|
październik 2005
Pole.
Prawie wszyscy moi parafianie żyją z uprawy pola. Można by ich
podzielić na dwie grupy - tych, co mieszkają w "mieście", czyli w
Rafai, albo w dużej wiosce przy głównej drodze i na tych, którzy mieszkają
w małych, odizolowanych wioskach. Różnica polega na stopniu ubóstwa. Każda
rodzina w kwestii wyżywienia musi być samowystarczalna, a zatem pole
uprawiają wszyscy, nawet najlepiej sytuowany handlarz w Rafai. Praca, która
pozwala nam żyć uwarunkowuje nasze życie, w przypadku ludzi uprawiających
ziemię dokonuje się to w sposób szczególny, wystarczy wspomnieć "Chłopów"
Reymonta. Pole uprawiane w sercu Afryki w niczym nie przypomina pola w
Europie. Przypuszczam, że świeżo przybyły z Europy mógłby tu przejść
przez pole w ogóle nie zauważając jego obecności. Mam przed oczyma scenę
z pierwszego roku mojego pobytu w Afryce. Było to pod koniec pory suchej w
wiosce Baroua. Wszystko wyschnięte na pieprz, wszędzie kurz, strasznie gorąco.
Prawdziwy przednówek - nie ma jarzyn, warzyw, coraz trudniej zorganizować
obiad, w zasadzie je się w kółko to samo: kluskę z manioku i sos, który z
każdym dniem staje się bardziej wodnisty. W końcu spadł pierwszy wielki
deszcz, zapowiedź pory deszczowej. Padało wtedy całą noc (ok.100 mililitrów
- a dla porównania: kiedy w kotlinie Kłodzkiej spadło przez trzy dni 75 ml
mieliśmy w Polsce powódź stulecia!). Nad ranem deszcz osłabł, powietrze
zrobiło się lekkie i rześkie, prawdziwy rarytas po porze suchej. Niemal jak
na komendę z każdej chaty wychodziły kobiety, każda z nich miała w ręce
krótką kopaczkę, wyciągały ze spichlerzy orzeszki ziemne i ruszały w
pole. Było w ich gestach coś magicznego, to nie był zwykły dzień pracy,
to przypominało raczej ryt sakralny, wykonywany z tą samą prostotą i
entuzjazmem, w ten sam sposób od stuleci. Przyłączyłem się do starszej
kobiety z wnuczką, która za domem miała kawałek oczyszczonej ziemi. Haka
jest bardzo krótka - rączka ma góra 40 cm, kobiety pracują więc na
wyprostowanych nogach, a rękami niemal dotykają ziemi. Babcia pomimo swojego
wieku zachowała elastyczność mięśni, bardzo wprawnymi ruchami wbijała
hakę w rudawą ziemię. Wnuczka miała może ze cztery lata, kroczyła przy
babci trzymając drewnianą miseczkę
z orzeszkami na zasiew, biorąc udział w cudzie rozmnażania chleba. Okres
wysiewu orzeszków trwa ponad miesiąc, ale ten pierwszy jest bardzo ważny,
10 tygodni później będzie to pierwszy świeży rarytas. Orzeszki przerabia
się na pastę (masło orzechowe), którą dodaje się do sosu. Natomiast
orzeszki jeszcze nie wysuszone razem z łupiną gotuje się i podaje na gorąco
- coś pysznego! Orzeszki ziemne przybyły do Afryki w XVIII wieku. Uprawa
szybko rozprzestrzeniła się niemal na cały kontynent. Orzeszki były też
pierwszym produktem rolnym eksportowanym
z Afryki do Europy.
