Misje OFM - serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

STRONA GŁÓWNAHISTORIAPRACA MISYJNAGALERIALINKI                                                             


lipiec 2006

tekst w formacie

AFRYKA - Religie w parafii


Protestanci.

Staramy się, żeby raz w miesiącu odwiedzić chorych z Najświętszym Sakramentem. 
W Afryce trudno ustalić daty, program zajęć musi zawierać dozę elastyczności. Kłopot w tym, że prowadzi to czasem do zaniedbań. Tak też stało się w marcu tego roku. Kiedy zadałem sobie sprawę z zaniedbania, podjąłem decyzję - wcześnie rano, zanim słonce zamieni drogę w piec, odwiedzę tych, co o własnych siłach nie mogą przyjść do kościoła. Nasza misja zbudowana jest na łagodnym zboczu, które schodzi do rzeki. Żeby wyjść na główną drogę idzie się pod górę. Z Najświętszym Sakramentem na piersi, z puszką aspiryny w kieszeni, w towarzystwie dwóch przedstawicieli bractwa św. Wincentego ruszyliśmy w drogę przekonani o naszej zbawczej misji. Na pierwszym podejściu, parę kroków od domu, spotkaliśmy starszego człowieka, pchał rower, na którym miał umocowane pięć cegieł. Cegły przyciągnęły moja uwagę, były zrobione z jasnej gliny i dobrze wypalone. Taka glina jest tylko nad rzeką, cegły z niej zrobione są najlepsze. Pogratulowałem mu jakości cegieł i zaciekawiony zapytałem gdzie się buduje. W odpowiedzi usłyszałem: PK 6, jest to skrót oznaczający 6 km do centrum Rafai. Zdumiony zatrzymałem się i mówię: Człowieku, życia ci braknie (nie wyglądał na takiego, któremu dużo zostało). Pchając rower z pięcioma cegłami na taki dystans potrzeba ci kilku lat. - To nie na mój dom, to na kościół. 
Protestanci dotarli do Rafai jeszcze przed misją Katolicką, byli to pastorzy z USA z kościoła Ewangelickiego. Zrobili bardzo dobrą robotę, zwłaszcza w dziedzinie zdrowia. Za największe osiągnięcie uważam to, że udało im się przygotować solidna miejscową kadrę. Tak naprawdę z protestantami spotkałem się dopiero w Afryce. Ich szpital znajduje się 5 km od naszej misji, która jest w centrum Rafai, oddziela nas duża rzeka. Żeby dojechać do szpitala trzeba przeprawić się promem. Samochód naszej misji jest jedynym sprawnym pojazdem w okolicy, kiedy jest ktoś poważnie chory, uchodzi za ambulans. Bardzo często są to skomplikowane porody. Za każdym razem, gdy przywozimy chorego, ekipa w szpitalu gotowa jest do przyjęcia pacjenta, skuteczni, uprzejmi, służą wszystkim. Komentując kiedyś w kazaniu słowa Chrystusa: "Kto chce być największy niech się stanie sługą wszystkich" posłużyłem się przykładem pastora, który jest szefem szpitala. Zacząłem do pytania: Dlaczego pastor Biesse jest osobą powszechnie szanowaną? To proste, 24 godziny na dobę służy nam wszystkim, jeśli tylko jest taka potrzeba, dokładnie tak, jak określił to Chrystus w ewangelii. Zaraz na początku mojej pracy zorientowałem się, że w wioskach, do których docieram, na Eucharystie przychodzą również protestanci, chcą posłuchać Słowa Bożego. Dlatego też staram się unikać w kazaniach, czy katechezach określenia - katolik, mówiąc - chrześcijanin. Afrykańczycy są ludźmi kultury oralnej, to znaczy umieją słuchać. Tu nie spędza się godzin przed telewizorem, czas wolny wypełniony jest słuchaniem i opowiadaniem. Wszystkie nowości krążą od ucha do ucha. Często w niedzielne popołudnie komentuje się to, o czym była rano mowa w kościele. Miejscowi protestanci, łącznie z ich hierarchami zauważyli, że nasze cele są zbliżone i tak też się stało z relacjami. Najciekawszym okresem współpracy był czas kiedy przyjechali do nas chirurdzy z Polski. W relacjach z protestantami dużym problemem jest daleko idąca różnorodność ich kościołów. W wiosce Madabazuma do niedawna były dwa kościoły, katolicy i baptyści. W ciągu jednego roku pojawiły się dwie grupy ewangelizacyjne. Schemat jest zawsze podobny. Młodzi ludzie starannie ubrani, głośniki, płomienny śpiew, alleluja, chwała Panu, Pan cię uzdrowi. Rezultat, w wiosce Madabazuma mamy dziś cztery kościoły. W tej właśnie wiosce katolicy zadali mi bardzo istotne pytanie: Mamy teraz cztery kościoły, w każdym jest ewangelia, wszyscy głoszą zbawienie, każdy przekonany, że to on jest prawdziwym kościołem Chrystusa. Chcemy wiedzieć, który z czterech kościołów jest prawdziwy? Po chwili refleksji odpowiedziałem mniej więcej w ten sposób: Moi drodzy, gdybyśmy mieli streścić nauczanie Chrystusa do jednego zadania, co byście powiedzieli? "Przykazanie nowe daję wam abyście wzajemnie się miłowali". Przyjrzyjcie się zatem życiu członków tych czterech kościołów, tam, gdzie jest więcej wzajemnej miłości, przebaczenia, tam, gdzie jest więcej szczęśliwych małżeństw, wychowujących wspólnie