdym razem samochód był o trzy centymetry wyżej. Te operacje powtórzyłem ze dwadzieścia razy, aż tylnie koła znalazły się na wysokości szyn. Teraz można było podłożyć żerdzie i kontynuować dalszą drogę. W każdej kolejnej wiosce musiałem się zatrzymać na krótką chwilę, by pozdrowić ludzi. Dziesięć kilometrów przed Rafai miałem jeszcze jedną przeszkodę. Duża ciężarówka należąca do ONZ nie mogła wdrapać się pod błotnistą górę, za każdym razem ściągało ją raz do prawego, raz do lewego pobocza, aż w końcu ściągnęło ją tak mocno, że zostało wystarczająco miejsca bym ja mógł się przecisnąć.
   Do rzeki oddzielającej mnie od Rafai dotarłem na czternastą i tu miła niespodzianka. Prom już na mnie czekał, na promie pierwsza delegacja: siostry Juliette, Nathali i O. Pacyfik. Na drugim brzegu około czterystu ludzi wymachiwało gałązkami palmowymi. Kiedy dotarliśmy na drugi brzeg, zostawiłem samochód siostrze Juliette, a sam ruszyłem piechotą na spotkanie z parafianami. Jeszcze nigdy w życiu nie uścisnąłem tylu rąk naraz. W śpiewającym orszaku ruszyliśmy do misji, po drodze dołączali jeszcze inni ludzie. Kiedy dotarliśmy do kościoła było nas już około siedemset. W kościele oficjalne przemówienia, modlitwy. Na szczęście Apollinaire (prawa ręka misji) zauważył moje przepocone i wysmarowanie błotem ubranie i ogłosił, że ze względu na moje zmęczenie trzydniową podróżą, część artystyczna zostanie przełożona na przyszłą niedzielę. Parę minut później byłem nareszcie pod prysznicem. Podczas kolacji siostra Juliette żartobliwie zauważyła, że kiedy szedłem w tym świątecznym orszaku wymachującym gałązkami palmowymi, pomyślała sobie o biblijnym wjeździe Chrystusa do Jerozolimy, na co ja odpowiedziałem, że na Wielki Piątek nie będę musiał długo czekać.

   Z Bogiem

Powrót do strony Listy   


do góry
  
LISTY