Pierwszy deszcz jest zapowiedzią sporych zmian. Dwa tygodnie później z
przyschniętych gałęzi manioku wystrzelą nowe pędy, z których przez
najbliższe dziesięć miesięcy niemal codziennie będzie robić się "ngundzię"
- odpowiednik naszej smażonej kapusty. W Europie przez całe stulecia kapusta
była praktycznie jedynym warzywem, które przez okres późnej jesieni, długich
miesięcy zimowych aż do przednówka towarzyszyła na stole ziemniakom. W środku
Afryki taką rolę spełnia ngundzia, z tym, że je się ją nie z ziemniakami
lecz z kluską z manioku. Młode pędy manioku trzeba sparzyć gorącą wodą,
po czym ubija się je drewnianym tłuczkiem, a następnie długo gotuje. Pod
koniec gotowania dodaje się olej palmowy, można też dołożyć pastę z
orzechów i wtedy będzie to ngundzia klasyczna. W dobrych czasach dodaje się
mięso albo wędzone ryby - czyli mamy prawie bigos! Smakosze ngundzi mówią,
że odgrzewana następnego dnia jest jeszcze lepsza.
Wróćmy na pole. Tu w zasadzie ziemi się nie uprawia, lecz wykorzystuje tak
długo, jak długo rodzi. Nie stosuje się tu żadnej techniki użyźniania
ziemi, po mniej więcej pięciu latach, kiedy jest już niepłodna, zostawia
się ją. Jest to możliwe biorąc pod uwagę fakt, że na jednego mieszkańca
naszej parafii przypadają 2 km2 , zaludnienie jak na Saharze, z tym, że tu
mamy kipiącą zielenią strefę podrównikową. Każdy może zrobić sobie
pole gdzie mu się podoba, byle nie była to ziemia już przez kogoś
uprawiana. W grudniu, kiedy pora sucha zagości już na dobre, mężczyzna
zaczyna od wycinania lasu. Czym las gęstszy, tym lepsza będzie tam ziemia.
Wycinanie lasu to prawdziwie katorżnicza praca. W strefie równikowej las -
to ściana zieleni. W filmach kręconych w buszu, przewodnik grupy idzie na
czele i maczetą toruje drogę. W prawdziwym tropikalnym lesie trzeba pół
godziny ostro walczyć maczetą, żeby wyciąć metr kwadratowy drogi. Ta
zielona ściana to kłębowisko lian i chaszczy, gdzie każda roślina walczy
o przetrwanie pnąc się coraz wyżej, oplątując inne. Bywa tak, że przerąbie
się pień sporego drzewa, a ono stoi jak stało. Jego konary są tak powiązane
lianami, a raczej wplecione w całość, że trzeba wyciąć sporo innych
drzew, żeby się w końcu przewróciło. Do wycinania pola używa się
maczety i siekiery, zrobionej przez miejscowych kowali z resorów dużych
samochodów. Mężczyznę, który wycina pole łatwo poznać - kiedy podaję
mu rękę mam wrażenie, że ściskam deskę, dłoń jest twarda jak zelówka
solidnego buta. Pod koniec lutego powalone drzewa są już na tyle suche, że
można je podpalić po raz pierwszy. Pole przypomina pogorzelisko. Teraz do
pomocy przychodzą kobiety i dzieci: osmalone gałęzie trzeba poodcinać i
poskładać wokół grubszych konarów i pni, ponownie podpalić i tak
przynajmniej jeszcze ze dwa razy. Niektórych drzew w ogóle się nie ścina,
są za grube - wystarczy je opalić przy ziemi, drzewo obumrze, nie będzie
miało liści i tym samym zostawi słońce dla roślin uprawnych. Martwym
drzewem zajmą się termity, kiedyś w końcu się przewali, ale wtedy nie będzie
już tam pola. Na polu mogą też być górki, pagórki, kopczyki, doły -
tego też się nie rusza. Można by określić to tak: zamiana lasu na pole,
bez zmiany charakteru ziemi. Ta pierwsza faza przygotowania pola jest
niebezpieczna. Pomijając jadowite węże, najczęstszą przyczyną nieszczęścia
są, sterczące z ziemi jak igły, opalone pędy cienkich drzew. Zostały ścięte
maczetą pod dużym kątem, przypominają włócznie, a opalone stają się
niewidoczne na tle pogorzeliska. Duże, zainfekowane rany na nogach to chleb
powszedni. Większość ludzi pracuje boso i łatwo ich poznać właśnie po
zniszczonych stopach. Gdyby spojrzeć na stopy do wysokości ścięgna
Achillesa, nie odróżni się dwunastoletniej dziewczynki od
czterdziestoletniej kobiety. Jeśli kobieta spędziła na polu dzieciństwo i
wczesną młodość, nawet jeśli się "dorobi" i stać ją na modne
ubrania, musi zapomnieć o butach dla "kobiet z miasta" - jej stopy
nie mieszczą się w pantofelkach, czółenkach, szpilkach itp.