dzieci, tam jest prawdziwy kościół Chrystusa i tam chodźcie. To, że nazywamy się katolicy, baptyści, zielonoświątkowcy, czy ewangelicy, niczego nie załatwia. Tylko nasze życie decyduje o tym, czy jesteśmy prawdziwym kościołem Chrystusa. Starszy człowiek, który wiózł na rowerze cegły na budowę kościoła, był członkiem nowej wspólnoty, wywodzącej się z ruchu kościołów "charyzmatycznych". W Ameryce Łacińskiej i Afryce cieszą się dużą popularnością. Słabą stroną jest to, że nie mają ducha ekumenicznego nawet w łonie kościoła protestanckiego. Kiedy cztery lata temu ich ekipa ewangelizacyjna dotarła do Rafai, odwoływali się między innymi do błędów kościoła katolickiego. Mateusz 21, "Nikogo nie nazywajcie ojcem" Zobaczcie, co robią w kościele katolickim. Ich kapłanów nazywają "Mon Pere" (ojcze). Jeśli ktoś przychodzi na misję i wita się: "Bonjour Monsieur" (dzień dobry panu) - od razu wiadomo z kim mamy do czynienia. Ekipa ewangelizacyjna, o której wspomniałem, przyjechała do Rafai starym jeepem. W czasie ich pobytu samochód się zepsuł. Nie mieli innego wyjścia, musieli przyjść i prosić o pomoc na naszą misję. Wyglądało to mniej więcej tak: Bonjour Monsieur, czy mógłby pan zaholować nasz samochód do misji Ewangelickiej za rzeką. Oczywiście, nie odmówiłem pomocy. Kłopoty zaczęły się na ostatnim, bardzo stromym odcinku. Nasz jeep miał zużyte opony i sporo namęczyliśmy się zanim udało się wdrapać na górę. Uszczęśliwiony pastor charyzmatyk wyszedł ze swojego samochodu, podszedł do mnie, uścisnął mi dłoń mówiąc: Merci mon pere (dziękuję, ojcze). Uśmiechnąłem się i pomyślałem sobie: Teraz wiesz, dlaczego nazywają nas "Mom pere". Podczas rekolekcji dla katechetów, kiedy mówiłem o tragedii podziału i obowiązku dążenia do jedności, usłyszałem jeszcze jedno ciekawe pytanie: "Kiedy będziemy znowu razem?" Od odpowiedzi na to pytanie zależy przyszłość chrześcijaństwa w Afryce, a być może, i na świecie. Jeden z dziennikarzy, opisując religijną stronę życia stolicy Gabonu, twierdzi, że jest tam więcej kościołów niż latarni. W tym roku władze w Kinszasie wydały zakaz używania megafonów i głośników po godzinie 22-giej. Zgiełk modlitw wzmocnionych watami z niezliczonych kościołów stolicy RDC, czynił życie nie możliwym. W Rafai mamy szczęście mieć siostry zakonne, wszystkie pochodzą z Konga Demokratycznego (RDC). Dwa lata temu siostra Esperance pojechała do swojej rodzinnej parafii, gdzie złożyła śluby wieczyste. Oglądałem kasetę video z uroczystości. Po mszy św. w kościele, biesiadnicy przenieśli się do domu jej rodziców. Przed domem centralne miejsce zajmował parafialny chór. Ku mojemu zdziwieniu pomimo, że chór przestał śpiewać, śpiew było słychać nadal. Siostra Esperance wyjaśniła mi, że to u sąsiadów było nabożeństwo, u nas w dużych miastach, co drugi dom to kościół albo sekta. Takie skrajne rozbicie i prymitywna rywalizacja, kto głośniej i dłużej - nie ma nic wspólnego z duchem ewangelii, wręcz odwrotnie, dyskredytuje chrześcijaństwo. Żeby w miarę czytelnie odpowiedzieć na pytanie katechetów, posłużyłem się konkretnym przykładem. Kiedy przybyłem do Rafai, nie znałem miejscowych protestantów. Z każdym dniem odkrywałem, że mamy wspólny cel, dążymy do tego samego, budujemy Królestwo Boże tu i teraz. Jeśli ja katolik i mój sąsiad protestant mamy wspólny cel, obaj robimy wszystko co w naszej mocy by iść za Chrystusem, to czy możemy być na dwóch różnych drogach? Wierność Chrystusowi jest drogą do jedności. Wścibscy zaraz dorzucą: no właśnie, interpretacja słów Chrystusa nas dzieli - my mamy, a oni nie mają. Mówiąc o wierności Chrystusowi nie miałem na myśli dogmatów wiary, ale przykazanie miłości Boga i bliźniego. Było mi bardzo przykro, gdy z ust hierarchy naszego kościoła katolickiego usłyszałem 
w publicznym kazaniu, że my mamy prawdziwą Komunię, a nasi przyjaciele protestanci - herbatniki. Zaczynamy dzień od tej samej modlitwy: Ojcze Nasz. Żeby Bóg mógł być naszym ojcem, my musimy być braćmi. Jak bardzo dzisiejszy zachodni świat cierpi na samotność, a południe na podziały. Jak wielkim atutem dla dzisiejszego świata może być chrześcijańska idea braterstwa, gdybyśmy tylko potrafili ją realizować. Ludzie Zachodu poczuliby, że są w rodzinie, a na Południu skończyłby się strach prze zemstą. Staniemy się znowu jednym kościołem (zachowując różnorodność form), kiedy wyzbędziemy się naszych ludzkich aspiracji, pozostając do końca wierni Chrystusowi. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że ekumenizm jest jedyną słuszną drogą - aby stali się jedno, jak ja w tobie, a ty we mnie.
Pożegnałem się ze starszym człowiekiem, który wiózł na rowerze cegły na budowę kościoła. 

