Misje OFM - serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

STRONA GŁÓWNAHISTORIAPRACA MISYJNAGALERIALINKI                                                             


listopad 2007

tekst w formacie

Mięso z goryla.


  Afrykańskie kurie diecezjalne są nie tylko rezydencją biskupa i urzędami kościelnymi, ale też bazą noclegową dla misjonarzy i miejscowego kleru. Niejednokrotnie dysponują warsztatem samochodowym, przychodnią zdrowia, zespołem szkół na różnych poziomach. Jednym słowem -kwitnie tam życie. Tak, między innymi, jest w Bangassou. Do stołu zasiadają często ludzie  z różnych kontynentów, o bardzo różnych poglądach. Czasami prowadzi to do dziwnych dyskusji. Dwa tygodnie temu na niedzielny stół kucharz postawił półmisek z mięsem i z dumą dodał:
- Goryl.
Pełna konsternacja po stronie Europejczyków. Dwóch Francuzów, oboje kooperanci, nauczycielka 
i budowlaniec, plus Holender, pilot diecezjalnego samolotu. Drugi blok tworzą Afrykańczycy, przeważnie duchowni. Kością niezgody będzie oczywiście mięso z goryla. Dla Europejczyków rzecz nie do zaakceptowania, nie można jeść mięsa z goryla. Zbyt człeko-podobny. Zadziwiająco bliskie ogniwo na drodze ewolucji. Od filmu "Goryle we mgle" zabijanie goryli kojarzy się 
z barbarzyństwem (dla wyjaśnienia dodam, że nie chodzi tu o takie same goryle, mięso na stole było z małych goryli leśnych, żyjących w strefie równikowej). Z drugiej strony półmiska Afrykańczycy, dla nich mięso z goryla ma taką samą wartość jak wieprzowina, czy wołowina. Postawa Europejczyków ich drażni. Kiedy biali przybyli do Afryki, uznali jej mieszkańców za „podludzi”, nadających się jedynie na niewolników. Teraz biali chcą decydować, które mięso Afrykańczycy mogą jeść, a którego nie. Mogą zabijać kozy, bo co, mniej sympatyczne, mniej inteligentne, mniej "cierpią". Dla nich bohaterka filmu "Goryle we mgle" kochała bardziej zwierzęta niż ludzi. Została zabita maczetą przez czarnego, ale zleceniodawcą, czyli prawdziwym mordercą był biały, bo to on potrzebował afrykańskich goryli, żeby ludzie zachodu w swoich ogrodach zoologicznych mogli mieć pełne kolekcje. 
Zdecydowanie tym razem obiad nie był biesiadą w braterskiej atmosferze. Obie strony były zainteresowane moją opinią w tej sprawie. Siłą rzeczy miałem sporą przewagę nad moimi ziomkami z Europy. Oni są w Afryce od kilku miesięcy, ja od 18-stu lat. Święty Franciszek, patron ekologii, w popularnych opiniach miłośnik zwierząt, nakazał w regule, by bracia (franciszkanie) jedli wszystko, co ludzie im podadzą. Chodziło mu o to, by nie sprawiać kłopotów. Mam szczęście - mój żołądek, jak na razie, trawi wszystko, więc nie muszę pytać, co jem. W wioskach często serwują mięso z małp. Nie wiem, czy to ze względów kulturowych, czy też jest to obiektywna ocena, ale uważam mięso z małp za mało smaczne, łykowate. W Afryce jestem gościem i nigdy nie przyszłoby mi na myśl, by gospodarzowi robić wyrzuty z powodu tego, co mi ofiaruje do zjedzenia. Najczęściej z resztą nie ma wyboru, trzeba jeść to, co jest. Sedno problemu tkwi gdzie indziej. Afrykańczycy i ludzie zachodu mają zupełnie inny kontakt ze światem zwierząt. W czasie
ostatniego urlopu jechałem mini-busem z centrum Katowic do Panewnik. Na jednym z przystanków wsiadła pani z psem w torbie:
- Panie Kierowco, czy zatrzymuje się pan przy klinice, bo my chciałybyśmy tam wysiąść.
W takich właśnie okolicznościach pozostali pasażerowie mogli wywnioskować, że stercząca z torby psia głowa jest rodzaju żeńskiego. Nie jest to wbrew pozorom odosobniony przypadek. W każdym parku, gdzie wolno wprowadzać czworonogi, słychać:
- Chodź tu, co ja do ciebie mówię, ty mnie w ogóle nie słuchasz!