Jeśli pole jest już w miarę wypalone i wyczyszczone pozostaje tylko
czekanie na pierwszy deszcz. Zasiew zaczyna się od orzeszków i kukurydzy.
Bardzo rzadko spotyka się pole z uprawą tylko jednej rośliny, najczęściej
wszystko jest wymieszane; między orzeszkami wyrasta kukurydza albo maniok, na
obrzeżach sadzi się ananasy, w zagłębieniach bananowce, w miejscach
kamienistych słodkie ziemniaki albo dynie. Tu i ówdzie pojawiają się
papaje. Jedna roślina nie przeszkadza drugiej, tylko ryż wymaga osobnej działki,
są to gatunki ryżu, które rosną jak nasz owies - "na sucho". Byłe
pogorzelisko błyskawicznie pokryje się zielenią we wszystkich możliwych
odcieniach. W porze suchej sawanna płonie, wypalają się suche trawy. W
pierwszym miesiącu pory deszczowej nowe trawy mają już metr wysokości,
trzy miesiące później niektóre ich gatunki przekraczają cztery metry.
Warunki do wegetacji są niemal idealne. Problem w tym, że chwasty znacznie
lepiej wyselekcjonowały się i przystosowały do tropikalnego klimatu niż rośliny
uprawne. Pole trzeba więc nieustannie czyścić. Chwasty nie są jednak
jedynym problemem - dziki uwielbiają korzenie manioku i orzeszki ziemne, a
stado małp w godzinę zniszczy każdą plantację kukurydzy. Jest wobec tego
tylko jedno rozwiązanie: pola nie można opuścić. Na okres pory deszczowej
wielu ludzi przenosi się na pole. Pole w tym okresie staje się drugim domem,
a mówiąc dokładnie -szałasem. Z suchych traw buduje się bardzo prosty szałas,
w którym jest tylko tyle miejsca, żeby każdy mógł się położyć. Jeśli
szałas jest dobrze zbudowany - nie przecieka, co w porze deszczowej ma
kapitalne znaczenie. Niestety, nie chroni przed komarami, a z każdym miesiącem
pory deszczowej jest ich coraz więcej. Bywają takie noce, że od komarów
robi się niemal gęsto. Komary roznosząc malarię zabijają więcej ludzi niż
wszystkie jadowite węże, skorpiony, pająki i wszystkie dzikie zwierzęta
razem wzięte! Malaria zbiera więcej ofiar niż AIDS czy nowotwory. Przyczyną
malarii nie jest wirus ani bakteria lecz pierwotniak, czyli, jak sama nazwa
wskazuje, prymitywny, duży jednokomórkowiec. Wynaleziono dziesiątki molekuł,
które go niszczą - skąd zatem tyle ofiar (mówi się o liczbie 900 tysięcy
rocznie!)? Lekarstwo, a raczej lekarstwa, trzeba mieć pod ręką , co na
polu, z dala od wioski, nie jest takie proste. Rozwiązaniem byłaby
szczepionka chroniąca przez określony czas. Dlaczego więc nie ma jeszcze
takiej szczepionki, skoro wrogiem jest tak słaby przeciwnik (w porównaniu z
wirusami) jak pierwotniak? Odpowiedź na to pytanie jest niestety smutna ale
prawdziwa: malaria jest chorobą trzeciego świata i nie stanowi zagrożenia
dla świata rozwiniętego. Prowadzenie kosztownych badań nad szczepionką nie
leży w związku z tym
w interesie świata zachodniego.