Nzapa Zande.
Z Chrystusem na piersi, z puszką aspiryny w kieszeni, wyszedłem na główną drogę. Można ją znaleźć niemal na każdej mapie świata, biegnie wzdłuż równika, łącząc dwa oceany. Wychodząc na tę drogę do misji, po lewej stronie mamy kierunek zachodni, czyli Kamerun, ale najpierw trzeba dotrzeć do Bangassou - 150 km, ostatnio zajęło mi to 6 godzin. Z prawej strony droga wiedzie na wschód do Sudanu. Z tej strony nasza parafia korzysta z 70 kilometrowego odcinka tej drogi. Główną atrakcją jest tutaj most. Ciężarówkę trzeba było rozładować, poukładać drzewo na moście. Po akcie skruchy i żalu za grzechy, można spróbować szczęścia i przeważnie udaje się go przebyć. Pozostaje jeszcze tylko przeniesienie bagażu i załadunek. Tym razem byłem pieszo, a do pokonania miałem tylko dwa kilometry. Po zrobieniu zaledwie kilku kroków usłyszałem dziwny śpiew, mało rytmiczny i na jedną nutę, typowy dla kultury Zande. Moi towarzysze z bractwa św. Wincentego wyjaśnili, że to "Nzapa Zande", dosłownie tłumacząc, "Bóg Zande", tak nazywa się miejscowa sekta. 
W pierwszym roku pracy chciałem dowiedzieć się czegoś na ich temat. Zwróciłem się do kleryka naszej parafii, który był w domu na wakacjach. "Marcin, wyjaśnij mi, o co chodzi tym "Nzapa Zande". W krótkiej odpowiedzi Marcina kryje się klucz do zrozumienia zjawiska: "C'est la notre"( to nasza religia). Chrześcijaństwo przyszło z zewnątrz w okresie kolonialnym, a tu mamy rodzimy produkt. Odpowiedź Marcina można by też przetłumaczyć: "My też coś potrafimy", albo: "Nas też stać". W latach sześćdziesiątych, w miejscowości Obo, młoda kobieta Maria Awa znalazła się w stanie nieprzytomnym w szpitalu. Po odzyskaniu świadomości oznajmiła, że dostała przesłanie od Najwyższego. I tu mamy prawdziwy fenomen - w społeczności Zande kobieta nie zabierała głosu, a tu oto kobieta przemawia, napomina, narzuca pokutę. Powstaje nowa religia. Jak zawsze jest to kompilacja elementów już istniejących z pierwiastkiem nowości. I tak, od protestantów zaczerpnięto dyscyplinę: każdy członek wspólnoty musi przynieść dziesięcinę, alkohol to grzech. 
Z kościoła katolickiego skopiowano niektóre struktury. Jednak najwięcej elementów pochodzi z tradycji rodzimej, jak poligamia, kult przodków, świat duchów, magia, fetysze, uzdrowienia przez siły niematerialne. W kościołach chrześcijańskich czyta się Biblię, która nie zawsze trafia do miejscowej kultury, tymczasem prorokini (Nagidi) mówi językiem dla wszystkich zrozumiałym. Przesłanie jest bardzo realne - możesz udać się w podróż, nic ci nie grozi, albo nie ruszaj się - na drodze czeka cię niebezpieczeństwo. Podaje konkretne rozwiązania twoich problemów. Prorokini wysłuchuje godzinami stron konfliktu, zadaje pytania, na koniec dyktuje ostateczne rozwiązanie sprawy. Niesie to oczywiście ryzyko "faux-pas". Do szpitala protestantów przyszedł z Kembe (280 km) mężczyzna z przepukliną, towarzyszył mu jego czternastoletni