Misje OFM - serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

STRONA GŁÓWNAHISTORIAPRACA MISYJNAGALERIALINKI                                                             


czerwiec 2007

tekst w formacie

Przyjaciele Misji w Rafai!


Złodzieje i więzienia

Siedzę w mojej chacie w wiosce Kossa, rzadko tu ktoś zagląda. Oprócz samochodu misji nikt się tu nie zapuszcza. W chacie są drzwi ale nie ma zamka, wystarczy je czymkolwiek podeprzeć. Na werandzie stoją skrzynie, też bez zamknięcia. Wyjątek stanowi beczka z solą, którą trzymam w środku, w myśl zasady: „i nie wódź nas na pokuszenie”. Obok chaty stoi Unimog, teoretycznie można by go zamknąć, nie ma to jednak sensu, biorąc pod uwagę fakt, że rok temu straciliśmy przednią szybę. Nawiasem mówiąc, jazda bez szyby gwarantuje super klimatyzację, za to kłopotliwe jest przedzieranie się przez las - wszystkie leśne stworki są w kabinie, nie mówiąc już o liściach i gałęziach. Brak zabezpieczeń przed złodziejami podyktowany jest doświadczeniem. Po co marnować energię na zamykanie skoro nic nie ginie, no prawie nic. Pozwolę sobie na nieco uproszczoną teorię – czym bliżej cywilizacji, tym więcej zatrzasków, kłódek, zamków, krat, drzwi pancernych, systemów alarmowych. Wystarczy, że wrócę do Rafai. Mamy tu rynek, oberżę, sklepiki, wyznaczone miejsce na parking dla ciężarówek, no i na noc nie można już zostawić na werandzie suszącego się prania. To też podyktowanie jest doświadczeniem. Kiedyś w niedzielę, szef chóru przyszedł do kościoła wystrojony w moją piżamę (służyła mu za garnitur), zresztą bardzo ładny, w piaskowym kolorze, z brązowymi haftami, prezent od mamy. Na pytanie skąd ją ma, odpowiedział, że kupił ją na rynku. Innym razem pojechałem z ministrantami po piach nad rzekę. Praca łopatą w tropiku wyciska sporą ilość potu, byłoby więc grzechem, będąc nad piaszczystą rzeką, nie wykąpać się po pracy. Okazało się, że jeden z chłopców miał moje slipy, trochę na niego za duże, ale za to firmowe „Atlantic”. Nie znaczy to, że w Rafai jest źle, wręcz odwrotnie. Nasz jeep stoi przed misją, nie ma tam żadnego ogrodzenia ani zabezpieczenia i jak do tej pory, nic nie zginęło. Gdyby tak zostawić na noc samochód w połowie drogi między Rafai a stolicą, na przykład w misji Alindao, rano nie byłoby kół, szyby, akumulatora. Tu konieczny jest mur i stróż. Wszystko jeszcze bardziej komplikuje się kiedy wjeżdżamy do stolicy. Tu nawet w ciągu dnia, w najbardziej uczęszczanych miejscach, lepiej nie zostawiać samochodu bez opieki. Kilka lat temu z ojcem Denisem robiliśmy zakupy na Avenue Boganda, odpowiednik Champs Elise w Paryżu. Ojciec Denis, były weteran wojny w Wietnamie, miał wypisane na twarzy swoje franciszkańskie powołanie, życzliwy uśmiech dla wszystkich. Wyjaśniłem mu na czym ma polegać jego rola, będzie stał z tyłu samochodu, tak by widzieć bagaże na platformie jeepa, a zarazem kabinę, pod żadnym pozorem nie wolno mu spuszczać z oka samochodu. W tym samym czasie moja rola polegała na targowaniu się z Libańczykami i pilnowaniu, by towar (mąka, cukier, sól, olej, mydło itp.) trafiał na samochód. W pewnym momencie zauważyłem zmienioną twarz Denisa, zamiast serdecznego uśmiechu - przygnębiający smutek.
- Denis, co się dzieje?
- Okradli mnie, dokumenty, pieniądze wszystko!