Wróćmy jednak na pole. Trzeba jakoś zabezpieczyć się przed komarami i są
na to dwa sposoby: moskitiera, przywieziona do Afryki w epoce kolonialnej lub
spichlerz Zande. Ktoś kiedyś odkrył, że w spichlerzu, służącym oczywiście
przede wszystkim do przechowywania zbiorów, można spać bez towarzystwa
komarów. Jest on po prostu tak zbudowany, że komary nie mogą się do niego
dostać - z grubsza rzecz biorąc, przypomina małą, słomianą piramidę na
palach, której boki sięgają prawie do ziemi. Podłoga, uszczelniona gliną,
dobrze przylega do ścian, a pod spichlerzem powstaje coś w rodzaju namiotu,
gdzie kobiety instalują kuchnię i dym z ogniska skutecznie wypędza komary.
Spichlerz, który gwarantuje w miarę spokojny sen, buduje się jednak dopiero
gdy nadchodzi okres zbiorów, czyli pierwszą porę deszczową trzeba przetrwać
w szałasie. Mieszkający na polu zdani są na samych siebie w dosłownym tego
słowa znaczeniu. Może się zdarzyć, że nie zobaczą nikogo innego nawet i
przez kilka tygodni.
Na równiku dzień zaczyna się o szóstej rano i kończy o osiemnastej - i
tak przez cały rok. Jeśli deszcz nie pada, po zachodzie słońca przed szałasem
pali się ognisko, jedyne źródło światła.
W wioskach kobiety, które chcą coś znaleźć w spichlerzu albo w domu, używają
do oświetlenia pałeczki z wyschniętej trawy; pałeczki takie mają średnio
80 cm i palą się jasnym płomieniem, dając sporo światła. Są to więc
dwu - trzyminutowe mini pochodnie. Trudno byłoby doszukać się rozrywki w życiu
ludzi na polu. Radio, telewizja, książki, prasa - to wszystko jeszcze ciągle
jest poza ich zasięgiem. Wieczorami w wiosce, można powiedzieć, toczy się
"życie towarzyskie" - dzieci w nikłym świetle księżyca bawią
się wesoło, mężczyźni, popijając, ciągle o czymś rozmawiają, kobietom
też nigdy nie brakuje tematów do plotkowania.
Na polu jest inaczej - o dwudziestej słychać już tylko odgłosy natury. W
Afryce nie ma ciszy, wszystko, co żyje daje znać o swojej egzystencji - nie
jest to hałas ale raczej swoista symfonia cykad, świerszczy, żab, nocnych
ptaków i zwierząt. Ma to swój niepowtarzalny urok! Praca zaczyna się
bardzo wcześnie, zanim wzejdzie słońce. Pierwsze godziny w chłodzie
poranka są najwydatniejsze, później z każdą godziną robi się coraz
trudniej. Kto spędzał kiedyś wakacje w gorącym klimacie przypomina sobie,
że
w południe na plaży można jedynie leżeć i to najlepiej jeszcze pod
parasolem, a tu proszę wyobrazić sobie, że temperatura rośnie jeszcze o
kilka stopni i trzeba fizycznie pracować! Pracę na polu przerywa się około
dziesiątej i jeśli jest taka potrzeba, kontynuuje po piętnastej. Po pracy
na polu trzeba zająć się posiłkiem. Przygotowanie posiłku zaczyna się
praktycznie od zera - tu niczego nie wyjmie się z lodówki, nie wyskoczy się
do sklepu, nie ma też konserw ani przetworów. Najczęściej to, co będziemy
dziś jeść, trzeba znaleźć na polu. Kolejność jest mniej więcej taka:
wykopuje się z ziemi bulwy manioku, następnie obłupuje się je ze skóry i
moczy w wodzie. Każda woda będzie dobra - bajorko, kałuża, sadzawka, rzeka
(lepiej nie wspominać o jej jakości!). Maniok mięknie w wodzie przez około
dwa dni a później trafia do dużego drewnianego tłuczka, gdzie zamienia się
w papkę. Z papki formuje się w palcach grudki, które następnie muszą
wyschnąć na słońcu. Wieczorem wysuszone grudki manioku zbiera się do
kosza lub worka i tak wysuszony maniok można przechowywać, jeśli powietrze
jest suche, nawet i kilka miesięcy. Wysuszone grudki manioku to dopiero półprodukt
- w takiej formie można go przechowywać, sprzedawać lub transportować, ale
żeby z grudek zrobić kluskę muszą one ponownie trafić do tłuczka, gdzie
powstanie z nich mąka. Po przesianiu mąkę wsypuje się do wrzącej wody i
starannie miesza, aż do uzyskania jednolitej, gęstej masy, z której formuje
się jedną dużą kluskę. Na polu je się raz, czasami dwa razy dziennie.
