Misje OFM - serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

STRONA GŁÓWNAHISTORIAPRACA MISYJNAGALERIALINKI                                                             


   Świadomość głoszenia Ewangelii wszystkim narodom, zgodnie z nakazem misyjnym Chrystusa (por. Mk. 16,15; Mt. 38,19), towarzyszyła Kościołowi od początku i zawsze prowadziła bardziej do czynnego rozpowszechniania Ewangelii w świecie...

       więcej>>


    Jak wygląda zaangażowanie na polu misyjnym braci z naszej prowincji Wniebowzięcia NMP z Katowic...

 więcej >>


  Galeria zdjęć dokumentujących pracę misyjną naszych współbraci oraz działalność naszego sekretariatu...

 więcej>>


     Linki do wybranych miejsc w Internecie - znanych i mniej znanych...

   więcej>>


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Drodzy Przyjaciele Misji Franciszkańskich!


Z wielką radością chcę podzielić się z Wami nowiną, że nareszcie udało nam się kupić i wysłać, drogą morską, nowy samochodu terenowy dla naszych współbraci w Republice Środkowej Afryce. Drogi po których przychodzi mi się poruszać nie strawią innego samochodu, jak terenowy. Poprzedni samochód, który używany był przez Ojca Kordiana Merty na misji Rafaii był bardzo leciwy i ledwo, ledwo "dychał". Dzięki pomocy organizacji misyjnych w Niemczech, naszej prowincji i dzięki pomocy Przyjaciół Misji Franciszkańskich nowy samochód marki Mercedes Unimog dopłynie 12 lutego do portu w Kamerunie - do Duali. Tam zostanie odebrany przez i Ojca Kordiana i przetransportowany ok 2500 km do Rafaii w RCA. 


Bogu i Ludziom niech będą dzięki!
Sprawę misji i naszych misjonarzy polecam Waszej modlitwie


Pamiętający o Was w modlitwie 
o. Dymitr Żeglin OFM
Sekretarz ds Misji


przygotowanie auta do wyjazdu


przygotowanie auta do wyjazdu


droga na misje: Hamburg Niemcy - Rafai RCA

Rafai marzec 2004 

 Drodzy Przyjaciele! 