Ojciec Denis miał portfel na pasku od spodni, trzymał go na brzuchu starannie zamknięty. Małe łobuzy wdały się z nim w towarzyską pogawędkę. Denis niczego nie zauważył, nic nie poczuł, portfel został opróżniony. Problemem stały się głównie dokumenty samochodu, ubezpieczenie, karta rejestracyjna, przegląd techniczny, prawo jazdy Denisa. Biały kierowca z rejestracją 
z prowincji jest na celowniku wszystkich żandarmów w stolicy, od nich najłatwiej wyciągnąć pieniądze. Zdarzyło mi się przejść w ciągu jednego dnia przez 8 kontroli, następnego dnia ani jednej, już byłem swój. 50m od naszego samochodu było skrzyżowanie, którego pilnowała pani żandarm. Zgłosiliśmy u niej kradzież dokumentów. Za 2000 F dostaliśmy świstek papieru, z którym mieliśmy iść na najbliższy posterunek żandarmerii. Tam za 5000 F dostaliśmy prawdziwą kartkę papieru maszynowego, potwierdzającą nasze nieszczęście i pozwalającą nam jakiś czas poruszać się samochodem. Następnego dnia kontynuowaliśmy zakupy dokładnie w tym samym miejscu. Kolejny raz wychodzę ze sklepu i znowu widzę zbulwersowaną twarz ojca Denisa. 
- Denis, co się stało?
- Nieprawdopodobne, podchodzi do mnie chłopiec, pokazuje mi skradzione dokumenty 
i mówi, że je znalazł, chciał 5000. Dałem mu, a wtedy pani żandarm ze skrzyżowania przyszła i zabrała mi dokumenty.
Odwróciłem się w stronę skrzyżowania i nie spuszczając oka z pani żandarm, która też nas bacznie obserwowała, ruszyłem w jej stronę. W przeciwieństwie do Denisa przybrałem złowrogą minę człowieka zdecydowanego na wszystko. Przypominało to korridę, przeżyje toreador albo byk. Przypadła mi rola byka, ponieważ to ja atakowałem. Metoda okazała się skuteczna, pani żandarm wyciągnęła rękę z dokumentami i odwróciła głowę w przeciwną stronę. Zabrałem dokumenty bez słowa i w lepszym humorze wróciłem do kompletnie zdezorientowanego Denisa, muszę dodać, że był to jego pierwszy pobyt w stolicy. 
- Kordian, co tu jest grane?
- Nic, w Bangui złodzieje są uczciwi. 
Brzmi to paradoksalnie, ale tak to właśnie wygląda. Chłopcy zabrali wszystko, co było w portfelu. Dokumenty nie stanowiły dla nich żadnej wartości w przeciwieństwie do właściciela, dlatego za dodatkową opłatą chętnie je oddali, po co komuś sprawiać niepotrzebne kłopoty. Są złodziejami, ale nie są złośliwi. O podobnych historiach słyszałem wiele razy, kradzieżą dokumentów nie należy się martwić, na pewno wrócą. Z ojcem Barnabą szykowaliśmy się kiedyś do wyjazdu na urlop, bilety mieliśmy już w kieszeni. W planach dwa dni na zwiedzanie Paryża. Przed wyjazdem koniecznie trzeba było zrobić techniczne zakupy i wysłać je do misji. Najtaniej kupuje się w Bangui na tak zwanym PK5, miejsce to ma bardzo złą reputację, nie znającym reguł miejscowego życia lepiej tam nie zaglądać. Z Barnabą mieliśmy już za sobą pięcioletni staż w Afryce i czuliśmy się na tyle mocni, że zapuszczaliśmy się na PK5 bez obaw. Zakupy zrobione, odpalamy samochód 
i wolniuteńko, w straszliwym korku, ruszamy. Na skrzyżowaniu taksówki, małe busy, przeciskający się tłum, dwukołowe wózki, każdy jedzie, gdzie mu się podoba, wszystkie kierunki dozwolone, miejscowi kierowcy są nawet w stanie zawrócić samochód. Okna samochodu są zawsze otwarte, inaczej się nie da. W tym samym momencie ktoś bardzo sprawnym ruchem zerwał mi zegarek 
z ręki, a Barnabie ściągnął okulary z nosa. Wszystko odbyło się tak szybko, że nawet ich nie zauważyliśmy. Barnaba ma z natury pogodne spojrzenie na świat i skomentował to w swoim stylu:
- Jutro już jedziemy i tak miałem na urlopie zmienić okulary.