Kluskę z manioku podaje się z ngundzią. Przed jedzeniem biesiadnicy obowiązkowo
myją ręce - jest to konieczne ponieważ je się samymi rękami, bez sztućców.
Obowiązuje tu swoisty rytuał: kiedy wszyscy biesiadnicy zgromadzeni są wokół
dwóch misek
(w jednej kluska, w drugiej ngundzia) po kolei, nie spiesząc się, każdy
urywa kawałek kluski
z manioku i w palcach formuje z niej kulkę, po czym kluskę zanurza w ngundzi,
ale tak , żeby ngundzia nie dotykała palców. Kluska zamoczona w sosie
trafia do ust, w dobrze wychowanym towarzystwie wargami nie należy dotykać
palców, powiedzmy, że wargami ściąga się kluskę
z palca; tylko dzieci i źle wychowani oblizują palce. Następna kolejka
zaczyna się dopiero, gdy wszyscy poczęstowali się po raz pierwszy i tak za
każdym kolejnym razem. Jeśli kluska z manioku się skończyła, a w misce z
ngundzią zostało jeszcze trochę sosu, należy on do dzieci, które
solidarnie podzielą resztę, a ostatni starannie wyliże miskę. W wiosce mężczyźni
i kobiety zazwyczaj jedzą osobno - na polu wszyscy jedzą razem. Posiłek nie
ma wyznaczonej pory, je się codziennie do syta wtedy, gdy jest on po prostu
gotowy. W miejscowym języku nie ma takich rzeczowników jak śniadanie, obiad
czy kolacja - mówi się zwyczajnie: jedzenie, a żeby przetłumaczyć te słowa
używa się formy opisowej: jedzenie rano, jedzenie w południe albo
wieczorem. Nie ma u nas, dzięki Bogu, głodu ani niedożywienia a jedynie
sposób odżywiania jest inny.
Wróćmy do ludzi na polu. Oprócz głównego posiłku są jeszcze posiłki
"okazjonalne" - powiedzmy, że dojrzeje kiść bananów - trzeba je
od razu zjeść, bo inaczej się zniszczą. Nie ma tu możliwości, żeby je
przechować albo sprzedać i tak niestety jest ze wszystkimi owocami. Rzecz
ciekawa, kiedy w XV wieku banany dotarły do Afryki, liczba ludzi żyjących w
strefie równikowej podwoiła się
w krótkim czasie. W tamtym okresie banan, a zwłaszcza banan planten (gatunek
bardzo dużych bananów, które można gotować, smażyć, piec - bardziej
jarzyna niż owoc deserowy) był jedyną uprawą owocującą przez cały rok.
