Misje OFM - serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

STRONA GŁÓWNAHISTORIAPRACA MISYJNAGALERIALINKI                                                             


październik 2006

tekst w formacie

"Mateusze" - czyli: Z powrotem w Afryce.

  Słynne spotkanie Jezusa z celnikiem Mateuszem zmieniło bieg życia tego drugiego. Słowa jednej z piosenek oazowych głoszą: "Do celnika Mateusza, tego zdziercy i oszusta przyszedł Pan". Szczerze mówiąc, Ewangelia nic nie mówi o tym, że był on zdziercą i oszustem, równie dobrze mógł to być dobry i uczciwy celnik. Fakt, że kolaborował z okupantem, nie przekreśla jego pozytywnego stosunku do drugiego człowieka. Rzecz w tym, że celników po prostu się nie lubi, bo komu sprawia przyjemność płacenia cła? Grzebanie w bagażach nie należy do metod ułatwiających nawiązywanie przyjaznych stosunków. Mamy tu raczej do czynienia ze smutną rzeczywistością ludzkiej skłonności do przemycania, oszukiwania, a z drugiej strony koniecznością ściągania podatków, bez których żadne państwo nie może funkcjonować. Tak
było w czasach Jezusa i tak też jest dzisiaj. Ilekroć wracam z urlopu do Afryki, przeżywam to spotkanie z "Mateuszami". Bagaż dzieli się na dwie kategorie: ten, który sami zabieramy do samolotu i dodatkowy wysyłany na cargo. Ponieważ Bangui ma tylko jedno bezpośrednie połączenie z Europą i tylko raz w tygodniu, cargo lepiej nadać kilka dni wcześniej, wtedy jest
duże prawdopodobieństwo, że przyleci w tym samy czasie co my. W Krakowie jest kilka firm obsługujących cargo. Tak się złożyło, że misjonarze z RCA wybrali Cargo-Forte. Pracują tam młodzi ludzie, obsługa jest sprawna i szybka. Mały kłopot zaczyna się zawsze w tym samym momencie - potrzebny jest podpis celników. Pani wypisująca listy przewozowe rzuciła hasło do
pozostałych trzech kolegów:
- Kto dziś jest na zmianie?
Odpowiedź była zagrypsowana, ale z grymasu na twarzy uprzejmej pani zrozumiałem, że są lepsi "Mateusze" niż ci, których musimy dziś spotkać. Z garścią dokumentów pani pobiegła na
spotkanie z "literą prawa". Po chwili wraca:
- Nie ma nikogo.
- Może są w socjalnym (domyślam się, że chodzi o śniadanie).
Pani znowu biegnie.
- W socjalnym też ich nie ma.
Odważny kolega radzi:
- Dzwoń, łaski nie robią.
Po krótkiej rozmowie telefonicznej pani znowu wybiega. Tym razem wraca uśmiechnięta:
- Gotowe.
Czyli nie będzie grzebania. Generalnie rzecz biorąc na wszystkich odprawach celnych w Polsce spotykałem się z dużą życzliwością. Mankamentem jest opieszałość. Tym razem zmieściłem się w godzinie. Poprzednim razem trwało to przynajmniej 90 minut, a jeszcze wcześniej dwie
godziny. Można z tego wywnioskować, że urzędy państwowe przechodzą z przyzwyczajeń systemu komunistycznego na zasady wolnego rynku. Prawdziwe spotkanie z "Mateuszami" zaczęło się dopiero po drugiej stronie, czyli w Afryce. Na uwagę zasługuje już dekoracja, czyli lotnisko. Wybierał się kiedyś do nas przyjaciel z Paryża. Uprzedzałem go w mailach, jak ma się zachowywać i co robić. W odpowiedzi napisał: "Dam sobie radę, byłem już na różnych
lotniskach". Rzeczywiście, Marek bardzo dużo podróżuje, był już chyba na wszystkich kontynentach, języki też nie stanowią dla niego bariery. Marek przyleciał z czwórką innych znajomych. Kiedy w końcu udało się ich wsadzić do samochodu, Marek skomentował to krótko: - Dzięki Bogu, że wyście tam byli.