Po chwili refleksji z dużo mniejszą dozą optymizmu dodał:
- Ale jak ja będę zwiedzał Paryż bez okularów?
Kradzież oczywiście jest rzeczą złą i złodzieje są karani. Doświadczyłem tego na własnej skórze. Ludzie często przynoszą do sprzedania na misję owoce, mięso, ryby. Pewna staruszka dość regularnie przynosiła do nas kacze jajka. Kupowaliśmy je chętnie, bo z jajkami to prawdziwy kłopot. Miejscowe kury wyselekcjonowały się same, są dużo mniejsze niż nasze kury hodowlane, za to uodporniły się na choroby i nie trzeba ich karmić, żywią się tym, co znajdą, czyli super eco. Niestety, składają tylko 8 do 12 jajek i stają się kwokami, stąd trudno o jajka. Kacze jajka nadają się do wypieku chleba, ponadto jajka od babci były świeżutkie, tak zwany, pewny towar. Jednak niezupełnie. Pewnego dnia przyszedł do biura parafialnego sekretarz sou-prefektury. Młody, bardzo ambitny człowiek. Był w liceum, a tym samym zalicza się do miejscowej inteligencji. Pracując jako sekretarz w sou-prefekturze wszedł do grona miejscowych notabli. 
- Proszę ojca, hoduję kaczki i moja babcia wykrada jajka. Gdyby przyniosła je do sprzedania, proszę od niej nie kupować.
- A to dopiero! Wyobraź sobie, dziś rano przyszła na misję z kaczką, kupiłem ją od niej za 1000 F.
Sekretarz, mocno poruszony, bez pożegnania wyszedł z biura. Dwie godziny później dostałem wezwanie na żandarmerię. Pomyślałem sobie, biedna babcia, wnuczek gotów wsadzić ją do więzienia za kaczkę. Moje zdziwienie było jednak bardzo wielkie. Zostałem oskarżony o współudział w kradzieży! Według miejscowego prawa, ten kto kupuje coś od złodzieja, nawet 
nieświadomie, staje się jego wspólnikiem. Zapłaciłem karę 2000 F. Zaciekawiony spytałem - a co ze złodziejem kaczki, który mnie oszukał, sprzedając trefny towar? Dowiedziałem się, że mam prawo ją oskarżyć. Patrząc w błyszczące z radości oczy sekretarza dodałem:
- Nie chcę sprawiać przykrości wnuczkowi ciągając babcię po żandarmerii.