Dziś mamy okres mangowy, mango leci z drzew, dzieci jedzą je od rana do
wieczora, pachną już jak mango, a i tak większość owoców zgnije. Za
kilka dni nie będzie żadnego owocu. Nie spotkałem ani jednego miejscowego
sposobu konserwowania owoców, próbuje się tylko przedłużyć ich spożywanie,
zaczynając od owoców mało dojrzałych. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem na
ryneczku miednice pełne zielonych pomarańczy pomyślałem sobie, że to inna
odmiana. W dzieciństwie na Boże Narodzenie komunizm łaskawie serwował nam
kubańskie pomarańcze i one też nie miały pomarańczowych kolorów. Zielone
pomarańcze okazały się klasycznymi "psiorami" i to skrajnie kwaśnymi.
Zadawałem sobie wtedy typowe dla nowicjusza
w Afryce pytanie: czyżby tu wszystko miało być przedwczesne, zrywane w
formie niedojrzałej? - czternastoletnie dziewczyny w ciąży, dzieci, które
zamiast uczyć się w szkole i rozwijać pracują jak dorośli... . Co do
pomarańczy, sprawa wyjaśniła się dość szybko. Z każdym tygodniem pomarańcze
były nieco mniej kwaśne, a zielona skórka stawała się jaśniejsza.
Przyszedł dzień, w którym uznałem, że są jadalne. Parę dni później
stały się dobre, jeszcze kilka dni później - bardzo dobre, aż w końcu
stały się pyszne - tak słodkich pomarańczy nigdy wcześniej nie jadłem.
Niestety, okres naprawdę dojrzałych pomarańczy trwa około 20 dni, potem
pomarańcze błyskawicznie zsychają się, tracąc sok. Zrywając zielone
pomarańcze przedłuża się ich okres spożywania do blisko 3 miesięcy, a co
najważniejsze, unika klęski urodzaju, jako że w ciągu 20 dni niemożliwe
byłoby ich zjedzenie.
Kuchnia na polu nie wygląda zbyt malowniczo, jest to ciągle ten sam widok -
trzy kamienie, na których stoi osmalony garnek, pod którym buzuje ogień. Na
wyposażeniu kuchni jest jeszcze niezbędny drewniany tłuczek, sitko domowej
roboty i dwa kamienie do rozcierania orzechów na pastę. Bardzo cennym
elementem są pojemniki na wodę i olej, które mogą być szklane lub
plastikowe, tradycyjne tykwy to już rzadkość. Plastikowe pojemniki zmieniły
życie afrykańskich kobiet - ciężkie, gliniane garnki zostały zastąpione
lekkimi, nietłukącymi się zbiornikami
o dowolnej pojemności. Można by to porównać ze zmianą ręcznej pralki
zwanej tarką na pralkę automatyczną. Kobieta przenosząca się na pole
zabiera całą kuchnię ze sobą. Wszystko mieści się
w jednej dużej miednicy. Z liści albo z chustki kobieta robi wianek, którego
zadaniem jest zwiększenie powierzchni styku głowy z miednicą. Kiedy
miednica jest już na głowie, kobiety wykonują kilka drobnych ruchów
pozwalających złapać równowagę i teraz z opuszczonymi rękami, śmiałym
krokiem ruszają w drogę - jeszcze nigdy nie widziałem, żeby miska spadła,
sprawia wrażenie jakby była przytwierdzona do głowy.
Innym przysmakiem z pola jest dojrzewająca kukurydza. Świeżutką młodą
kukurydzę wystarczy ugotować. Nie wiem dlaczego, ale tylko kukurydza
ugotowana w dniu zerwania jest naprawdę dobra, jeśli poleży dłużej niż 1
dzień, zmienia smak. I tu kolejny słaby punkt - kukurydzę je się kiedy
jest młoda, gdy dojrzeje, ziarno robi się twarde ale nie można zamienić go
na mąkę, choć byłaby to mąka dużo lepsza od mąki z manioku. Co zatem
robi się z twardym ziarnem? Najczęściej ziarno zostaje poddane fermentacji
i robi się z niego mocny alkohol.