Na lotnisku jest tylko jeden pas startowy. Pierwsze pomieszczenie, gdzie odbywa się odprawa paszportowa, może pomieścić najwyżej 150 osób a przylatuje średnio 300. Trzeba wypełnić deklaracje a jest tyko jedna mała lada pod ścianą, gdzie można pisać. W 1999 roku nie mogąc docisnąć się do lady próbowałem wypisać deklaracje w powietrzu. Podchodzi do mnie pan ubrany w garnitur, prosi o paszport i deklaracje, zdaje pytania i wypełnia za mnie deklaracje. Kiedy wszystko było już gotowe, zwraca dokumenty i żąda 200 franków. Do tej pory konwersacja toczyła się w języku francuskim, teraz przechodzę na sango:
- Człowieku, 200 franków! Tyle zarabia kucharz za miesiąc pracy!
- No to ile mi dasz?
- Ja ci dam ... nic ci nie dam!
Pan miał minę jak wędkarz, któremu zerwała się ryba, kiedy widział już jej pysk. Cały czas trwa polowanie na jelenia. Wśród 300 pasażerów zawsze znajdzie się jakiś nowicjusz bez wizy albo świadectwa szczepień. Taki pechowiec nakarmi wiele rodzin. Jeśli mamy wbity w paszporcie duży niebieski stempel z napisem ARIVEE, przeciskamy się do drugiego pomieszczenia. Tu
panuje jeszcze większy ścisk. Brakuje powietrza, wszyscy się pocą. Każdy marzy o jednym - znaleźć bagaże i wydostać się stąd. Póki co, trzeba wywalczyć sobie miejsce przy skrzypiąco - jęczącej taśmie z bagażami. Taśma pochodzi chyba jeszcze z czasów kolonialnych, ma kształt litery U, zmieści się przy niej może 50 osób. Ci, którzy dopchali się do taśmy, mają na plecach przynajmniej trzy warstwy pozostałych pasażerów. Jeśli ktoś z drugiej albo trzeciej warstwy kątem oka dojrzy swój bagaż, szturmuje. Miedzy pasażerami kręcą się bagażowi w drelichowych fartuchach. Pierwsza zasadą, zanim skorzysta się z ich pomocy, jest ustalić taryfę i dwa razy spytać, czy rzeczywiście mamy na myśli tę samą sumę. Skorzystać z bagażowych naprawdę
warto, biorąc pod uwagę ciężar (58 kg), ilość bagażu i dystans dzielący lotnisko od parkingu. Co więcej, taki bagażowy może za nas walczyć przy taśmie i zrobi to naprawdę profesjonalnie. Ktoś mógłby spytać, czemu nie wziąć wózka? W takim ścisku nie ma miejsca na wózki. Co prawda są dwa, ale dostęp do nich mają tyko bagażowi i słusznie, bo tylko oni potrafią jeździć wózkami 
z pourywanymi kółkami. Jeśli mamy już bagaże i bagażowego, to ruszamy wreszcie w stronę
"Mateuszy". Jest ich kilku, stoją wzdłuż długich stołów. Zanim przeciśniemy się z tłumu 
w kierunku celników, bagażowy złoży nam ciekawą ofertę:
- Szefie, za 5 tys. (CFA) przejdę z bagażem bez kontroli.
Jeśli właściciel bagażu zainteresuje się propozycją, to dowie się, że chodzi o 5 tys. za każdą walizkę. Oczywiście można się targować. Zakładając, że jesteśmy uczciwymi pasażerami, kładziemy walizkę na stole i otwieramy ją. Wprawne ręce "Mateuszy" rozpoczynają macanie, wyciąganie i przewracanie. Walizki teraz są zmyślne, pełno podwójnych ścian na zameczki, czasem niewidocznych. Baczne oko "Mateusza" z długoletnim doświadczeniem jak chce, to wszystko dojrzy, intuicja mu podpowie. A nuż przemycam skradzione w Amsterdamie obrazy Rembrandta. Tym razem doczepili się do kiełbas - za dużo, trzy kawałki krakowskiej suchej, aż pięć salami i kilka paczek kabanosów.
- To ma charakter handlowy.
- Człowieku, następny urlop za trzy lata.