– Zobaczysz, pożałujesz tego!
Będąc przejazdem w Paryżu spotkałem współbrata z Wietnamu. Zaprosił mnie na niedzielny spacer po parku. Tu nie tylko ludzie przychodzą z psami czy kotami, były też ptaszki w klatkach. Pan czytał gazetę, a ptaszek obok na ławeczce, przez kratę klatki, wygrzewał się na słońcu. Dzieci dostają w prezencie świnki morskie, chomiki, króliczki, żółwie. Ulubione pluszowe zabawki to misie, tygrysy, lwy. A mięso na talerzu, które jemy codziennie, czy ma coś wspólnego ze zwierzętami? Nie daj Boże, to tylko steki, grille, rolady. Potrawka z królika też nie ma nic wspólnego z pluszowym kłębkiem pieszczotliwie głaskanym przez dzieci. Oprócz wyspecjalizowanego serwisu nikt nie musi zabijać zwierząt. Kupując surowe mięso podziwia się je najpierw przez szybę. Posortowane, poobcinane, w niczym nie przypomina swojego pierwotnego pochodzenia. W super-marketach na dodatek całość podświetlona jest takim sprytnym światłem, że zawsze wygląda na super świeże. Inaczej ma się sprawa, gdy mięso, które jemy, ma związek ze zwierzęciem, które znaliśmy. Dwukrotnie przeżyłem to na misji. Zaopatrujemy się w mięso na miejscowym targu. Głównie jest to mięso antylopy, pochodzące z polowania,. Czasami nomadzi zabiją krowę. Jak nie ma nic na rynku, można kupić kozę. W sąsiednim regionie hoduje się małe świnie. Kłopotliwe jest sprowadzanie wieprzowiny, nie przetrwa w dobrym stanie podróży. Jedyne rozwiązanie, to sprowadzenie świniaka żywego, co też nie jest proste. Kilka lat temu współbraciom z sąsiedniej misji udało się przywieźć nam żywą świnkę. Mamy lodówkę na naftę, do zamrażarki można włożyć z 15 kg mięsa. Ponieważ zamrażarka nie była pusta postanowiliśmy zaczekać 
z ubojem, tak by można było zamrozić jak największą ilość wieprzowiny. Świnię tymczasowo zamknęliśmy w warsztacie ojca Barnaby. Barnaba, pracując w warsztacie zauważył, że prosiak się go nie boi, wręcz odwrotnie, podchodzi i ociera się o nogi. W ramach eksperymentu wypuścił go. Ku naszemu zaskoczeniu świnia okazała się bardziej oswojona niż pies. Mieliśmy wtedy na misji
prawdziwy zwierzyniec. Idąc rano na targ, towarzyszył mi zabawny orszak. Na czele biegł pies, potem ja, za rękę trzymał mnie dwoma łapkami młody szympans, Czita, następnie tuż przy nodze dreptała świnia, a orszak zamykał byczek Baole. Przemarsz zawsze wzbudzał sensację, rozbawiając mieszkańców Rafai. Na targu obowiązywał stały rytuał. Czita puszczała moją rękę i radziła sobie sama, była miejscową gwiazdą, wszyscy ją czymś częstowali, a dobrze wychowana małpa nie odmawiała bananów ani orzeszków ziemnych. Świni fundowałem słodkiego ziemniaka. Byczek dostawał bryłkę soli, po czym ruszał w tylko sobie znanym kierunku. Tylko Cezar nic nie dostawał, ale też nie czuł się pokrzywdzony, miał zwyczaj jeść raz dziennie, o zachodzie słońca. W drodze powrotnej orszak był już zredukowany. Jak zawsze otwierał go Cezar, potem ja i świnia. Byczek był już gdzieś na pastwisku, a Czita zostawała na targu, jak na małpę przystało - uwielbiała być adorowana. Oswojony prosiak powoli zaczął być problemem. Po dniu pracy w Afryce obowiązkowo trzeba wziąć prysznic, zmienia się też wszystkie ubrania, zwłaszcza jeśli pracuje się fizycznie. Ojciec Barnaba wychodzi spod prysznica, czysty, przebrany - a tu prosiak, prosto 
z błotnej kąpieli w śmierdzącej kałuży, spontanicznie ociera mu się o nogi.