Ostatni w kolejce do zbiorów jest ryż. Ryż wymaga najlepszej ziemi, można
go uprawiać przez dwa lata, potem ziemia jest już zbyt wyjałowiona. Ryż
nie cieszy się popularnością, traktuje się go jako jedzenie odświętne
albo dla dzieci. Mężczyźni określają to tak: "Ryż nie daje siły,
przelatuje przez żołądek. Jak się zje kluskę z manioku, cały dzień
trzyma i można pracować. Zjesz ryż i za chwilę znowu jesteś głodny".
Jest jeszcze jeden problem z ryżem: musi on być wyłuskany, do czego również
służy drewniany tłuczek. Czyszczenie ryżu w tłuczku to bardzo ciężka
praca i mam wrażenie, że wiele kobiet uznaje, iż gra nie jest warta świeczki.
Kiedy ryż został zebrany można wrócić ze spokojnym sercem do wioski, co
nie znaczy, że praca się skończyła. Pozostaje najtrudniejsze -
przyniesienie plonów do domu. Niektórzy uprawiają pola oddalone od domu
nawet o dobrych kilkanaście kilometrów. Z pola do domu plony przynosi cała
rodzina, a wszystko niesie się na głowie. W historii Afryki nie słyszałem,
żeby budowano tu drogi, były tylko szlaki dla pieszych albo karawan. Koło
nigdy nie znalazło zastosowania w czarnej Afryce. W mojej parafii po dzień
dzisiejszy nosi się wszystko na głowie. Nie wiem, czy w całym regionie
znalazłoby się z dziesięć taczek. Afrykańczycy w noszeniu ciężarów na
głowie osiągnęli perfekcję, robią to z taką zręcznością i wdziękiem,
że można ich podziwiać. Negatywna strona medalu to noszenie ciężarów
ponad siły. Widziałem kobietę, która niosła ciężar tak wielki, że cała
drżała, co jakiś czas podnosiła bagaż, kręcąc głową na wszystkie
strony, żeby rozluźnić ściśnięte kręgi kręgosłupa. Od noszenia
nadmiernego bagażu dzieciom deformują się kręgosłupy, co widać zwłaszcza
u młodych dziewcząt - one nie są proste, mają mocno wypięte do przodu
brzuchy.
Gdy plony są już w domu, trzeba znaleźć okazję, żeby coś sprzedać. W
wioskach przy głównym szlaku komunikacyjnym wystawia się miednice z
maniokiem przy drodze, licząc na to, że pojedzie jakaś ciężarówka, a
kartą przetargową jest niska cena. W Rafai mamy ryneczek, który działa na
podobnej zasadzie - jeśli zatrzyma się ciężarówka, będzie można sprzedać
towar. Ciężarówek jest bardzo mało, najczęściej są to samochody wynajęte
przez ONZ na potrzeby obozu uciekinierów
z Sudanu. Ciężarówka po rozładowaniu towaru w obozie wraca pusta i wtedy
zatrzymuje się
w Rafai. Obowiązuje tu reguła: kto pierwszy ten lepszy - więc większość
kobiet i tak wróci do domu z maniokiem na głowie. W wioskach rozsianych po
buszu, z dala od drogi, o sprzedaniu towaru na miejscu nie ma nawet co marzyć:
jest tylko jedno rozwiązanie - znaleźć rower. To rozwiązanie dotyczy
wszystkich bez względu na położenie wioski. Jeśli w drodze spadnie deszcz,
zamoczony maniok natychmiast zaczyna fermentować, ryż jest bardziej odporny
na niedogodności atmosferyczne i zawsze jest gotowy do sprzedaży. Z drugiej
strony - jest znacznie cięższy od manioku, co z kolei utrudnia jego
transport. Rowerzyści z towarem przejeżdżają nawet do 400 km - jedną
trzecią drogi rower trzeba pchać, zważywszy, że zabierają 100 kg towaru,
to spory wyczyn.
Kolejny raz możecie się przekonać, jak trudne jest życie mieszkańców
Afryki. Oby nasi polscy rolnicy potrafili docenić to, w jakich komfortowych
warunkach mogą pracować i zbierać plony swej pracy.
Z franciszkańskim pozdrowieniem
o. Kordian Merta
|
|