Odpowiedź rozbawiła żandarmów, tego dnia po raz pierwszy w ich karierze sądzili białego złodzieja. W tradycyjnym społeczeństwie Zande, na terenie Rafai, panuje ciekawy zwyczaj dotyczący karania złodziei. Siedząc kiedyś w domu usłyszałem narastającą wrzawę dziecięcych głosów, ich szczebiotanie przerywał ostry głos gwizdka. Zaciekawiony wyszedłem zobaczyć, co się dzieje. Do misji zbliżał się niezwykły orszak. Na czele szedł mężczyzna z bardzo dużym workiem na głowie, worek musiał być ciężki, bo twarz mężczyzny zalana była potem. Za nim szedł szef wioski i to on, co jakiś czas, rytmicznie gwizdał. Tym dwóm dorosłym towarzyszyło stadko dzieci, niemalże krzycząc, coś skandowały, ale nie byłem w stanie wyłowić znaczenia. Jak zawsze niezawodny okazał się nasz kucharz Baru. Ten z workiem na głowie - to złodziej. Zgodnie ze zwyczajem, to, co ukradł, niesie na głowie, tym razem było to pięćdziesiąt kilo kawy. Szef wioski oprowadza go po całej okolicy, a dzieci krzyczą – złodziej. Inną scenę obserwowałem w wiosce Derbissaka. Po przyjeździe do wioski, jeśli zostało jeszcze trochę sił, robię spacer, żeby przywitać się z ludźmi. Przy chacie szefa spore zamieszanie. Przeraźliwy krzyk kobiety świdruje uszy. Przeciskam się przez zebrany tłum i oto dantejska scena – na ziemi leży kobieta, dwóch mężczyzn trzyma ją za ręce i nogi, a trzeci okłada biczem po siedzeniu. Musiałem mieć solidnie przerażoną minę, bo natychmiast dostałem komentarz do wydarzenia. Biczowana kobieta ukradła ze spichlerza na polu sporą ilość orzechów ziemnych. Wina została udowodniona i szef wioski, jako sędzia, dał jej możliwość wybrania wyroku: 5000 F albo biczowanie. Winna wybrała biczowanie. Po takim wyjaśnieniu nieco inaczej spojrzałem na tę scenę. Biczowanie, na pewno, było bolesne, ale nie zagrażało życiu, nie mogło być mowy o zranieniu. To publiczne biczowanie było bardziej karą moralną niż fizyczną. W przypadku recydywistów surowość kary rośnie. Cesarz Bokassa kazał złodziejom obcinać uszy. Dawał im szansę dwa razy, tyle ile małżowin usznych. Jeśli złapano złodzieja bez uszu, było to równoznaczne z wyrokiem śmierci. W 1990r., kiedy przyjechaliśmy po raz pierwszy do Obo, zaraz na początku zginął nam rower. Podejrzenie padło na wielokrotnego recydywistę, z którym szefowie wiosek nie mogli sobie dać rady, żadne kary nie pomagały. Trzy miesiące później dowiedzieliśmy się, że znaleziono go martwego w sąsiedniej wiosce. Nie było dochodzenia, sprawa była jasna, tak prawo zwyczajowe traktowało tych, którzy nie chcieli się poprawić. Tradycyjne formy wymierzania sprawiedliwości od czasów kolonialnych wypierane są przez formy zachodnie. Jest to proces powolny, jak wszystkie zmiany w Afryce. Zaczynając pracę w Rafai, co jakiś czas odwiedzałem więzienie. Na Boże Narodzenie i Wielkanoc podczas Eucharystii więźniowie i strażnicy przekazywali sobie znak pokoju. Po Mszy św. więźniowie dostawali posiłek godny święta. Obiad przygotowywany był przez chrześcijan, moja rola ograniczała się do fundowania mięsa. Więzienie w Rafai zostało zamknięte, aczkolwiek nie jest to właściwe słowo, bo żeby coś zamknąć potrzebne są drzwi, zamki, kłódki, czy choćby skoble. Tymczasem w Rafai deszcze i termity uniemożliwiły zamknięcie czegokolwiek w więzieniu. Ostatni więźniowie zamknięci byli przez „posłuszeństwo”, czy, jeśli ktoś woli, „wewnętrzną dyscyplinę”. Co więcej, nie było strażników. Komendant i jego jedyny podwładny pojechali do stolicy w poszukiwaniu zaległych pensji. W takich okolicznościach odpowiedzialnym za więzienie był sou-prefekt, który rezydował 50m obok więzienia, w pawilonie byłej poczty. Starzy ludzie opowiadali mi o czasach, kiedy w Rafai była poczta, ja tych czasów nie