- No zobacz, co ta świnia mi zrobiła.
- Nie bez przyczyny mówi się : "wyświnić kogoś"... . 
Spodnie można wyprać, problemem stał się salon, musi być przez cały dzień otwarty, inaczej zamienia się w piekarnik. Prosiak wpadał tam i z upodobaniem ocierał się o ściany, zamieniając go w chlew. Nie mieliśmy wyjścia, trzeba było go zjeść. Druga historia dotyczyła gęsi. Oprócz kur 
i kóz na terenie Rafai nie hoduje się innych zwierząt. Próbowaliśmy wprowadzić coś nowego. Nie udało się z królikami. Chcieliśmy spróbować z gęsiami. Pierwsza próba skończyła się katastrofą. Gąski nawet do Rafai nie dotarły, nie przeżyły podróży. Za drugim razem kupiliśmy trzy dorosłe gęsi za cenę krowy. Transportowałem je osobiście. Po drodze padła jedna, nie z powodu warunków transportu, jeszcze w stolicy połknęła gwóźdź. Siostra kucharka (jest też pielęgniarką) oznajmiła nam przyczynę zgonu: perforacja żołądka. Do Rafai dotarła para, gęś i gąsior. Wszystko szło dobrze, zaczęły składać jajka. Kurnik niestety przyciąga amatorów jajek. Któregoś ranka znaleźliśmy gęś martwą, robota węża. Gęsi należą do zwierząt stadnych, nie znoszą samotności. Gąsior z czasem potraktował mieszkańców misji jako swoje nowe stado. Jak tylko wychodziłem 
z domu wyciągał szyję i jak pocisk biegł w moją stronę, stawał przy nodze i dotrzymywał mi towarzystwa, dumnie drepcząc obok. Rano towarzyszył nam przy śniadaniu. Nie było sposobu, by go wygonić, ciągle wracał. Któregoś dnia, podczas śniadania, przyszła siostra dyrektor i nakazała przegonić intruza. Ten, przeczuwając, co się święci, sycząc i bijąc skrzydłami, zaatakował siostrę. Walka toczyła się wokół stołu. Siostra musiała ustąpić terenu, było to przekomiczne. Gąsior zwycięzca rozciągał skrzydła, wypychał pierś do przodu i krzyczał. Tego dnia należał mu się medal za odwagę i bojowość. Historia gęsi skończyła się podobnie jak ze świnią, trzeba było ciągle sprzątać werandę i salon. Wyciągając wnioski z pierwszej historii, wiedziałem, że z każdym dniem będzie trudniej. Bez uprzedzenia domowników ustaliłem menu z kucharzem. Gęś, która rano była przy stole - w południe była już na stole. Nie powiem, żeby nam smakowała. 
Zupełnie inne doświadczenie w kontaktach ze zwierzętami mają Afrykańczycy, a zwłaszcza ci, którzy żyją z polowania, jak Zande na terenie Rafai. Tu nie ma mowy o klatce z kanarkami, czy wizycie z pieskiem u fryzjera. Dziś jestem w wiosce Derbissaka. Cztery lata temu wydarzyła się tu dość niezwykła historia. Na obrzeżu wioski, w rozpadającej się chacie, kończył swoje życie pewien staruszek. Biedak miał niegojące się rany. Zapach z ran zwabił hienę. Hieny w zasadzie nie atakują ludzi, oceniają natomiast stan przeciwnika. Uznała staruszka za łatwy kąsek, złapała go za ramię 
i zaczęła ciągnąć. Biedaczysko nie mógł się bronić, ale miał na tyle sil, że krzyczał. Na szczęście sąsiedzi usłyszeli wołanie o pomoc. Staruszka położono z powrotem na łóżko, a jeden z myśliwych zaczaił się w chacie. Znając zwyczaje hien, wiedzieli, że tak łatwo nie zrezygnuje i nie mylili się, hiena wróciła, ale było to jej ostatnie polowanie. Nad ranem staruszek też odszedł z tego świata. Inną niezwykłą historię opowiedział mi Józef, katecheta z wioski Karmadar. Józef miał pecha, wylądował w więzieniu. Przed laty firma "Safari" zatrudniła go jako stróża do pilnowania hangaru ze sprzętem. Z powodu niestabilności kraju (brak bezpieczeństwa) firma nie mogła kontynuować działalności, co nie zmieniło faktu, że Józef nadal pilnował ich sprzętu. Po dziesięciu latach wiadomo było, że właściciel z Francji już nie wróci i kto mógł próbował z tego skorzystać, głównie żandarmeria i miejscowe władze. Jak zawsze przy podziale łupu rodzi się zazdrość.
