Misje OFM - serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

STRONA GŁÓWNAHISTORIAPRACA MISYJNAGALERIALINKI                                

 2005

IMPRESJE ŚRODKOWO-AFRYKANSKIE


Wyprawa od 22 stycznia do 20 lutego 2005 roku

    Podróż do Republiki Środkowoafrykańskiej skończyła się już dawno. W kwietniu otrzymałem około tysiąca zdjęć. Dzięki tobie, Piotrze, że mi je przekazałeś. Oglądam je od czasu do czasu. 
Jak gdybym tam był. Pozwala mi to oglądanie na kolejne przezywania naszej wspólnej przygody. Szybko stworzyliśmy zgraną paczkę: Gabrysia, Hania, Iwonka, Piotruś i ja. No i oczywiście o. Kordian, nasz przewodnik, we wszystkich tego słowa znaczeniach, poza turystycznym (a może nawet i turystycznym, ale nie takim biurowo podróżnym). Często wracają mi twarze spotkanych tam ludzi, pejzaże, upały, chwile, kiedy zaśmiewaliśmy się jak wariaci, zdanka zrozumiale tylko przez nas. Myślę, że jesteśmy bogatsi.

Marek


Spotkałem o.Kordiana ponad dwa lata temu, na kolacji zorganizowanej przez Zosię, nasza wspólną przyjaciółkę. Już wcześniej dużo mi opowiadała o tym franciszkańskim misjonarzu, który mieszka w Środkowej Afryce od piętnastu lat. Misja, na której jest, znajduje się ponad 850 kilometrów od Bangui, stolicy tego kraju. Aby się tam udać, potrzeba cztery dni drogi, pod warunkiem, ze wszystko pójdzie dobrze, to znaczy nie w porze deszczowej, bez przebicia opony, bez problemów z nie zawsze przejezdnymi mostami, itd. Oprócz pracy duszpasterskiej, Kordian zajmuje się wieloma szkołami, zwłaszcza wiejskimi, leczy ludzi, udaje się z wizyta do wiosek, do których praktycznie już nikt z zewnątrz nie dociera, poza kilkoma bogatymi myśliwymi odwiedzającymi te tereny raz czy dwa razy do roku.

To właśnie w tej okolicy polował również Valéry Giscard d'Estaing.
Ten były francuski prezydent spędził nawet kilka nocy w pokoju, który dzisiaj zajmuje o. Kordian.

W czasie całego wieczoru u Zosi, o.Kordian uraczył nas barwnym opowiadaniem o Środkowej Afryce i jej mieszkańcach, jednocześnie puszczając kasetę wideo. Myślę, że właśnie w trakcie tego wieczoru postanowiłem, że tam kiedyś pojadę. Już od dawna chciałem pojechać do Afryki. Chciałem zacząć od czegoś bardzo autentycznego, pokazującego tamtejsze życie takie, jakie naprawdę jest, a plaże Senegalu i Kenii zostawiając sobie na później. Powiedziałem Kordianowi o moich chęciach. Jego reakcja była szybka i prosta: "To przyjeżdżaj, nie ma sprawy". No i zrozumiałem, że pojadę.

Przygotowania rozpoczęły się w październiku 2004 roku : szczepienia, rutynowe wizyty u lekarza, zakupy, wiza … bo wyjazd do Afryki to nie tydzień w Zakopanem. Ale bez paniki czy wyolbrzymiania trudności: wszystko jest do zrobienia, trzeba tylko trochę czasu i organizacji. Wszystko zostało pomyślnie zakończone i w sobotę 22 lutego 2005 znalazłem się na paryskim lotnisku Roissy, aby załadować się do jednego w tygodniu samolotu lecącego do Bangui. Przed wejściem na pokład spotkałem "resztę załogi", która przyleciała bezpośrednio z Polski. Dwojga z nich, Hania i Piotruś, lecieli do Środkowej Afryki już po raz drugi, wiec kraj nie musi być aż tak bardzo niebezpieczny i zaplanowana trasa powinna być spokojnie do zrobienia.

Po ośmiu godzinach rejsu, niecierpliwie i z ciekawością oczekiwałem na wyładowanie w Bangui.