Minęło już trochę czasu odkąd przesłałem ostatnie wiadomości z naszej misji w Rafai. Myślę więc, że pora już podzielić się nowymi. 
Nasz szesnastoletni Jeep starzeje się coraz bardziej, a pracy mu przybywa. Jest jedynym sprawnym pojazdem w regionie, używamy go do przewożenia wszystkiego: transportował w skrajnie trudnych warunkach materiały na budowę 11 kaplic i jednej szkoły (setki ton), służył także za ambulans. 
W ostatnich latach doszło mu jeszcze wywożenie orzeszków ziemnych i ryżu. W jedenastu szkołach rozsianych na odcinku 340 km rodzice uczestniczą w utrzymywaniu nauczycieli - składka wynosi pół worka orzechów ziemnych lub ryżu. Orzechy ziemne mają tę zaletę, że są lekkie (na Jeepa można włożyć do 30 worków), kłopot w tym, że z takim ładunkiem samochód przypomina ruchomą wieżę. Jadąc tak obładowani z O. Bertrandem, ilekroć wjeżdżaliśmy do jakiejś pochyłej dziury, wstrzymywaliśmy oddech, zadając sobie pytanie: wywróci się czy nie? Przy trzydziestostopniowych przechyłach to prawdziwy cud, że do tej pory nic się nie stało. Z ekonomicznego punktu widzenia to wywożenie produktów rolnych jest absolutnie nierentowne, chodzi jednak o to, by rodzice czuli się odpowiedzialni za szkołę. Realizacja takiego programu jednym starym Jeepem przy liczbie 1300 uczniów z góry skazana była na niepowodzenie. Dwa lata temu napisałem o tym do Ojca Prowincjała; sprawę przejął O. Dymitr, do akcji włączył się też O. Manfred pracujący w Niemczech. Sekretariat misyjny diecezji Mainc od wielu lat kupuje używane ciężarówki od armii niemieckiej na potrzeby misji. Problemem było znalezienie sponsorów. W czasie urlopu w tym celu trzykrotnie przejechaliśmy z O. Dymitrem pół Europy. Cztery dni przed odlotem usiadłem wreszcie za kierownicą Unimoga i dzięki Bogu, że tak się stało, bo inaczej miałbym spore kłopoty, żeby wyjechać nim później z portu. Unimog ma 8 biegów do przodu, 4 biegi wsteczne i 2 biegi terenowe. Odpalenie silnika wymaga ponadto wykonania czterech zupełnie nietypowych czynności. 
Według wstępnych ustaleń, samochód miałem odebrać w Kamerunie do 15 października, sprawa przeciągnęła się do 17 lutego. W Douali wylądowałem 22 lutego. Na miejscu przeżyłem spore zaskoczenie: prawdziwe lotnisko, asfaltowe drogi, duże miasto - prawie jak w Europie - łącznie z wystawami sklepowymi. W Bangui prawie wszystkie sklepy mają zamurowane okna, a bogatsze przypominają twierdze obronne - to skutek 6 lat ciągłych zamieszek i grabieży. Negatywną stroną jest tamtejszy klimat - straszna wilgotność (80%) przy temperaturze +40°C. Koszmarem okazały się noce. 
W Afryce zawsze podróżuję z moskitierą i popełniłem błąd nie zabierając jej do Douali. Człowiek nie uzbrojony nie ma szans w walce z komarami. Po kilku piruetach nad głową ofiary przechodzą do ataku, przy czym ich wysokotonowe silniki spędzają sen z powiek. Można przykryć się prześcieradłem, ale jak długo można ukrywać się w saunie... Zmęczenie bierze górę i "honorowy dawca krwi" zasypia. Rano budzi się nieco bledszy i gdyby nie malaria można by o wszystkim zapomnieć. W Douali wszyscy mieszkańcy ubrani są po europejsku, nie widziałem ani jednego typowego stroju afrykańskiego. Gdyby w RCA kobieta ubrała się w europejską spódniczkę mini wywołałaby sporą sensację - w Douali to zupełnie normalne. Po raz pierwszy też zauważyłem afrykańskie dzieci z objawami otyłości. Wśród 1300 uczniów w naszych szkołach nie ma ani jednego z tą przypadłością. Do Douali ta oznaka zachodniej cywilizacji niestety już dotarła. Urzędnicy pracujący w biurach (łącznie z portierem) do pracy przychodzą w garniturach i krawatach - biorąc pod uwagę klimat, to musi być straszna katorga, ale cóż - "noblesse oblige". To smutne, że to uprzywilejowane portowe miasto połknęło obcą kulturę bez próby asymilacji. Moim zadaniem było jak najszybciej załatwić formalności i wrócić Unimogiem do domu. Od wielu lat misjonarze z RCA i Czadu docierają do Douali po samochody i kontenery. By ułatwić skomplikowane procedury związane z cłem i tranzytem stworzono firmę, która pracuje dla Kościoła. Kiedy statek dociera do portu trzeba około 5 dni, by można odebrać przesyłkę. Obliczyłem sobie, że zgłaszając się po odbiór samochodu w poniedziałek 23 lutego, wszystko powinno już być gotowe. A rzeczywistość wyglądała tak: 