syn. Osoba towarzysząca jest konieczna, to do niej należy opieka nad chorym, łącznie z przygotowywaniem posiłku. Po udanej operacji, kiedy pacjent był gotowy by opuścić szpital, zrodził się problem, zginęły pieniądze za operację. Z odsieczą sprowadzono Nagidi. Prorokini wysłuchała, chorego, jego syna, personel szpitala, osoby, które go odwiedzały. Zapadła wyrocznia - pieniądze ukradł syn. Oberwało się chłopakowi solidnie, ale że był zatwardziały, nie przyznał się do winy. Pacjent, opuszczając szpital, zwijał z łóżka materac, z którym przyszedł i oto niespodzianka - pieniądze leżały pod materacem, tam gdzie sam je położył. Prawdziwym problemem działania prorokini są ofiary śmiertelne, a jest ich nie mało. Chorzy zamiast do szpitala trafiają w ręce Nagidi. W dwutysięcznym roku opisałem śmierć Franciszka, który zginął od fetysza, który sam zawiesił w domu. Kilka miesięcy temu kobieta ciężarna straciła wody płodowe, a poród nie nastąpił. Zamiast natychmiast zanieść ją do szpitala, została cztery dni w rękach prorokini. To, że przeżyła, ekipa w szpitalu określa jako cud. Częstymi pacjentami Nagidi są ludzie umierający na AIDS. W szpitalu powiedziano im, że nie ma dla nich lekarstwa, a prorokini twierdzi, że może ich uratować. Kiedy koniec ziemskiego życia nieszczęsnej ofiary zbliża się do swego kresu, prorokini ogłasza przyczynę bliskiego zgonu, a jest nią zawsze inna osoba. Po ostatnim puczu wojskowym nowy reżim do wszystkich większych miejscowości rozesłał małe odziały wojskowe, miały one zapewnić bezpieczeństwo w kraju. W Rafai pod skrzydłami Nagidi zmarł młody chłopiec (prawdopodobnie na AIDS), a winę zrzucono na dwóch samotnych starców. Oskarżeni o złe czary dostali się w ręce żołnierzy, ci, by uzyskać zeznanie oficjalne, torturowali ofiary, sypiąc im do nozdrzy rozżarzony węgiel drzewny. W takich okolicznościach oskarżeni przyznali się do winy, byle tylko zostawiono ich w spokoju. Ponieważ w Rafai więzienie się rozpadło (dosłownie, nie było ani jednej celi, którą można było zamknąć), oskarżonych wysłano do Bangassou. Pierwszy zmarł w drodze, drugi tydzień później. Na terenie naszej parafii wioska Derbissaka jest najbardziej odizolowana od świata. Siedem lat temu otwarliśmy tam szkołę podstawową. W drugim roku funkcjonowania szkoły miejscowa Nagidi ostrzegała mieszkańców Derbissaki mówiąc: "Jak poślecie dzieci do szkoły, to one potem opuszczą wioskę i zostaniecie sami." Tym razem prorokini nie myliła się, umiejętność czytania i pisania jest tu paszportem pozwalającym opuścić odizolowaną wioskę. Z Jezusem na piersi, z puszką aspiryny w kieszeni, wsłuchiwałem się w śpiew wyznawców Nzapa Zande. Wyczuwałem entuzjazm tych, co uwielbiają Boga. Cała ich doktryna skupia się w tym jednym aksjomacie - Bóg jest jeden. Nasze Credo rozpoczynamy od słów: "Wierzę w jednego Boga". Szkoda, że rozumienie tej podstawowej prawdy stawia nas na tak odległych biegunach.