Argument jest silny, "Mateusz" zamyka walizkę i kredą robi na niej parafkę, to bardzo cenny znak, jesteśmy sprawdzeni, mamy prawo oddychać. Stojący trzy metry dalej w drzwiach żołnierze, widząc ten kredowy znak wypuszczają nas, jesteśmy wolni. Jeśli mamy szczęście, zajęło nam to wszystko godzinę, ale mając wiatry przeciwne, walczymy nawet dwie godziny. Jest jeszcze pewna różnica między pasażerami. Inaczej traktuje się obywateli, którzy wracają do ojczyzny, a inaczej cudzoziemców. Obywatele dzielą się na podgrupy. Grube ryby w ogóle nie
mieszają się z tłumem. Pod trapem czekają na nich delegacje, służbowe samochody, wszystko 
w obstawie żołnierzy. Znikają nie wiadomo jakim wyjściem, zanim zwykli śmiertelnicy dostaną się do budynku lotniska. Ta kategoria pasażerów z najwyższej półki w ogóle nie ma kontaktu 
z "Mateuszami". W czasach kiedy prezydentem był generał Kolimba, skończyło się to tragedią. Jakiś pociotek generała wsiadł do samolotu Bangui - Paryż bez żadnej kontroli, a nieznani dranie, prawdopodobnie od Kadafiego, podłożyli mu bombę. Wśród pozostałych
obywateli, którzy przechodzą przed obliczem "Mateuszy" mamy jeszcze "podkategorie". Przed niektórymi celnicy nie tylko że nie wkładają ręki do bagażu, ale prężą się w pozycji "na baczność". Wyszkolone ręce do szperania z klaśnięciem przywierają do łydek, nie wolno im pracować. Tajemnicza osobistość czasem uściśnie tę dłoń, a wtedy na twarzy "Mateusza" maluje się uśmiech radości i wdzięczności. Wydobycie bagażu z cargo wymaga jeszcze więcej czasu, najlepiej zarezerwować sobie z pół dnia i koniecznie trzeba mieć pomocnika. W sobotę rano wróciliśmy na lotnisko do magazynów cargo. Wszystko było pozamykane. Stróż powiedział nam, ze celnicy obsłużyli klientów i poszli. Szykuje się duża zmiana. Minister finansów zawiesił wszystkich celników i na lotnisku obowiązuje serwis minimum. Możemy próbować szczęścia 
w poniedziałek od siódmej. W myśl zasady, kto pierwszy ten lepszy, parkujemy przed biurem
cargo o siódmej. W biurze, za stałą stawkę 14000 CFA, dostajemy faktury, dobry znak, nasze bagaże przyleciały. Z fakturami w garści możemy iść na spotkanie z "Mateuszami". Sęk w tym, że ich nie ma - "może będą o ósmej". Nie ma gdzie usiąść, chronimy się przed słońcem pod mangowcem. O ósmej dalej nic nie wiadomo, poza tym, że ktoś ma się zjawić. Zbigniew, nasz kierowca, nie może dłużej czekać, wraca do miasta, a ja z Normanem zostajemy. 