W Bangui

Po tym, co usłyszałem i przeczytałem na temat tego miasta przed wyjazdem, byłem przekonany, ze natychmiast po przylocie zgubie swoje tradycyjne punkty odniesienia i pogrążę się w chaotycznym i przygniatającym wirze, wypełnionym masa ludzka, której należy się wystrzegać, a wszystko w scenerii cuchnąco - rozpadającej się. Spodziewałem się zobaczyć olbrzymią prymitywna wioskę, przegrzana słońcem, smutna, biedna i pod wieloma względami nieprzyjazna.

I rzeczywiście, atmosfera na lotnisku sprzyjała, aby moje obawy zostały potwierdzone. Gmach staroświecki i zaniedbany, wyposażenie i organizacja z innej epoki, duża ilość kontroli, nie zawsze wiadomo, kto i po co kontroluje, polowania na napiwki i różnego rodzaju opłaty. Na szczęście, zaczęliśmy już powoli tworzyć mała paczkę miedzy nami przybyszami, wiec było nam raźniej. Ponadto, ktoś z misji franciszkańskiej w Bangui przedarł się przez te wszystkie kontrole i pomógł nam wydostać się z gmachu lotniska bez większych przeszkód. A z drugiej strony był już o. Kordian.
 

Jadąc przez stolice Środkowej Afryki, uderzyło mnie, że Bangui, wbrew wcześniejszym obawom, jest miastem. Bez większego uroku, często brudne, ale mimo wszystko miasto. Była to raczej miła niespodzianka w porównaniu z tym, na co byłem przygotowany. Nawet, jeśli budynki, w zdecydowanej większości, nie są dobrze utrzymane i wiele z nich, jak na przykład jedyny w kraju uniwersytet, przypomina ruinę, to są również prawdziwe ulice, prawdziwe sklepy i supermarkety zupełnie słusznie noszące te nazwę (praktycznie wszystkie znajdujące się tam artykuły pochodzą z importu), kawiarnie i restauracje znośnej, a nawet dobrej kategorii, urządzone na styl afrykański lub zachodni.


 

 

 

 

Poza centrum znajduje się wielki bazar, usytuowany wzdłuż kilku w miarę szerokich ulic. Miedzy tymi ulicami, wiele małych pasaży gdzie gnieżdżą się sklepiki, najczęściej mroczne i ciasne. Tego bazaru powinni unikać niewtajemniczone osoby, głownie ze względu na dająca się wyczuć atmosferę napięcia i niechęci do nietutejszych. Kradzieże też nie należą tutaj do rzadkości. W wielu kramach można kupić mięso, jednak nie należy za bardzo obserwować, w jakich warunkach higieny. Są tutaj tez budki z napojami i nawet bary, ale panuje w nich hałas i atmosfera dosyć napięta. Zdecydowanie przyjemniejsze są lokale w centrum, oferujące nawet może nie oryginalne w tym klimacie, ale prawdziwe ciastka jak we Francji.



Po przeciwnej stronie miasta znajduje się rzeka Ubangui, skąd można zobaczyć znajdujące się po przeciwnej stronie Kongo (Republika Demokratyczna). Długo patrzyłem na te szeroka i raczej leniwie płynącą rzekę. Obrazek tradycyjnie afrykański, ale jednocześnie przyjemny i nadający otuchy świeżo przybyłemu turyście z Europy.



 

 

 

 



Droga do Rafai

Po tym krótkim spotkaniu ze stolica, zabraliśmy się w drogę do Rafai, miasteczka w którym jest parafia Kordiana. W sumie 850 kilometrów, co oznacza cztery dni jazdy. Na tym etapie, nie byliśmy jeszcze całkowicie emocjonalnie zaangażowani w nasza podroż. Potrzeba było kilku dni, aby każdy się odnalazł w tym kontekście. Jechaliśmy osiemnastotonowa ciężarówka, którą Kordian wynegocjował kilka lat temu w Niemczech z Bundeswehra i której przybycie do Centralnej Afryki w pełni zasługuje na osobny opis. Ciężarówka ta była wypełniona po brzegi rzeczami potrzebnymi dla misji (narzędzia, części zamienne, artykuły spożywcze dostępne tylko w Bangui), dla szkol kierowanych przez misje (zeszyty, książki, kreda, długopisy), dla mieszkańców wiosek (sól, lekarstwa) i oczywiście dla nas, aby nie zapomnieć tak do końca tej naszej cywilizacji. Dwie inne osoby podróżowały z nami : siostra zakonna, która wysiadła w miejscu oddalonym o półtora dnia drogi od Bangui i młody nauczyciel, który skończył studium pedagogiczne w stolicy i został zatrudniony przez Kordiana do pracy w jednej ze szkół w Rafai.