Muzułmanie.
Kontynuowałem drogę idąc ciągle lekko pod górę. Domy chorych, których chciałem odwiedzić, były po drodze, ale mam zwyczaj dotrzeć na szczyt wzniesienia i zacząć wizytę schodząc. I tu jeszcze jedno spotkanie. Przed glinianą chatą krytą strzechą, na słomianych matach, oddawali pokłon Bogu wyznawcy Allacha. Chata to miejscowy meczet. Modlący tradycyjnie ubrani są w powłóczyste dzallaby. Z boku obok mat stoją nieodzowne czajniki 
z wodą do rytualnych obmyć. Na twarzach modlących się widać skupienie, w rękach mają różańce, wykonują te same gesty, klękają i oddają pokłon dotykając czołem ziemi. W ich gestach przebija niezwykłe uwielbienie, szacunek dla Najwyższego. Ta niewielka wspólnota pochodzenia arabskiego dotarła do Rafai z Czadu, Nigerii i Sudanu. Muzułmanie przybyli do Rafai na długo przed chrześcijaństwem. Bogaci kupcy z Sudanu organizowali wojskowe wyprawy w głąb kontynentu w poszukiwaniu niewolników i kości słoniowej. Napotkane plemiona stawały się niewolnikami albo łowcami niewolników. Nieco inaczej wyglądało to spotkanie z plemionami Zande. Zande byli doskonałymi wojownikami i Arabom z Sudanu nigdy nie udało się ich ujarzmić. W takich okolicznościach zawierali przymierze. Kłopot 
w tym, że każdy region Zande miał swojego niezależnego szefa i z każdym trzeba było pertraktować. Jako dowód gwarancji żądano od szefów klanu zakładnika w osobie pierworodnego syna. Chłopcy mieli być wysłani do szkoły i tak też się stało. Dostali bardzo dobre wykształcenie w Kairze, była to szkoła dla przyszłej kadry urzędników państwowych. Po ukończeniu szkoły chłopcy zostali odesłani do ojców. Znali język Arabski, Angielski, wartość handlową towarów, organizacje państwową i wojskową. Po śmierci ojców, to oni przejęli władzę stając się Sułtanami, czyli wyższymi urzędnikami państwowymi Egiptu 
w prowincji Sudan. Na terenie, gdzie dziś jest nasza parafia, pierwszy sułtan nazywał się Rafai. Dowódca pierwszej francuskiej ekspedycji wojskowej, która dotarła na nasze tereny, opisuje spotkanie z Sułtanem Rafai mniej więcej tak: "Przez trzy miesiące marszu przez tropikalny las i sawannę napotykamy małe grupy tubylców prawie nagich i oto nagle niespodzianka. Orszak żołnierzy w nieskazitelnie białych mundurach, na czele orszaku dziewczynka niesie na głowie srebrną tacę z kryształowymi kieliszkami i karafką araku na powitanie." Tak przyjął sułtan Rafai francuską ekspedycję wojskową. Oprócz sułtana i kilku uprzywilejowanych dworzan, cała reszta plemienia żyła tradycją swoich przodków, nie mając nic wspólnego z islamem. Trudno powiedzieć, czy sam sułtan był z przekonania wyznawcą Allacha. Sułtan Rafai z własnej woli wysłał swojego syna Hetmana do szkoły w Kairze. 
W międzyczasie w Sudanie wybuchło powstanie Mahdiego. Bogaci kupcy z Chartumu nie chcieli słyszeć o zakazie niewolnictwa i postanowili oderwać się od Egiptu, by stworzyć własne państwo - Sudan. Rząd w Kairze pod patronatem Anglii wysłał słynnego generała Gordona by stłumić powstanie. Gordon, szukając sprzymierzeńców do walki z kupcami 
z Chartumu uzbroił Zande, co w przyszłości sprawiło sporo kłopotów kolonizatorom
( Francuzi i Belgowie), a już na pewno przyczyniło się do masakry słoni. Po śmierci sułtana Rafai, władzę przejął jego syn sułtan Hetman. Po podziale Afryki na konferencji w Berlinie, francuscy kolonizatorzy uznali władzę sułtana, traktując go jako wyższego urzędnika 