W międzyczasie pojawiają się inni klienci. Świeżo przybyłych do Afryki można zaraz rozpoznać - miotają się, mają podniecone głosy. Najczęściej powtarzane słowo to: impossible - niemożliwe. Drżącą z gniewu ręką wyciągają telefon i znowu: impossible, niedopuszczalne, skandaliczne, po czym trzaśniecie drzwiami i pisk opon. Pogrążona w półdrzemce ekipa stróżów i magazynierów patrzy z pobłażliwością na tych zagniewanych przybyszy z innej planety. Takie słowa jak "niemożliwe, skandaliczne czy niedopuszczalne" w ogóle nie istnieją w języku sango, można je tłumaczyć tylko opisowo. O dziesiątej pada hasło - "będą o pierwszej". Nawet ci najbardziej doświadczeni klienci rezygnują i odjeżdżają. Sympatyczny Belg, który pracuje dla ministerstwa leśnictwa chce nas zabrać. Nie korzystamy z okazji bo w każdej chwili Zbigniew może po nas wrócić. Znowu jesteśmy sami. Upał daje się we znaki. Ciągłe czekanie, tak upływa większość czasu w Afryce. I oto niespodzianka - o jedenastej zajeżdżają dwa samochody wypełnione po brzegi "Mateuszami". Przyjechali prosto z odprawy w ministerstwie. Tylnim wejściem idą do składu bagaży - a nie do biura? Coś się widocznie dzieje. Za cierpliwe czekanie mam prawo iść za nimi. Od magazynierów dostaję cynk - mamy tu dwie ekipy, starą oskarżoną o korupcję 
i nową, która ma przejąć lotnisko. Bez trudu rozróżniam starych od nowych. Ci pierwsi mają zgaszone smutne miny, ci drudzy triumfują, promieniują energią. Jeden z "Mateuszy", niższy rangą, informuje mnie, że nastąpi przekazanie i przejęcie obowiązków. Zaczęli od spisywania wszystkiego, co jest w magazynie. Oceniłem, że zajmie im to ze dwa dni, ale nie dałem za wygraną. Wykopałem nasze paczki, ustawiłem je na środku magazynu i łaziłem za nimi jak cień.
Kilkakrotnie chciano mnie spławić, ale za każdym razem magazynierzy dawali mi znaki, żebym się tym nie przejmował i dalej deptał "Mateuszom" po piętach. Celnicy dalej zawzięcie spisywali numery z bagaży. Szef odchodzącej ekipy notował długopisem, który przestał pisać. W fali nieszczęść które na niego spadły, to nie miało już żadnego znaczenia. W pewnym momencie chciałem mu ofiarować prawdziwy długopis, nie taki podrabiany w Kamerunie czy Nigerii Bic, zmorę wszystkich uczniów w Afryce, ale prawdziwego Pilota. Pomyślałem sobie jednak, że
może to być odczytane jako próba korupcji, co więcej, mamy tu dwa przeciwstawne obozy "Mateuszy", bezpieczniej jest nie opowiadać się po żadnej stronie. Znowu cierpliwość została wynagrodzona. Celnicy nieco znużeni spisywaniem numerów postanowili w ramach przerwy dokonać mojej odprawy. W normalnych czasach, gdy lotnisko funkcjonuje w tradycyjnym rytmie, po zapłaceniu faktur trzeba iść do magazynu, tam żandarm sprawdzi ważność naszego dokumentu, księgowy spisze numery, magazynier wyszuka bagaże i najniższego rzędu 
"Mateusz" odeśle nas do biura szefa. Szef przydzieli nam kolejnego celnika, z którym wrócimy do magazynu i w asyście magazyniera, żandarma, księgowego i dwóch niższych celników zaczną wszystko wykładać. Każda ciekawsza rzecz jest komentowana. Ten drugi celnik wszystko, albo prawie wszystko, spisuje. Kiedy nasz bagaż nie stanowi już tajemnicy, wracamy do szefa. Wspomniałem wcześniej, że po cargo lepiej jechać z osoba towarzyszącą, jej zadaniem jest pozostanie przy otwartych bagażach, kiedy my negocjujemy z szefem, za co i ile trzeba będzie zapłacić. Tym razem cała ekipa, a nawet dwie z dwoma szefami osobiście asystuje przy otwarciu naszych bagaży. Było tego 110 kg w pięciu kartonach. W pierwszym kartonie nic, co można by oclić. W drugim na dnie był akordeon przykryty zupami w proszku. Na wieść 
o akordeonie zabłysły oczy szefa nowej ekipy:
- Akordeon podlega ocleniu!
- Ale to bardzo stary akordeon, dar dla szkoły.
- To nie ma znaczenia.
Na tym akordeonie uczyli się grać uczniowie organisty z mojej rodzinnej parafii. Pasek prawej ręki był mocno zniszczony, chciałem go wymienić ale brakło czasu. Wyciągnąłem akordeon 
i pokazałem ten rozsypujący się pasek:
- Jeśli za to mam płacić, to go tu zostawiam. Szkoda, bo dzieci w szkole mogłyby się czegoś nauczyć.