- Wszystko gra, dokumentacja jest w komplecie, zaraz zobaczymy, co jest z samochodem. Szef firmy, (która pracuje dla Kościoła) dzwoni: - Halo, co z samochodem dla ojca z RCA?. Jutro rano? OK. - szef odkłada telefon. Mam więc cały dzień na zakupy. W Douali można znaleźć wszystko. W porównaniu 
z RCA, te same towary są 2 a nawet 3 razy tańsze. Odkrywam genialny środek transportu: przed każdym sklepem, na każdej rogatce stoją moto-taxi - motory o malej pojemności silnika. Siada się i podaje adres, 
a młody kierowca rozpoczyna slalom po zatłoczonych ulicach miasta (czasami lepiej zamknąć oczy). Podróż trwa od 5 do 10 minut i kosztuje 100CFA ( 1 € = 650 CFA). Na moto-taxi nigdy nie trzeba czekać, wystarczy podnieść rękę, a co więcej, kierowcy to również doskonałe źródło informacji. Tego środka transportu używają wszyscy. Następnego dnia rano wracam do firmy: - Bonjour, wczoraj jeszcze raz interweniowałem w waszej sprawie, jest problem, brakuje podpisu szefa Urzędu Celnego - wczoraj był nieuchwytny, uczestniczył w konferencji rządowej. Zaraz sprawdzimy, co się dzieje. Szef dzwoni - Halo, no i co, macie już podpis? Ale ojciec tu czeka u mnie, musi wrócić jak najszybciej do siebie. OK., o trzeciej. Szef dokłada słuchawkę. O trzeciej dają mi odpowiedź: jeśli wszystko dobrze pójdzie, jutro rano samochód będzie do odbioru. Mam drugi dzień na zakupy. Większych zakupów nie da się zrobić z moto-taxi, kontynuuję więc prawdziwą żółtą taksówką. Na zakrętach drętwieję ze strachu, za każdym razem kierowca wymusza pierwszeństwo, samochody hamują, a na twarzach kierowców ani śladu zdenerwowania, ani jednego przezwiska. W Douali to niepisany kodeks, inaczej powstałyby gigantyczne korki. W pokoju, który mam do dyspozycji powoli zaczyna brakować już miejsca: dwa wózki inwalidzkie, (dar parafii O. Alfreda), 200 kartonów kredy, 1500 zeszytów, 3000 ołówków - dar Episkopatu Polski.
Środa rano, wracam do biura: - Bonjour, zaraz sprawdzimy, co się dzieje. Szef dzwoni. - Halo, Unimog do RCA - to jest niepoważne, tak nie można traktować klienta, to musi być załatwione! Szef odkłada słuchawkę. Tym razem raczy mnie długim wywodem, używając przy tym mnóstwa technicznych terminów, które nic mi nie mówią.. Zwracam się do szefa: - Przepraszam, a z kim pan rozmawia przez telefon? - Z firmą tranzytową, która nas obsługuje. - A może ja bym do nich pojechał i bezpośrednio próbował interweniować. 30 minut później znalazłem się w nowoczesnym biurowcu z klimatyzacją - aż dreszcz przeszedł po skórze - z 40 stopniowego upału nagle 20 stopniowy chłodek. Docieram do kolejnego szefa - na biurku obok komputera sterta teczek. Szef wydaje dziesiątki poleceń podwładnym, w końcu przychodzi moja kolej. Ze sterty teczek wyciąga moją sprawę - okazuje się, że nawet nie jest w toku! Po gorących zapewnieniach o wdzięcznej pamięci szef przydziela mi urzędnika, z którym mam ruszyć na podbój kameruńskiej biurokracji. Wynajmuję na cały dzień Taxi i zaczynamy afrykańską sambę, od urzędu do urzędu. Wszędzie ten sam rytuał - trzeba się ze wszystkimi przywitać i zapytać o samopoczucie. Mój przewodnik zna wszystkich, więc do każdego musi zagadać. Trzeba minimum półgodzinnego preludium zanim przechodzi się do sprawy. Czas w Afryce ma zupełnie inny wymiar - przynajmniej w tej dziedzinie mieszkańcy Douali zostali wierni swojej tradycji. W każdym biurze trzeba było zostawić od 10 do 15 tys. CFA. Wyścig z czasem kończymy o 17.00. Instrukcja na dzień następny jest prosta - z owocami dzisiejszej bieganiny mam iść do urzędu skarbowego, tam dostanę dalsze informacje i jak już wszystko będzie gotowe, mam wrócić do biura tranzytowego. Następnego dnia o trzeciej już miałem wszystkie dokumenty w ręku i grzecznie stawiłem się w biurze, ale mojego przewodnika nie było, zjawił się po sjeście z godzinnym opóźnieniem. Przejrzał dokumenty i pogratulował mi mówiąc, że mam już wszystko i w zasadzie można by jechać do portu, z tym, że się nie opłaca, bo za godzinę port zamykają, a nasza sprawa wymaga przynajmniej dwóch godzin. Piątek rano - z teczką pełną dokumentów melduję się w porcie. W towarzystwie strażnika przechodzimy