Sprawa trafiła w ręce prokuratora i Józef wylądował na półtora roku w więzieniu. Wracając 
z więzienia, zgodnie z afrykańskim zwyczajem, nie chciał wracać do miejsca, gdzie spotkało go nieszczęście. Zatrzymał się w sąsiedniej wiosce, gdzie znajomy szef odstąpił mu małą chatę. Chata była okrągła, o średnicy 2,5 metra, mieściły się w niej tylko dwa łóżka. Drzwi z dwóch desek otwierały się do środka, na noc podpierane były kołkiem. Józef miał psa, który spał na progu domu po zewnętrznej stronie, „przyklejony” do drzwi. Psy są częstym łupem leopardów. Leopard najpierw bezszelestnie się skrada, potem błyskawicznie nabiera prędkości i rzuca się na ofiarę łapiąc ją kłami. Drapieżnik, rzucając się na psa Józefa, całą masą swojego ciała uderzył w drzwi chaty i kołek który je podpierał popuścił. Józef, wyrwany ze snu, zapalił latarkę (prawdziwy chiński ewenement, kosztuje 1 euro i świeci) i co widzi: między jego łóżkiem a łóżkiem żony stoi leopard 
z psem w paszczy. Odległość między łóżkami była tak mała, że drapieżnik chcąc zawrócić, musiał się rozpychać zostawiając sierść na obu łóżkach. 
Mamy teraz drugi miesiąc pory deszczowej, w wioskach zostało niewielu ludzi. Większość siedzi na polach, muszą ich pilnować, inaczej stada małp w jeden poranek zniszczą cały plon, owoc 
kilkumiesięcznej ciężkiej pracy. Sposoby są różne. Jedni chodzą z pokrywką, w którą uderzają kawałkiem żelaza, ci, co nie mają pokrywki, krzyczą, rzucają kamieniami. Jeśli pole zaatakowała bakoya ( babua ), a właściciela pola stać na nabój, to odstrzeli dużego samca ( do 30 kg ). Kłopoty 
z pilnowaniem pola nie kończą się z zachodem słońca. Po małpach przychodzą dziki, portepic i inni nocni amatorzy manioku, czy orzeszków ziemnych. Pilnowanie pola kończy się dopiero ze zbiorem. Wracając do małp, to potrafią budzić respekt, przypomina mi się tu jeszcze jedna historia: 
W Afryce jest sporo dzikich perliczek. Można na nie polować zastawiając sidła. Perliczka zaplątawszy się o oczko pułapki szarpie się i robi sporo wrzasku, co przyciąga zwolenników łatwego mięsa, między innymi małpy. Tak się złożyło, że po zdobycz, w tym samym momencie, przyszedł właściciel pułapki i duży samiec babua. W normalnych okolicznościach babua ucieka przed człowiekiem. Tym razem nasz praprzodek tak bardzo nastawił się na mięsny posiłek, że nie chciał go oddać, złapał w zęby kciuk myśliwego. Myśliwy obronił się maczetą, ale stracił kciuk. Kilka dni temu Apolinary, nasz najlepszy współpracownik, przyniósł nam do pokazania 
czterometrowego boa dusiciela. Apolinary jest nie tylko solidnym pracownikiem, na którym można polegać, ale też zagorzałym myśliwym. Polowania na sawannie kończą się, gdy trawa jest tak wysoka, że nie widać zwierząt. Tym razem trawy miały już ponad metr. Szanse na udane polowanie były niewielkie, mimo to, Apolinary liczył na duża antylopę. Tego dnia czekała go spora niespodzianka. W trawach na swoją ofiarę czatował też wygłodniały boa dusiciel. Łeb trzyma na wysokości trawy, jest prawie niewidoczny. Gdy ofiara jest już wystarczająco blisko, napina się jak łuk i z otwartą paszczą rzuca się na przeciwnika. Apolinary miał sporo szczęścia, wysportowany, 
z dobrym refleksem, zdążył zrobić unik padając na ziemię, a tym samym uniknął spotkania 
z paszczą gada. Według Apolinarego od nieszczęścia dzieliły go centymetry. Towarzysz Apolinarego zadał pierwszy cios, wąż jeszcze się naprężał, groził, jednak z dwoma doświadczonymi myśliwymi nie miał szans. I tak Apolinary przyniósł do domu 35 kilogramów doskonałego mięsa, nieporównywalnie lepszego od mięsa z małp, to coś pośredniego między cielęciną a rybą. Czasami spotkanie z wężem bywa komiczne. Z rynku w Rafai do "szpitala" idzie się pod górę wąską ścieżką, po obu stronach porośniętą trawami. Miejscowy pijaczek idąc tą ścieżką, zauważył przemykającego się boa dusiciela. Zdążył złapać go za ogon, ten wąż był dużo mniejszy, miał jakieś dwa metry. Ciągnąc go, krzyczał o wsparcie. Ludzie z rynku natychmiast się zbiegli. Maczetami odcinali tyle ile mogli i odchodzili szczęśliwi z łupem. Nieszczęsnemu pijaczkowi został w ręce tylko ogon, który jest niejadalny. Gdy się zorientował, że dla niego nic nie zostało, zaczął przeklinać tych, co odchodzili z jego mięsem:
- To ja go złapałem, a te ... go zeżrą! 