Szef poczuł się trochę nieswojo, co on, takiej wysokiej rangi urzędnik, robi w tym śmietniku. Następne kartony otwierałem już w asyście zwykłych "Mateuszy", którym przewodziła sympatyczna pani z uśmiechniętymi oczami.
- Sporo piłek, proszę Ojca.
- Mamy w parafii 12 szkół, dla każdej jedna piłka.
Ostatnia, najbardziej niepozorna paczka zawierała dwa ogniwa słoneczne, które zamieniają promienie słoneczne na energię elektryczną. Ten towar mógł być oclony, kosztował w Polsce 2600 zł .
- W tej paczce są dwa pięćdziesięciowatowe ogniwa słoneczne.
- To towar luksusowy, podlega ocleniu.
- Dzięki tym ogniwom w Rafai przez dwie godziny wieczorem będziemy mieli światło. Wy, tu w stolicy, macie światło 24 godziny na dobę, czyli żyjecie w super luksusie.
Sympatyczna pani uśmiechnęła się i z listą bagaży podeszła do szefa. Nie wiem, co napisała ani co powiedziała, wygląda jednak na to, że szef o ogniwach się nie dowiedział. Złożył urzędniczy podpis. Rzecz niezwykła, mogłem zabrać bagaże i wyjść nic nie płacąc. Nic ode mnie nie chcieli, nie poczęstowali się nawet słodyczami, o nic nie prosili. Nie tylko celnicy, tak
samo żandarmi, kontrolerzy, magazynierzy, księgowy, nikt po nic nie wyciągnął ręki.
Byłem kompletnie zbity z tropu, miałem przygotowane długopisy, notesy, batoniki, a tu nic. Odchodząca ekipa była tak bardzo pogrążona w nieszczęściu które na nich spadło, że chyba przestali racjonalnie myśleć. Nowym, z czystym kontem, chyba nie wypadało. Kiedy ładowaliśmy bagaże do samochodu Zbigniewa, dochodziła godzina pierwsza. Oficjalnie 
o pierwszej mieli zjawić się celnicy. Ten fakt spowodował, że pod biuro cargo zaczęły podjeżdżać samochody z przedstawicielami ludzi z innej planety, z chodzącymi zegarkami. Widok naszych bagaży wzbudził w nich nadzieję. Niestety, magazyny były zamknięte. "Mateusze" dalej w pocie czoła spisywali numery z bagaży.
- Najmocniej przepraszamy, nowa ekipa od jutra rozpocznie obsługę klientów.
- O której?
No właśnie, o której? A skąd oni mogą to wiedzieć?. Muszą najpierw wszystko spisać, przeliczyć, podpisać protokoły. Zaczną jak będą gotowi, czyli jutro. Biedny stróż chce pomóc tym z innej planety, ale co ma powiedzieć chodzącym zegarkom?
- Jutro, może po południu.
- Impossible!
To spotkanie z "Mateuszami" nie było ostatnim, miało raczej charakter preludium, prawdziwa uwertura zaczęła się tydzień później. Jak już wspomniałem, stolica RCA - Bangui - ma tylko raz w tygodniu połączenie z Europą. Obsługa tego samolotu jest głównym zajęciem "Mateuszy" z lotniska. Przez cały tydzień zbierają w sobie zapasy energii, by bez reszty poświęcić się zawodowemu powołaniu w sobotę rano. Tym razem miałem odebrać z lotniska trójkę młodych wolontariuszy z Francji. Blandine będzie pracować w Bangassou, a Hélene 
i Damien będą uczyć w naszym gimnazjum w Rafai. Po raz pierwszy będziemy mieli w Rafai wolontariuszy, przygotowywaliśmy dla nich dom, ale brakowało światła, dlatego poprosiłem ich, aby przywieźli jeszcze dwa ogniwa słoneczne. Na lotnisko przyjechałem o 5.30. System jest prosty - kiedy samolot przelatuje nad naszym domem w stolicy, ruszamy na lotnisko (18 km). Na lotnisku wynająłem bagażowego, miał się zająć naszymi gośćmi. 0 6.20 pojawili się na parkingu pierwsi pasażerowie. W tym kraju jest tak mało ludzi, że zawsze spotka się kogoś znajomego, ale naszych gości nie było widać. O 7.15 pojawił się nasz bagażowy:
- Są kłopoty, zatrzymali ich celnicy.