w hierarchii kolonialnej. Na tej podstawie sułtan został zaproszony na ważne spotkanie władz kolonialnych w Brazaville. Po powrocie do Rafai (jak wiadomo - podróże kształcą) oznajmił swoim poddanym: "Potrzeba nam dwóch rzeczy: szkoły i kościoła katolickiego". Nawiasem mówiąc, szkoła i kościół katolicki były ze sobą ściśle powiązane. Co było przyczyną tak zaskakującej decyzji? Sułtan Hetman był mądrym i przewidującym politykiem. Szybko zorientował się, że w koloni francuskiej szkolnictwo jest kluczem do przyszłości. Warto zaznaczyć, że w tym czasie misja protestancka ze Stanów Zjednoczonych już była w Rafai. Generalnie rzecz biorąc, był to okres, gdy kościół pochodził z kraju, z którego wywodzili się kolonialiści. Wracając do sułtana Hetmana, słyszałem od jego dzieci (obecnie żyje jeszcze ostatnia córka), że przyjął chrzest na łożu śmierci, ale nigdzie nie znalazłem potwierdzenia tej informacji. Modlący się muzułmanie, których obserwowałem, nie pochodzą z okresu sułtanatów. Ich droga do Rafai była zupełnie inna, bardziej klasyczna, czyli handel. Handel był jednym z motorów napędowych islamu. 80% miejscowego handlu jest po dzień dzisiejszy w ich rękach. Najbardziej typowym przykładem są miejscowości z niewielkimi kopalniami złota, czy diamentów. Miejscowa ludność z łopatami i sitami idzie do fizycznej pracy. Przed sklepikami, butikami, kinami video, a przede wszystkim przed kantorami skupu złota, czy diamentów siedzą w białych dzallabach muzułmanie. Z pierwszego urlopu przywiozłem piłki i komplet strojów dla miłośników futbolu. Ponieważ parafia jest pod wezwaniem św. Augustyna, drużyna piłkarska nazywała się Jedenastu braci św. Augustyna (sami na to wpadli). Kapitanem ekipy był Ibrahim, młody muzułmanin. Nie tylko, że był zdyscyplinowany, ale potrafił też organizować innych. Chodząc na miejscowy ryneczek po owoce i jarzyny, od czasu do czasu piłem bardzo mocną i bardzo słodką herbatę 
u najstarszego handlarza w Rafai. Wyjechał kiedyś na kilka miesięcy, po powrocie przywitaliśmy się serdecznie: "Dawno nie widzieliśmy się. - Pojechałem do Bangassou odwiedzić rodzinę. - Do Bangassou? A ja myślałem, że do Mekki na pielgrzymkę". Rozbawiło go to dokumentnie, z dużą dozą melancholii odpowiedział: "Za biedny jestem, żeby pojechać do Mekki". Kilka lat temu z O. Barnabą wracaliśmy z misji w Zemio do Rafai. Jak zawsze dziesiątki ludzi przychodziło z prośbą, żeby ich zabrać - takie okazje są jedynym środkiem transportu. Zabieramy zawsze gratisowo kilka osób uważając, żeby nie przeciążyć samochodu, w przeciwieństwie do samochodów handlarzy, którzy licząc na zysk, biorą dwa razy więcej bagażu, niż przewiduje to konstrukcja danego samochodu. Nie trudno się domyśleć, że często kończy się to tragedią. Nasz jeep był w doskonałym stanie technicznym (pomimo 17 lat ciągle służy). Jedyną słabą stroną były opony. Z Zemio do Rafai jest 150 km, ale tu nie mierzy się drogi w kilometrach, tylko czasem, jaki jest potrzeby na jej pokonanie. Wtedy (była to pora sucha i wszystkie mosty były przejezdne) planowaliśmy pokonać całą drogę w 6 godzin. Zużyte opony łatwo się przebijają, a koło zapasowe jest tylko jedno. Każde kolejne przebicie wymaga rozebrania koła, ściągnięcia opony, zaklejenia dętki i tak w kółko. Zostało nam do pokonania jeszcze 25 km, a my mieliśmy po raz czwarty przebite koło i skończył się materiał do zaklejania dziur. Nie jest to wielki problem, dętkę z koła zapasowego tnie się na łatki, problem w tym, że to wszystko wymaga czasu. W naprawie koła wszyscy biorą udział, łącznie z pasażerami, po kolei każdy pompuje, a przy tym wytwarza się wspólnota doli i niedoli. Byliśmy już dobrze zmęczeni i zgłodniali, od ośmiu godzin 