doświadczyłem. Obowiązkiem więźniów było meldowanie się rano przed drzwiami sou-prefekta. Ze sprawdzaniem listy obecności na pewno nie było problemów, bo o ile sobie przypominam, w tym czasie było ich pięciu, może sześciu. Drugim obowiązkiem więźniów było znalezienie pracy, by za zarobione pieniądze kupić jedzenie na przeżycie. Więźniowie byli tanią siłą roboczą, dostawali za tę samą pracę mniej niż inni ludzie, ale dzięki temu, mieli większe szanse na przetrwanie. Wszystko skomplikowało się wraz z nadejściem ciemnych chmur nad Rafai. Dwóch topielców w rzece, panika, polowanie na czarownice. Oskarżenie padło na rybaków z plemienia Yakoma. W ciągu dwóch dni 5 ofiar śmiertelnych. Sou-prefekt nie potrafił zapanować nad sytuacją, wręcz odwrotnie, chciał skorzystać z okazji i wynieść się z Rafai. Dla urzędników państwowych taka placówka jak Rafai, traktowana jest jak kara, wszyscy marzą o stolicy. Wysyła więc dramatyczne telegramy radiowe do swoich przełożonych. Według mnie, ani on, ani jego rodzina, nie byli zagrożeni. Najgorsze mieliśmy już za sobą. Niemniej pięciu zabitych jest wystarczającym alibi, by opuścić stanowisko. Problemem jednak był transport. W kraju, w którym przypada 3200 ludzi na jeden samochód, to prawdziwe wyzwanie. Najprostszym rozwiązaniem było zwrócić się o pomoc na misję. Pomyślałem sobie, skoro i tak nie pomaga, a wręcz przeciwnie, komplikuje rozwiązanie problemu, lepiej będzie dla wszystkich jak go ewakuujemy. Poprosiłem brata Rajmunda, żeby zabrał sou-prefekta z rodziną i zawiózł ich do Bangassou (taka dodatkowa wyprawa pochłania nasz miesięczny budżet). Rajmund podstawił jeepa pod dom sou-prefekta i zaczęło się pakowanie. Materace, garnki, dzieci, żony, kuzyni itd. Samochód zamienia się w piramidę. Na koniec próbują wdrapać się na samochód więźniowie. Skoro ich opiekun wyjeżdża, to oni też. Reakcja sou-prefekta była zdecydowana:
- Schodzić, więźniowie nie jadą samochodem.
Po chwili, tonem mniej rozkazującym dodał:
- Musicie sami sobie poradzić, pójdziecie pieszo. Macie zgłosić się w więzieniu w Bangassou. 
I tak właśnie ostatni więźniowie opuścili nie dające się zamknąć więzienie w Rafai, a tym samym, oficjalnie i nieoficjalnie, więzienie zostało zamknięte, choć ciągle jest otwarte, każdy może je zwiedzać. Przypomina mi to nieco inną historię, która miała miejsce we Francji. W okresie zimowym dwóch więźniów uciekło. Tydzień później sami zjawili się pod bramą więzienia. Zimno, chłodno, głodno - a w więzieniu dach nad głową. Prasa rozwodziła się nad komentarzem prokuratora: „To hańba dla republiki, żeby w naszym kraju ludzie woleli więzienie nad wolność”. No, coś w tym jest. W przypadku Afryki ma to inne podłoże. Tak naprawdę większość więźniów nie ma dokąd uciec, ich życie ma sens jedynie w ich rodzinnej wiosce, wśród swoich. Poza rodziną, to tyle samo, co więzienie. Jedyne sensowne rozwiązanie, odsiedzieć swoje i wrócić do rodziny. Tylko niewielki procent więźniów ma charakter kosmolotów, oni stanowią prawdziwy problem dla odpowiedzialnych za więzienia. Główne więzienie w stolicy wygląda złowrogo, historie, które o nim krążą, napawają grozą. Co innego małe więzienia, takie jak Rafai, Zemio, Obo, przypominają bardziej ruiny niż budynki, a to prowadzi do tragicznych konsekwencji. Na spotkaniu rady duszpasterskiej przedstawiciele komisji „ Sprawiedliwość i Pokój” zwracali uwagę na konieczność interweniowania w więzieniach. Oprócz nas nikt tam nie zagląda. Ojciec Barnaba wziął to sobie do serca i po niedzielnej Mszy św. w więzieniu w Obo, rzucił okiem na cele. Po powrocie do domu atakuje ojca Zbigniewa: 
- Trzeba coś zrobić! W jednej z cel facet, prawie nagi, leży na ziemi przykuty łańcuchami, nie możemy go tak zostawić!