Przechodzimy przez dwie wojskowe kontrole, jako przepustkę bagażowy rzuca hasło: 
- Celnicy go wzywają.
Znowu jestem w słynnej hali przylotów. Nowa ekipa celników panuje tu już niepodzielnie, to ich pierwszy właściwy samolot. Tyle wszelkiego dobra dociera do kraju, a państwowa kasa pusta, więc ich zadaniem jest zaradzić temu nieszczęściu. W środku zamieszania szef we własnej osobie. Niżsi rangą "Mateusze" zwracają się do niego "mon colonelle" (Panie pułkowniku). Porzekadło mówi, że nowa miotła lepiej zamiata. Zanim bagaże trafią do rąk właścicieli, król "Mateuszy" zimnym okiem ocenia je i podejrzane, czyli za duże albo w oryginalnych fabrycznych opakowaniach, zaraz rekwiruje. Z lewej strony przy taśmociągu jest małe zakratowane biuro celników, tam składa się zarekwirowany towar, albo pozostawione na taśmie
bagaże. W starych czasach stały tam może dwie lub trzy walizki. Dziś nie można wsadzić palca, spora część leży poza kratami. Na twarzach właścicieli bagaży widać zaskoczenie i smutek, tego się nikt nie spodziewał. Żadne błagania, groźby ani podarki nie ruszają dziś "Mateuszy". Nasze ogniwa słoneczne też leżą na piramidzie dóbr do oclenia. Czuję, że żadne racjonalne, ani afrykańskie dyskusje nie mają dziś sensu. Wyciągam portfel i zwracam się do pani 
z uśmiechniętymi oczami:
- Proszę nas odprawić, ile się należy?
Pani spogląda na wielkiego szefa, który trzyma w ręce faktury naszych ogniw.
- Teraz to niemożliwe. Jesteśmy wezwani do ministerstwa.
Szef "Mateuszy" powiedział to tak, jakby był wezwany przynajmniej do Białego Domu albo do
Watykanu do Papieża. Gdybym oponował i żądał wydania naszych bagaży byłbym śmieszny, to on łapie w żagle życiową szansę, jest zaproszony w tak wysokie progi, a tu ja, mały klient, zawracam mu głowę jakimiś ogniwami.
- Kiedy mogę się zgłosić?
- Proszę przyjść o czternastej.
Po południu straszliwie leje, prawdziwie tropikalna ulewa. W ścianie deszczu dojeżdżamy na lotnisko. Nie miałem wyjścia, stawiłem się punktualnie, jak przystało na ludzi-zegarki. "Mateusze" przybyli godzinę później. Nie ma szefa, dowodzi nimi miła pani z uśmiechniętymi oczami. Przegląda fakturę i podaje ją podwładnej, która ma dokonać obliczeń. Nie wierzę własnym oczom: 270.000 CFA - cło wynosi od 70 do 100%. Nawet nie zabrałem tyle pieniędzy.
- To niemożliwe!
- Nowe przepisy, nic na to nie możemy poradzić.
- Nie ma sprawy, cło to cło, ale 270.000?! Skąd ja mam teraz znaleźć taką gotówkę?
- A ile ojciec może dać?
- 50.000
Pani tak się skrzywiła, że natychmiast dodałem:
- 80.000
Pani pokręciła przecząco głową.
- Proszę chwilę zaczekać, przeliczę ile mam.
Znalazłem wszystkiego 120.000. W międzyczasie inni klienci też walczyli o swoje bagaże. Młody człowiek wsadził kilka banknotów pięciotysięcznych do faktury swojego towaru i podał je pani celnik. Udaję, że tego nie widzę, po co krępować ludzi. Nic z tego, pani zwraca pieniądze.
- Nie zakwestionowałam faktur a mogłam, bo są ku temu podstawy. Obliczyłam to co się
należy, inaczej się nie da.
Zdziwienie na twarzy klientów, tyle forsy, nie potrzeba żadnych pokwitowań, a oni nie chcą - zwariowali czy co? Atmosfera robi się nerwowa. W końcu pani dzwoni do szefostwa. Rozmowa toczy się w języku sango. Przełożoną jest kobieta i musi być starsza od naszej pani, bo zwraca się do niej: "mama".