w drodze. Jedna z pasażerek miała spory zapas "mangbere", rodzaj kanapki na drogę, ciasto z manioku połączone z kawałkami siekanego mięsa, uformowane w kształcie naszych kiełbas i zawinięte w liść. Bardzo pożywne i smaczne dla przyzwyczajonych. Właścicielka solidarnie podzieliła i poczęstowała wszystkich członków ekspedycji, a był wśród nas młody muzułmanin z plemienia Bororo. Był to okres ramadanu - ten młody człowiek od wschodu słońca nic nie wziął do ust. Słońce dawno już zaszło, musiał więc być głodny jak wilk. Przyjął mangbere z niezwykłą pokorą, dziękując najuprzejmiej jak tylko mógł, nie spodziewał się takiego gestu. Jak każdy z nas zaczął łapczywie odwijać liść, by dobrać się do przysmaku. Kiedy zobaczył w mangbere kawałki mięsa zmarszczył czoło i smutno zaczął tłumaczyć, że nie może jeść mięsa ze zwierzęcia, które nie było zabite w sposób rytualny (spuszczona krew), bardzo przeprasza i tak dalej. Podziwiałem siłę jego przekonań. Ktoś, kto jest w stanie narzucić sobie taką ascezę, wyrabia w sobie siłę woli, która pozwoli mu odrzucić grzech (ludzką słabość), albo niestety, stać się żywą bombą. Cztery lata temu mieliśmy uroczystość poświęcenia nowej szkoły. W Afryce, żeby świętować, trzeba zjeść do syta. Jeśli wszyscy dobrze się najedli, święto było udane. Takie zasiadanie do wspólnego jedzenia, a zwłaszcza, kiedy je się ze wspólnej miski, pełni rolę integracyjną. Postanowiliśmy, że wszyscy uczniowie, ich rodzice i zaproszeni goście (prawie 700 osób) zasiądą do wspólnego stołu. Prawdę mówiąc stołów było mnóstwo w czterech salach. Powstał komitet organizacyjny. Mamy ruszyły do boju z gigantyczną kuchnią pod gołym niebem. Okazało się wkrótce, że dzieci muzułmanów, jak ich rodzice, nie będą mogli jeść ze wspólnego kotła. Ten sam problem, rytuał nie został zachowany. Na wszystko znajdzie się rozwiązanie - przyniesiono następne garnki i mamy muzułmańskie przygotowywały swoje potrawy, na swój sposób. Święto było udane, wszyscy jedli do syta w dobrej atmosferze, choć nie ze wspólnej miski. Moja pierwsza reakcja, być może błędna, wsadziłem ich do wspólnego worka z faryzeuszami z czasów Chrystusa. Człowiek dla szabatu, czy szabat dla człowieka. Goście, opuszczając szkołę, żegnali się z gospodarzami. Grupa muzułmanów w świątecznych dzallabach podeszła do mnie dziękując, za to, że ich dzieci mogą się uczyć w naszej szkole bez cienia prozelityzmu, za dzisiejsze święto, za wszystko, co robimy. Spytali też, czy ich imam teraz mógłby się pomodlić. Z modlitwy w języku arabskim nic nie zrozumiałem, ale był to miły gest. Byliśmy naprawdę razem i to było ważne. Czy w Rafai będzie tak zawsze? "Bogatych" handlarzy muzułmańskich stać na kupowanie dziewczyn (pisałem o tym w artykule AIDS). Spotkałem na ryneczku Irenę, przygotowywałem ją przed laty do chrztu i pierwszej komunii. Irena miała na ręku niemowlaka. Mam słabość do afrykańskich noworodków, czekoladowe pyzate buzie, wielkie słodkie oczy, są prześliczne. Wziąć je na ręce i uczynić znak krzyża na czole to spora radość. Pytam Irenę jak dzieciak ma na imię - Bin Laden. Oniemiałem, oczywiście imię wybrał ojciec, co nie znaczy, że będzie wychowywał dziecko. Nie sądzę, żeby miejscowi muzułmanie wiedzieli o co chodzi Bin Ladenowi, po prostu, słyszeli 
o nowym świetym, którego świat się boi. Bogata rozwinięta cywilizacja zachodu boi się muzułmanina i to się liczy. Kto nie podziwia swojego Janosika czy Robin Hood'a (najmocniej przepraszam Janosika i Robin Hood'a za takie zestawienie, ale nic lepszego nie przyszło mi do głowy). Może się mylę, ale mam wrażenie, że wystarczy tu, na afrykańskim gruncie jedna iskra, by rozpalić wielki pożar. Jest w islamie jakaś wewnętrzna siła samo-napędowa. Pochód islamu 