- Ma na imię Abdoul?
- Tak.
- To on w zeszłym tygodniu, w nocy, rozwalił drzwi naszego garażu i ukradł motor.
Abdoul należy do tych, których ciężko zmienić. Żadne cielesne kary nie pomagają. Więzienia nie da się dobrze zamknąć, jeśli Abdoul nie jest zakuty w łańcuchy, wymyka się w nocy i kontynuuje swoją życiową pasję – włamania. Siostry w Zemio leczyły więźnia, miał bardzo poważnie poparzone stopy. Co się stało? Uciekł, ale nieskutecznie, został złapany. Komendant więzienia nie ma prawdziwej celi, kajdanek. Zastosowano więc najbardziej drastyczną metodę: spalili mu nogi, teraz nie będzie mógł uciekać przez najbliższe kilka miesięcy i spokojnie poleży w cieniu mangowca przed więzieniem. 
Jednym z problemów misjonarzy jest kontakt ze światem zewnętrznym.
W naszym przypadku słuchamy głównie RFI (Radio France International). Francuzi nie pałają miłością do Ameryki, a czasami ich niechęć do tych zza oceanu jest wręcz obsesyjna. Każdy błąd czy upadek jest starannie rozdmuchiwany. Ileż to razy RFI wraca do protestów organizacji walczących o prawa człowieka, wskazujących na nieludzkie traktowanie więźniów 
w Amerykańskiej bazie Gwantanamo. Raz nawet opisali rodzaj tortur jakie tam stosują. Ponoć islamscy integryści muszą spać przy zapalonym świetle i głośnej muzyce. Mam tylko jedno pytanie, czemu dziennikarze, dzielni obrońcy praw człowieka nie zaglądają do afrykańskich więzień, a tyle energii poświęcają nieszczęśliwym mujahedinom w amerykańskim więzieniu. Ostatnio aż się wzruszyłem słuchając RFI. Otóż ten sadystyczny generał odpowiedzialny za tortury w Gwantanamo został przeniesiony do bazy wojskowej na terenie Niemiec. Niemieckie organizacje walczące 
o prawa człowieka szykują mu proces. Jak można kazać spać ludziom przy zapalonym świetle 
i głośnej muzyce. Wiem, co mówię, bo sam to przeżyłem. W Bangui, w dzielnicy Bimbo, mamy dom przy samej drodze. Po drugiej stronie drogi sąsiad sklecił szopę, dumnie zwaną „Bar”. Specjalnością firmy są nie tyle posiłki, co olbrzymi wzmacniacz i głośniki. Prawie wszystkie bary w Afryce puszczają głośno muzykę, tu mamy pewną nowość, w barze naszego sąsiada muzyka serwowana jest 24 na 24 godziny. W ciągu dnia nikt na to nie zwraca uwagi, szum drogi zakłóca nieco muzykę. Ale kiedy wieczorem ruch na drodze ustaje, zaczynają wibrować w uszach gorące afrykańskie rytmy. Tak się szczęśliwie składa, że w Bangui brakuje prądu, problem rozwiązano bardzo pomysłowo, po prostu, odcina się niektóre dzielnice. W Bimbo wyłączają prąd do 19 do 20.30. Dom pogrąża się w ciemnościach, ale za to jaka kojąca cisza! Wraca prąd, wraca muzyka. Do wszystkiego można się przyzwyczaić i pracować, ale nie można normalnie zasnąć, o nie! Pomimo zmęczenia człowiek kręci się w zapoconym łóżku. Afrykańskie rytmy przechodzą z ucha do serca i serce zmienia rytm, nijak nie da się zasnąć. Zmieniają się piosenki, wykonawcy, my mamy jednak wrażenie, że rytm ciągle ten sam, jeden powtarzający się, jak grzechotka, można tylko przeskoczyć z jednej nogi na drugą, raz szybciej raz wolniej. Czas posuwa się nieubłaganie do przodu. Robi się nieco chłodniej. Mniej potu, można poprawić pozwijane prześcieradła, zmienić poduszkę na suchą, ale i tak nie zmieni to naszej sytuacji. Czasami, po pierwszej