Czym przekleństwa były złośliwsze, tym większą wywoływały salwę śmiechu, a biedak się nie oszczędzał, nie naje się, ale przynajmniej jest w centrum zainteresowania. Co więcej, tego dnia mógł bezkarnie zbluzgać wszystkich, w końcu to on ich nakarmił. 
Stosunek Afrykańczyków do świata zwierząt najlepiej oddają dzieci, w myśl zasady: dziecko prawdę ci powie. Dodam tu teraz historię nie związaną z tematem. Afrykańczycy mają uszy mniejsze niż my, ludzie zachodu, i bez zarostu. Trzymałem kiedyś na rękach Ornelę, trzylatkę 
z typu „przymilastych przylep”. Ornela, patrząc mi w oczy, powiedziała ze szczerością, na jaką stać tylko dzieci:
- Masz takie duże włochate uszy, jak zwierz. 
Przynajmniej raz w roku staram się w każdej wiosce pokazać jakiś dobry film. Z wyborem filmu zawsze jest spory problem. Na film przychodzą wszyscy: od dzieci po starców. Swego czasu pokazywałem film " Niedźwiedź". Akcja toczy się w Alpach. Mały niedźwiadek traci mamę. Trafia na dorosłego niedźwiedzia, który bierze go w opiekę. Dwóch myśliwych jest na ich tropie. Pod wieloma względami film był idealny, po pierwsze - niewiele dialogów, co jest niezwykle ważne dla widzów, z których większość nie zna języka. Temat uniwersalny dla wszystkich - nie ma problemów kulturowych, czyli łatwy w odbiorze, co nie znaczy, że wzbudza te same uczucia. 
W pewnym momencie filmu myśliwemu udaje się podejść niedźwiedzia, bierze go na cel i strzela. Kula trafia w przednia łapę, rany zwierz ucieka. W Europie dzieci patrząc na tę scenę wzruszają się do łez wołając:
- Trafił misia!
Śledząc tę samą scenę dzieci w Afryce podekscytowane wołają:
- Zmarnował nabój!
Reakcja dzieci jest całkowicie uzasadniona. W wioskach w RCA je się mięso kiedy polowanie się udało. Myśliwy po polowaniu całości mięsa nie może ofiarować rodzinie, część musi sprzedać, by móc kupić naboje na następne polowanie. Niejednokrotnie idąc na polowanie ma tylko jeden nabój. Strata naboju bywa równoznaczna z "upadłością firmy". Dla Afrykańskich dzieci zwierzę to mięso, czym większe tym lepiej, będzie go więcej. Tu nikt nigdy nie kupił mięsa w sklepie. Najbliższy sklep, gdzie mięso leży w chłodni pod szybą jest w stolicy, czyli 1000 km stąd. 95% tutejszej społeczności nigdy nie było w stolicy i chyba nigdy nie będzie. Pozostaje argument o ochronie gatunków na wyginięciu. Jeszcze w 1990r. widziałem stada słoni, dziś rzadko trafia się na ich ślady. Pierwszą przyczyną masakry słoni są ich kły. Przez stulecia na zachodzie wyrabiano z kości słoniowej ozdoby, guziki, klawisze do fortepianów. Najbardziej wrażliwe artystyczne dusze namiętnie palcowały kość słoniową i wtedy nikomu to nie przeszkadzało. Na dzień dzisiejszy 
w samej Afryce z kości słoniowej wyrabia się bardzo niewiele ozdób. Śmiało można powiedzieć, że niemal całość idzie "na eksport" do świata zachodniego, który to wywalczył zakaz zabijania słoni. W gorszej sytuacji są nosorożce. Miały prawdziwego pecha, ich spiczasty, twardy róg wzbudzał olbrzymie emocje. Wierzono, że sproszkowany róg nosorożca jest afrodyzjakiem. W kulturze, gdzie poligamię ceni się wysoko, było to równoznaczne z wyrkiem śmierci dla nosorożców. Prosta metoda prób i błędów jawnie temu przeczyła, ale i tak nic to nie pomogło. Tam, gdzie w grę wchodzi popęd i emocje, rozum ma niewiele do powiedzenia.