przez kolejne ogrodzenia i dostajemy się do składu Alibaby, a raczej śmietnika Europy: setki pordzewiałych, pogniecionych samochodów, w jednym z sektorów wyjątek - nasz Unimog. Pomimo 20 lat użytkowania wygląda jak nowy, odmalowany, nowe opony. Otwieram kabinę: deska rozdzielcza wymontowana, sterczą tylko kable, nie ma drążka sterowniczego do migaczy, wycieraczek, świateł. Zaglądam pod plandekę - sufit rozpruty, skrzynie z bagażami rozwalone, ale i tak sporo jeszcze zostało. Kolejne 10 tys. dla celników za przyspieszenie protokołu, 10 tys. dla żandarmów za ułatwienie procedury i można by wyjeżdżać, problem jednak w tym, że brakuje podpisu szefa placu. Jest dziewiąta, przez siatkę oglądam rozładunek statku, dziesiąta - pakuję do skrzyń, to, co złodzieje raczyli zostawić. Jedenasta - oddałbym Unimog za butelkę Coca-coli. Dwunasta - victoria! mamy podpis, można jechać. Niezupełnie - brama zamknięta na kłódkę a klucz ma stróż, który właśnie poszedł cos zjeść, ostatecznie to pora obiadowa. Pierwsza - naprawdę jadę! - bez kierunkowskazów, ale tym czołgiem można sobie na to pozwolić. Firma, która pracuje dla Kościoła wystawiła rachunek na 670.000 CFA (1030€) na fakturze były również opłaty, które przez dwa dni sam płaciłem. 
Żeby ruszyć w powrotną drogę trzeba naprawić samochód, kupić wykradzione części i znaleźć elektryka. W sobotę o 11.00 samochód już był gotowy. Miałem tak serdecznie dość klimatu Douali, że o 12.00 byłem już w drodze - kierunek środek geograficzny Afryki, czyli misja w Rafai. Pierwsze 500 km drogi jest asfaltowe i można by nieźle przyspieszyć, gdyby nie ciągłe kontrole policyjne i celne. Jest to droga tranzytowa, gdzie przemieszcza się cały towar do RCA i Czadu, innej możliwości nie ma. Kontrole w Kamerunie można podzielić na dwie kategorie. Pierwsza: policjant podchodzi, salutuje, na co ja podaję mu rękę mówiąc: misja katolicka RCA. Policjant rzuca okiem na papiery i życzy dobrej drogi. Druga kategoria - policjant podchodzi, salutuje, na co ja podaję mu rękę mówiąc: misja katolicka RCA. Policjant zabiera papiery i zaczyna je wnikliwie oglądać, na co ja wyciągam z kieszeni 2000, wkładam je do polisy ubezpieczeniowej i podaję to brakujące ogniwo dokumentacji. Prawie natychmiast dostaję papiery z powrotem (nie wszystkie), a policjant życzy mi, jak zawsze, dobrej drogi. Prawdziwe kłopoty zaczęły się w nocy, kiedy skończył się asfalt. Olbrzymie ciężarówki wywożą tędy drzewo z RCA do portu, zamieniając bitą drogę w falistą blachę. Trzeba jechać ponad 70 km/h żeby nie wpaść w rezonans. Unimog ma słabe przyspieszenie (trudno się dziwić siedmiotonowemu kolosowi) - zanim osiągnie 70 km/h zajmuje to sporo czasu, a kiedy już ma tę prędkość, trzeba hamować - i tak w kółko. W pewnym momencie od drgań zaczęły odkręcać się śrubki i odpadła tapicerka z sufitu. Musiałem zjechać na pobocze, wyciągnąć narzędzia i poskręcać, co się dało. Przez 19 lat służby w Bundeswehrze, ten samochód nigdy nie dostał takiego wycisku. W końcu zmęczenie wzięło górę nad entuzjazmem i przysnąłem na dwie godziny, parkując miedzy innymi ciężarówkami. Do diecezji Bertoua dotarłem przed piątą. Stróż dał mi klucz do pokoju i rzuciłem się na łóżko. Sen był krótki, dzwony katedry postawiły mnie na nogi o szóstej rano. Po Mszy św. ruszyłem w dalszą drogę. Na granicy kameruńskiej formalności okazały się dość drogie. Nie dostałem ani jednego pokwitowania - wszystko trafiło do kieszeni skorumpowanych urzędników. Od momentu, kiedy wjeżdża się do RCA od razu widać, że to inny kraj - kończy się asfalt, budka strażnika to gliniana lepianka z kawałkiem starej blachy, a stawki za pieczątki jeszcze wyższe. Strefa graniczna jest znacznie bardziej rozciągnięta. Najpierw straż graniczna, 3 km dalej żandarmeria i jeszcze dwa km dalej cło - a wszystko to w szczerym polu ( a raczej sawanno-lesie). Problemem okazało się przejechanie cła, nie ze względu na formalności (celnik okazał się wyjątkowo życzliwy, wystawił mi nawet fakturę za list tranzytowy) - szkopuł w tym, że z rozkazu komendanta tamtejszego garnizonu granica została zamknięta i żaden samochód nie miał prawa przejazdu. Okazało się, że straż graniczna RCA ma jakieś porachunki z kolegami po fachu z Kamerunu. Po pięciu godzinach oczekiwania, gdy przygotowywałem się już do spania w kabinie, otrzymaliśmy zgodę na wyjazd. Było nas około piętnastu kierowców jadących do RCA. Kto pierwszy ruszy, będzie na przedzie konwoju i nie będzie musiał jechać w kurzu. Miałem najlepszą pozycję startową, ale niedługo cieszyłem się uprzywilejowaną pozycją w konwoju. Po 5 kilometrach dojeżdżamy do pierwszej miejscowości 