Bangui zostawało coraz bardziej w tyle. Długa droga całkiem prosta, szeroka na początku, najpierw otoczona ważnymi budynkami administracyjno-rządowymi, a potem zabudowaniami coraz mniej prestiżowymi, kończąc na handlowych budkach. Atmosfera przy drodze równie się stopniowo zmieniała : charakter nieco oficjalny dzielnic rządowych coraz bardziej ustępował hałaśliwemu tłumowi wrastających w miasto przedmieść. Ludzie ci robili swoje codzienne zakupy, załatwiali codzienne sprawy, a niektórzy z nich szukali okazji, aby wydostać się z miasta, najczęściej na obładowanych do granic wytrzymałości ciężarówkami lub mniej lub bardziej zdezelowanymi samochodami osobowymi, służącymi zarówno do przewozu towarów jak i ludzi.



 

 

 

Zabudowania miejskie pomału zniknęły. Musieliśmy teraz często się zatrzymywać przed rożnego rożnymi szlabanami, kot rolowanymi przez żandarmerie, policje, ochronę lasów i licho wie kogo jeszcze. Najczęściej przejeżdżaliśmy bez problemu, tym bardziej ze Kordian przewidział na podroż drobne prezenty dla "szlabanowców". Dziwna instytucja, te szlabany na drogach. Może nawet należałby im się osobny opis, jako ze, poza ich aspektem uciążliwym z ciągle tymi samymi pytaniami : "Dokąd jedziecie? Dlaczego? Co wieziecie? Co możecie nam zostawić?", maja również role pozytywna w kraju, gdzie porachunki wewnatrztrybalne czy miedzy rożnej maści bandami nie należą do rzadkości.

Znajdowaliśmy się teraz na drodze płatnej, asfaltowej i pozwalającej na szybkie posuwanie się do przodu. Nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy, ze był to najlepszy odcinek i ze skoczy się po stu osiemdziesięciu kilometrach. I rzeczywiście, zaczęła się potem droga piaszczysta, często pełna kolein i dziur rozmaitych wielkości i przekrojów, a do tego w pyle. A mimo wszystko byliśmy ciągle na części drogi trans afrykańskiej, łączącej (przynajmniej w teorii) Ocean Atlantycki z Oceanem Indyjskim.


Po drodze spędzaliśmy noce na misjach katolickich utrzymywanych przeważnie przez francuskie lub włoskie siostry zakonne. Komfort tam panujący nie miął nic wspólnego z warunkami, w jakich żyje większość mieszkańców tutaj : nie brakowało nam bieżącej wody ani dobrego jedzenia, spaliśmy w prawdziwych łóżkach. Dlatego tez byliśmy zawsze w dobrej formie, aby stawiać czoła praktycznie jedynej trudności : piaszczysto-glinianej drodze, na której podskakiwaliśmy wpadając w coraz to inne dziury. Wzbijający się kurz pokrywał nas często i wszędzie, i piekliśmy się w ponad trzydziestostopniowej temperaturze.

 

 

 

 

Czasami zdarzały się na drodze niespodzianki, do których należał na przykład pożar sawanny (jako ze była to już dobrze zaawansowana pora sucha), przez który należało przeskoczyć. Skuliliśmy się na samochodzie, a Kordian przyśpieszył. Staraliśmy się nie myśleć o beczce ropy, która jechała z nami. Po kilku sekundach z ulga spojrzeliśmy wstecz, widząc za nami ogień coraz bardziej tamujący przejazd.

 


 

Mimo wszystko, byliśmy coraz bardziej zadni nowych wrażeń i z zaciekawieniem wpatrywaliśmy się w zmieniające się pejzaże, w ludzi którzy wydawali się nam coraz bardziej przyjaźni, w wioski których domostwa zmieniały się w miarę jak posuwaliśmy się do przodu.

 

 

 

 

Od czasu do czasu nasza ciężarówka zanurzała się w tropikalne lasy, gęste i orzeźwiające, dokąd słonce przebijało się z trudem. Często napotykaliśmy się w nich na rzeczki, które przekraczaliśmy jadąc bądź przez rozsypujące się mosty, zbudowane w latach dwudziestych lub trzydziestych, bądź wpław. Wokół bujna roślinność, ale droga prawie zawsze pokryta woda i błotem.