Od czasu do czasu miejscowi myśliwi odstrzelą leoparda ze względu na jego futro. Do tej pory widziałem tylko jednego Afrykańczyka noszącego czapkę z leoparda, był to słynny tyran Mobutu 
w Zairze. Co zatem dzieje się z tymi wszystkimi skórami? Ano, co jakiś czas pojawiają się tajemniczy kupcy. Skóry jako trofea znajdują nabywców na zachodzie, nie w Afryce. 
Prawdziwą zarazą niszczącą afrykańskie dziedzictwo jest kłusownictwo. Z tym, że trzeba tu dokonać pewnych rozgraniczeń. Z prawnego punktu widzenia prawie wszyscy nasi parafianie są kłusownikami, ponieważ nikt z nich nie opłaca zezwolenia na polowanie, a polują. Osobiście nigdy nie nazwałbym ich kłusownikami. To ich ziemia, zwierzyna też do nich należy. Polują by jeść i oni w zasadzie nie byliby zagrożeniem dla żadnego gatunku. Kłusownictwo zaczyna się w momencie, gdy staje się biznesem, czym więcej się zabije, tym więcej można zarobić. Jeszcze pięć lat temu, 
w porze suchej, w Rafai nad rzeką, każdego dnia widzieliśmy hipopotamy. My kąpaliśmy się na jednym brzegu, a one przepływały z drugiej strony. Wieczorem na werandzie misji było słychać ich godowe pomruki. W 2002r. przypłynęli pirogami rybacy. Odstrzelenie hipopotama jest proste, co parę minut musi zaczerpnąć powietrza, wystawia więc głowę jak na strzelnicy. W nocy wychodzą na żer, łatwo tam podpłynąć bezszelestnie pirogą. I tak tony wędzonego mięsa popłynęły w stronę miasta. Jest jeszcze trzecia grupa, najgorsza - armie zawodowych kłusowników. Przez stulecia arabscy kupcy wysyłali zbrojne oddziały na tereny Centralnej Afryki po niewolników i kość słoniową. Tymi samymi szlakami po dzień dzisiejszy wędrują kłusownicy z Sudanu. Grupy pięćdziesiąt do stu osób, z wielbłądami, osłami albo konno. Nie potrzebują przewodników, są 
u siebie, tak zawsze było. Przychodzą głównie po mięso i kość słoniową. Spotkałem ich kiedyś 
w wiosce, przyszli po maniok i kukurydzę, kupują je wymieniając za wędzone mięso. Wszyscy uzbrojeni, nie w broń myśliwską, lecz karabiny maszynowe, głównie kałasznikow. Zabijają wszystko, co się rusza, gdy otoczą stado słoni nie przeżyje ani jeden, z małymi włącznie. W wiosce Baroua słyszałem bulwersującą opowieść. Miejscowi myśliwi znaleźli w małym jeziorze ponad trzydzieści rozkładających się hipopotamów. Nawet hieny nie były w stanie tego przetrawić. Po co kłusownicy je zabili, skoro nie zabrali mięsa? Zdzierali tylko pewne partie skóry, ponoć w Sudanie robią z nich paski klinowe do samochodów! 