nad ranem, bar serwuje „gorszą” muzykę, czyli nie afrykańską a zachodnią. Jakaż to ulga usłyszeć Celin Dion, to jak balsam na poparzone ciało. Wcześniej czy później każdy się podda i zaśnie. Wstajemy dość wcześnie, około piątej, oczywiście towarzyszą nam znowu afrykańskie rytmy, ale teraz to już nie ma znaczenia. Natura ludzka już taka jest, że szuka alternatywnych rozwiązań. Miotając się w łóżku myślałem sobie, a gdyby tak w Bangui znaleźć płatnych zbirów, mogli by polać głośniki kwasem solnym, kwas mamy. Na misji myśliwi z safari zostawili karabin - 22 milimetry. Malutki nabój, bardzo celny, strzela cicho, jak klaśnięcie w dłonie. Nie ryzykując niczyjego życia, zza naszego ogrodzenia bez trudu trafiłbym w membranę głośnika, a jeszcze lepiej we wzmacniacz. Sęk w tym, że franciszkanom nie wypada. Dziennikarzom z RFI i organizacjom walczącym o prawa człowieka radziłbym tego generała porwać i nie do sądu, na pewno stać go na adwokatów, ale do naszego domu przysłać! Niechby zobaczył, co to znaczy torturować ludzi zasypiających. Jeśli jednak naprawdę interesują się losami ludzi w więzieniach, a nie rywalizacją między wielkimi tego świata, mogę wskazać właściwe adresy. Problem w tym, że odpowiedzialną za taki stan rzeczy jest bieda. Oskarżenie biedy jako podmiotu prawnego nie ma sensu, nie można posadzić jej na ławie oskarżonych. Trzeba by iść znacznie dalej, a wtedy może się okazać, że trzeba by poruszyć bardzo szeroki krąg sumień. Tymczasem prawdziwe mas media chcą stać na straży wolności sumienia, ale go nie dotykać. Uważam to za paradoks. Wróćmy jeszcze na chwilę do Afrykańskiego więziennictwa. Lwia część więźniów oskarżonych jest o czary, w rzeczywistości zupełnie niewinni ludzie. Czasami w więzieniu latami czekają na proces. Mężczyźni, kobiety żyją ściśnięci pod jednym przeciekającym dachem, bez łóżek, toalet, wody (chyba, że deszcz pada). W misji Mobay członkowie komisji „Sprawiedliwość i Pokój” trafili na więźnia, który nie wiedział na jak długo został skazany. Komendant więzienia też był bezradny, bo „dossier” w Afryce, to sprawa bardzo względna. Ostatecznie akta odnaleziono i okazało się, że więzień miał wyjść na wolność dwa lata temu. Biskup Bangassou widział na brzuchu więźnia inicjały wycięte bagnetem przez znudzonego strażnika. Dyskretnie zrobił nawet zdjęcie, licząc na to, że może uda się coś zmienić. Czy jednak skargi biednych tego świata będą gdzieś wysłuchane?
Nie można poprawić losów więźniów, nie poprawiając równocześnie stanu dróg, szkolnictwa, służby zdrowia itd. Do tego absolutnie konieczne jest powstanie infrastruktury ekonomicznej, 
a w tej dziedzinie, jak na razie, jaskółek nie widać. Takich enklaw jak wioska Kossa, gdzie zamki 
w drzwiach są niekonieczne, będzie coraz mniej. Ludzie z wiosek emigrują do miast i jest to proces nieodwracalny. Tu tradycja zamiera, a raczej rodzi się nowa. Nie tylko zamki są konieczne, wskazana jest obstawa. Na szczęście miasto jest też szansą na pozytywne zmiany. Trudno marzyć 
o istnieniu dobrego szkolnictwa, czy służby zdrowia, kiedy ludzie żyją rozproszeni w małych, trudno dostępnych wioskach. Miasto taką szansę daje. Jak i kiedy Afryka z tej szansy skorzysta, to już kolejny temat. 

o. Kordian Merta



do góry
  
listy