 

 

 

 

Panujący w tych lasach półmrok czynił atmosferę tajemnicza i szczególna. Nasz towarzysz podroży, przyszły nauczyciel w Rafai, właśnie przez nie przejeżdżając najczęściej opowiadał nam lokalne legendy. Bardzo lubiłem go słuchać, bo miąłem wrażenie, ze te historie mnie przygotowywały, abym lepiej zrozumiał kraj, który przemierzałem.

Piorun który zabija
Niedaleko Bangassou, na drodze z Bangui do Rafia, mieszkańcy niektórych wiosek posiadają moc ciągania pioruna zdolnego zabić ich wrogów. Dlatego tez każdy się ich boi i nikt nie śmie im zrobić krzywdy.


Trzeciego dnia naszej podroży o.Kordian pokazał nam przepiękne miejsce z wywołującym wrażenia sporych metrów wodospadem. Wymarzony przystanek : mogliśmy zabawić się do woli w turystów, robiąc mnóstwo zdjęć, maczając nogi w chodnej wodzie i oglądając okoliczne pejzaże ze wszystkich stron.

    


Nie było prawie nikogo oprócz kilku chłopców, którzy pływali w miejscu, gdzie woda była jeszcze spokojna. Około dziesięciu metrów dalej, ta sama woda rzucała się z hałasem ze skalnej polki sporej wysokości. Ale huk spadającej wody nie mącił spokoju tego miejsca. Skorzystaliśmy ile się dało z tego nieoczekiwanego postoju, skapani porannym słońcem jeszcze niezbyt gorącym. Mała nostalgia nas ogarnęła, kiedy należało go opuścić, ruszając w dalsza drogę.


Mięliśmy przed nami jeszcze półtora dnia do osiągnięcia celu naszej podroży. Chęć znalezienia się w miejscu gdzie można pozbyć się bagaży i nieco odpocząć stawała się coraz silniejsza. Ale trzeba było jeszcze nieco cierpliwości. Kilka kilometrów przed Rafai trzeba było przekroczyć rzekę, przejeżdżając przez most zniszczony do tego stopnia, ze przez sporej wielkości dziury można było zobaczyć płynąca dziesięć metrów niżej rzekę. Jak wiec wyobrazić nasz osiemnastotonowy pojazd przejeżdżający na pniach drzew jako tako położonych na dwóch stalowych szynach z czasów pierwszej wojny światowej? Kordian kazał nam wysiąść i sam był w ciężarówce na moście. Kiedy już było po wszystkim, dostał od nas zasłużone brawa, bo zaimponował nam odwaga, a przyznam, ze baliśmy się o niego. Wszyscy zadawaliśmy sobie to samo pytanie: ile czasu most ten jeszcze wytrwa? Jeśli się zarwie, to na pewno pod ciężarem dużej ciężarowy, wiozącej nie tylko towar, ale najprawdopodobniej również ludzi, prowokując tragedie. Potem, cala wschodnia cześć kraju zostanie odcięta od świata. Dlaczego nikt nie stara się wyjść na przeciw tej więcej niz. pewnej katastrofie? I rzeczywiście, jakiś czas po powrocie do Europy, dowiedzieliśmy się ze most ten się zarwał i ze jedyna możliwość przejazdu pozostaje wpław przez rzekę. Ale ten przejazd nie będzie możliwy w porze deszczowej. Jak wiec udać się do Bangui?


Po doświadczeniu z mostem, zwłaszcza dla o. Kordiana, ale również i dla nas, Rafai było na szczęście niedaleko. Mieszkańcy wiosek, przez które teraz przejeżdżaliśmy, rozpoznawali o.Kordiana i ich przyjazne gesty (roześmiane twarze i rozmachanie ręce) sprawiały, ze i my byliśmy w dobrym humorze. Kiedy wjechaliśmy do Rafai, sporo ludzi biegło za samochodem. Nie rozumiałem znaczenia tej radości trochę przesadnej jak na mój europejski gust, ale mimo wszystko byłem zadowolony z tego przyjaznego powitania.

 

 

 

część 2 >>>>


do góry
  
listy