w Afryce został zatrzymany przez okres kolonialny, teraz wszystko odżywa, wystarczy spojrzeć na Wybrzeże Kości Słoniowej, Nigerię, czy Sudan. Obowiązkowo trzeba dorzucić Europę zachodnią. We Francji są dziś cztery miliony gorliwych wyznawców Allacha. Nie sądzę, by w chrześcijańskich kościołach Francji w niedzielnych nabożeństwach uczestniczyło cztery miliony wiernych. Istotą zagadnienia nie są tu liczby, lecz sama postawa wyznawców Allacha. Boję się ludzi, którzy w imię Boga gotowi są zabić. W chrześcijaństwie też mieliśmy okres, gdzie w jednej ręce niesiono krzyż, a w drugiej miecz, ale chrześcijaństwo w swojej istocie jest otwarte, szuka, odczytuje znaki czasu, wyciąga wnioski z lekcji historii. Czy islam stać na taką refleksję? Wczoraj w radiu wysłuchałem niemieckiego polityka, który opowiadał się za przyjęciem Turcji do Unii Europejskiej, argumentacja była prosta: społeczeństwo niemieckie starzeje się i za dwadzieścia lat na pewno będzie brakowało siły roboczej, obecność młodego społeczeństwa tureckiego pomogłoby w rozwiązaniu tego problemu. Mówiąc inaczej, hedonistyczne społeczeństwo zachodniej Europy nie podejmuje trudu rodzenia i wychowywania dzieci, przewiduje natomiast, że na starość nie będzie miał kto go oprać i nakarmić, dlatego przydałby się młody Turek (miejmy nadzieję, że nie zamienimy przysłowiowego konia Trojańskiego na konia Tureckiego). Czy aby młody Turek nie będzie miał ochoty odpłacić Niemcom za 50 lat sprzątania toalet na stacjach benzynowych? Problem ten jest jeszcze bardziej wyostrzony we Francji. Francuzi byli przekonani przyjmując duże ilości emigrantów (w większości muzułmanie), że ich dzieci wychowujące się w laickich szkołach staną się Francuzami dumnymi z ich modelu życia. Okazało się, że pierwsi emigranci, gotowi byli zrezygnować z ich tradycji, byle tylko znaleźć miejsce 
w społeczeństwie, a ich dzieci, jako stuprocentowi obywatele Francji, ostentacyjnie manifestują swoją odrębność. Klasycznym tego przykładem był spór o chustki muzułmańskie w szkołach. Zamieszki z listopada tego roku pokazały jak wielkim fiaskiem był francuski system integracyjny. Anglicy chcieli być całkowicie tolerancyjni, nie próbowali niczego narzucać. Najbardziej radykalni kaznodzieje Koranu, mogli mówić wszystko, na co mieli ochotę. Skończyło się tragedią. Autorami zamachów nie byli ludzie z marginesu, bezrobotni, czy zagubieni, ale stuprocentowi Anglicy, ze wszystkimi możliwościami, jakie daje ich społeczeństwo. 
Z Chrystusem na piersi, z puszką aspiryny w kieszeni, podziwiałem wyznawców Allacha i jego proroka. Zgadzam się z wami, świat bez Boga nie będzie lepszy, wręcz odwrotnie. Jako wierzący mamy obowiązek dać światu świadectwo przez otwarcie się na drugiego człowieka, przez wyciągnięcie ręki do chorych, słabych, czy opuszczonych. Nosząc koszulki z portretem Benladena tylko się ośmieszamy w oczach świata, dyskredytując przesłanie. W ewangelii Mateusza jest bulwersująca przypowieść Chrystusa, otóż to ci, którzy okazali troskę potrzebującym, są nazwani prawdziwymi wyznawcami Najwyższego, 
w przeciwieństwie do tych, co mówią "Panie, Panie", ale miłości bliźnim nie okazują. Wiara musi nam pomóc, by świat stał się jedną rodziną. 

o. Kordian Merta



szpital prowadzony przez pastora Biesse



szpital prowadzony przez pastora Biesse



grób Sułtana Hetmana Rafai



afrykański dom muzułmanów



rodzina z plemienia Bororo



do góry
  
listy