- Wszyscy chcą dać trzydzieści, pięćdziesiąt tysięcy, nie zgadzają się na nowe taryfy.
- Tak, mama.
Pani chowa telefon.
- Proszę państwa, depozyt zostaje zamknięty do poniedziałku, towar nie może dziś być wydany, przepraszamy, ale takie jest zarządzenie.
Próbuję jeszcze innej drogi. Znam ministra oświaty, młody sympatyczny człowiek. Przez telefon opowiadam mu o nauczycielach i tym, co dzieje się na lotnisku.
- Przykro mi, ale tym razem nic nie da się zrobić. Premier mianował się ministrem finansów 
i wprowadził nowe przepisy. Nie ma na razie żadnej możliwości uzyskania zwolnienia z cła.
Ostatnią deską ratunku jest stary znajomy, kolega po fachu, ma siostrę wśród "Mateuszy". Wielokrotnie już nam pomagał. Miesiąc temu w kontenerze przyszło sporo książek i piła tarczowa, dar szkoły w Orleanie dla naszej szkoły zawodowej. Alain załatwił wszystko za 30.000. Dzwonię do niego. Kilka godzin później mam odpowiedź:
- Gdybyście nie mieli faktury, można by inaczej oszacować wartość towaru, teraz nic nie da się
zrobić.
Mam dość. Walczymy, żebrzemy z koszykami pod kościołami, szukamy środków, żeby dzieci 
i młodzież mogły się uczyć, bo rząd nie jest w stanie zająć się edukacją, a teraz trzeba część zdobytych środków dać nie wiadomo komu. Na co będą zużyte? Miejmy nadzieje, że jakiś lokalny boss nie powiesi sobie za nie firanek w swoim Mercedesie. W poniedziałek rano nie mogę jechać na lotnisko, muszę pomóc naszym kooperantom w załatwianiu formalności. Żandarmeria, biuro emigracji, ambasada. Dzięki pomocy Zbigniewa, walczyliśmy na dwa fronty,
wszystko udało się załatwić. To bardzo ważne, jutro musimy wyjechać. Po południu 
z pieniędzmi wracam na lotnisko. W biurze "Mateuszy" odnajduję miłą panią. Uśmiecha się na mój widok, ale czuję w jej zachowaniu, że coś jest nie tak. Opowiadam jej o rozmowie 
z ministrem edukacji. Pani kazała mi zaczekać na zewnątrz. Po czym przyszła do mnie i bardzo grzecznie wyjaśniła, że towar nie może być wydany, że jej przełożeni najmocniej przepraszają. Siłą rzeczy wróciłem do moich europejskich korzeni:
- Impossible!
W polskim wydaniu brzmi to nieco inaczej, ale niech tam. Nie mogę dłużej czekać. Utrzymanie kooperantów w bazie hotelowej kosztuje dziennie 30.000. Powierzam fakturę Zbigniewowi i bez ogniw ruszamy w drogę. Następnego dnia Zbigniew spotkał tę samą panią. Trochę to trwało, pani "Mateusz" osobiście zabrała się do rachunków i skończyło się na 200.000. 
W międzyczasie minister finansów wpadł na jeszcze jeden genialny pomysł. Obcokrajowcy rezydujący w kraju muszą posiadać tak zwaną kartę pobytową. Karta była ważna trzy lata 
i kosztowała 150.000. Teraz karta ważna jest tylko rok za tę samą opłatę. Tym jednym banalnym pociągnięciem misjonarze Kościoła katolickiego dostarczą do kasy państwa dodatkowych sześćdziesiąt milionów. W kraju są bogactwa naturalne, tropikalne drzewa, diamenty. Jest też grupa bogatych handlowców, głównie muzułmańskich. Gdyby ministerstwo finansów skupiło się na tych sektorach, może dochody państwa rzeczywiście by wzrosły. Skubanie misjonarzy 
i nielicznych turystów, wydaje się trochę mało poważne. Ale cóż - taka właśnie jest Afryka .

o. Kordian Merta

do góry
  
listy