W Rafai na drodze jest bariera "ochrona wód i lasów", pilnuje jej trzech strażników. Mają prawo kontrolować wszystkich. Zatrzymują głównie załadowane rowery. Jak coś znajdą, właściciel musi się wykupić, albo zostawić kawałek mięsa, a w tym samym czasie na sawannie, długie karawany, objuczone wędzonym mięsem, bezkarnie podążają w kierunku Sudanu.
Co jakiś czas pojawiają się w regionie nawiedzeni ekolodzy, obrońcy środowiska. Chcą ratować zagrożoną naturę. Mieszkańcy Afryki ich nie interesują. Choć nie do końca. Jako ludzie wykształceni wiedzą dzięki socjologii, że aby osiągnąć cel, należy wziąć pod uwagę wszystkie czynniki, w tym wypadku będzie to gatunek „homo-sapiens afrycanus”. Jego losy nie mają dla nich znaczenia, muszą jednak brać ich pod uwagę. Poświęcają się dla natury, ale wolą spać 
w cywilizowanym środowisku, czyli na misji. Broń Boże, nie należą do żadnego kościoła, wyznają religię natury. I tu ta sama zasada, trzeba uśmiechnąć się życzliwie, pukając do drzwi misji, by osiągnąć cel - nocleg. Uścisk dłoni, prezentacja:
- John, ekolog.
– Kordian, humanista.
Po dwóch dniach spędzonych razem John ekolog wyznał, że był to jego pierwszy kontakt z ludźmi kościoła. Takie słowa jak zakonnik, czy misjonarz, przerażały go. Rozentuzjazmowany nawet dodał:
- Wy jesteście zupełnie normalni!
Nie bardzo wiedziałem, czy mam uznać to za komplement, czy też za porażkę. Powinniśmy 
z założenia być dla świata znakiem sprzeciwu, albo czymś w rodzaju latarni, a tu masz - normalny. A z drugiej strony, Bracia Mniejsi Franciszkanie, czyli zwykli, normalni, mogłoby być... Żal mi ich, bo "Zieloni", których poznałem, są na drodze do nikąd. Jeśli dobro człowieka nie jest na pierwszym miejscu, nie można osiągnąć żadnego godziwego celu. Nie można uratować zwierząt, kiedy dzieci nie chodzą do szkoły, a średnia życia spadła do 38 lat. Dopóki Afrykańczycy nie będą mieli pracy, tak, by za zarobione środki mogli codziennie zjeść do syta wołowiny, czy wieprzowiny, kłusownictwo nie ustanie. Do tego konieczny jest rozwój wszystkich struktur: ekonomicznej, socjalnej i społecznej. Tylko na pewnym poziomie człowieka stać na ochronę środowiska. 
Mamy teraz zawansowaną porę deszczową. Trawy są wysokie, a tym samym mamy niewielkie szanse na udane polowanie. Wielu ludzi od miesiąca nie jadło mięsa. Nie brakuje jedzenia, ale miejscowa dieta jest uboga, mięsa nic nie zastąpi. Spotkałem w Afryce wśród misjonarzy dwóch wegetarianów. Młody ksiądz z Francji przyjechał na dwuletni kontrakt. Wysportowany, maratończyk, z niezrozumiałych dla mnie powodów nie jadł mięsa. Wyjeżdżając po dwóch latach był żółty jak papaje, którymi się żywił, stracił też zęby. Drugim wegetarianinem była młoda kooperantka z Argentyny, z zawodu weterynarz. Wytrzymała dwa lata, wyjechała schorowana, do Afryki już nie wróciła. Tu nie ma wyboru, mięso jest konieczne do przeżycia. Jeśli myśliwy dziś znajdzie antylopę, która właśnie się ocieliła, bez wahania strzeli, cielaka dobije kijem. Szczęśliwa rodzina, dziękując Bogu, zje antylopę i ciele. Nie możemy im mieć tego za złe, my, którzy jemy codziennie do syta i to jeszcze to, na co mamy ochotę.
Co zatem zrobimy z tym gorylem na półmisku?
Powiem tak: gdyby Afrykańczyka przenieść i posadzić przed telewizorem w Europie, pokazując mu reklamę mięsa z puszek dla psa, z całym tym wierszykiem o pełnym składzie witamin, koniecznego białka, soli mineralnych i tak dalej, byłby zbulwersowany nie mniej niż wspomniani Europejczycy przy stole z nieszczęsnym półmiskiem.

"Pokój i Dobro" 
o. Kordian Merta



do góry
  
listy