z żandarmerią - czyli przed nami kolejna kontrola (nie muszę dodawać, że płatna). Kontrole w RCA mają zupełnie inny charakter niż w Kamerunie. Droga jest zamknięta, a żandarm siedzi rozwalony w plecionym fotelu (prawie zawsze ma ciemne okulary, nawet po zachodzie słońca) i to kierowca musi do niego przyjść. Kiedy stałem przed majestatem prawa, druga ciężarówka podjechała, a że był to znajomy komendanta, przejechał bez kontroli. Teraz musiałem jechać dalej w obłokach kurzu. Nie można zwolnić, bo następna ciężarówka z konwoju siedzi ci na ogonie. Na szczęście, w RCA falistej blachy na drodze nie ma, są za to głębokie dziury, na których samochód przechyla się na boki, wdrapuje albo ostro zjeżdża, na szczęście nie wpada w rezonans. Unimog to prawdziwy "koń terenowy" z napędem na cztery kopyta, który doskonale radzi sobie z przeszkodami. Trzeba tylko umiejętnie żonglować ośmiobiegową skrzynią biegów. Nasz konwój zatrzymał się 40 km za granicą, gdyż droga została zamknięta definitywnie do 8.00 rano. Kierowcy potraktowali mnie jak jednego z nich. Rozmawialiśmy o problemach związanych z ich życiem. 
W miejscowości, w której zatrzymaliśmy się na obowiązkowy nocleg jest misja prowadzona przez Polaków. Godzinę później jadłem dobrą kolację, popijając nawet zimne piwo. Rano odkryłem, na czym polega system bezpieczeństwa w naszym kraju. Są cztery niezależne służby: żandarmeria, policja, wojsko i celnicy. Czasami ich stanowiska są połączone, tak że wystarczy jedna bariera, a kierowca przechodzi tylko od fotela do fotela. Ale bywa i tak, że każda służba pracuje oddzielnie i wtedy w danej miejscowości na drodze są cztery bariery, co 500 m. To, co istotne, czyli cztery łapówki nie ulega zmianie. 
Czwartego dnia dotarłem do Bangui. Na ostatniej i najważniejszej barierze dostałem w paszporcie pieczątkę z napisem "wjazd". Samochód, który przychodzi jako tranzytowy, musi być rozładowany w obecności inspektorów celnych. Celnicy pracują do godziny 16.00, a ponieważ przyjechałem za późno, musiałem zostawić samochód w składzie celnym. Rzucili się tam na mnie chłopcy chętni do pilnowania samochodu w nocy. Patrząc na ich anielskie twarze wyczułem miejscową mafię. Nie było wyjścia - spędziłem noc w kabinie, a towarzystwa dotrzymali mi współbracia z Bangui. O świcie pojechali do domu a ja czekałem na celników. W pewnym momencie kandydaci na stróży z ubiegłej nocy otoczyli mnie szczelnym kordonem - wiedziałem, że obrabiają samochód, ale wolałem nie ryzykować. Kiedy z celnikami rozładowaliśmy towar okazało się, że zginęło koło od wózka inwalidzkiego. Uprzejma pani celnik dogadała się z mafią i za 20 tys. odzyskałem koło. Na terenie składu jest posterunek żandarmerii - pięciu chłopa uzbrojonych w Kałasznikowy. Przed wyjazdem im też musiałem zapłacić za pilnowanie samochodu. Ostateczne rozliczenie z celnikami i załatwienie stałych dokumentów samochodu powierzyłem O. Tadeuszowi - zajmie mu to kilka tygodni. 
Okazało się, że po przyjeździe do domu na liczniku Unimoga przybyło 2600 km. Wczoraj ciężarówka transportowała już pierwszą partię drzewa na budowę gimnazjum. Zawsze istnieje ryzyko awarii, a zdobycie części zamiennych nie będzie proste. O. Bertrand, który musiał opuścić misję z powodu malarii, już się zaoferował, że jak tylko będzie czegoś potrzeba mam zaraz dać mu znać. Przy wsparciu wspólnoty z Benshaim nie powinno być źle. Jutro ruszam na dwa tygodnie do wiosek. Odwiedzę pięć szkół - tym razem zeszytów i kredy nie zabraknie. 
Wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że na misji jest porządna ciężarówka, z serca dziękuję. Miejscowi parafianie przychodzili oglądać Unimoga i za każdym razem mówili: - Dzięki za nasz samochód. Mają rację - to nasz samochód.



"Pokój i Dobro"
O. Kordian Merta OFM

do góry
  
MISJE