Misje OFM - serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

STRONA GŁÓWNAHISTORIAPRACA MISYJNAGALERIALINKI                                                             


kwiecień 2008

tekst w formacie

BARIERA


Zapytano pewnego turystę w dniu jego odjazdu z RSA, co najbardziej utkwiło mu w pamięci. Bez sekundy zastanowienia, niemal wykrzyknął – Bariera!
Cóż to za atrakcja? Zna ją każdy, kto podróżował po Afryce. Sama w sobie bywa różna, może to być łańcuch, aczkolwiek bardzo rzadko, na przykład na PK 12, czyli głównym wyjeździe z Bangui. Parę kilometrów dalej, na tej samej drodze, mamy barierę metalowa z przeciwwagą, to też rzadkość.
Czasami bywa to żerdź nadgryziona przez termity, tu i ówdzie może mieć ślady farby biało - czerwonej. Najczęściej jednak jest to bambusowa tyczka, spoczywająca na dwóch procach wbitych 
w ziemię. Co do jej charakteru, to też można znaleźć kilka grup i podgrup. I tak, mamy bariery oficjalno-legalne: wojsko, żandarmeria, cło, służby sanitarne, ochrona wód i lasów, bariery deszczowe - o nich napiszę więcej, ministerstwo górnictwa - to w strefach diamentowych - i opłata za drogę, koniecznie trzeba dodać, że chodzi tu o drogi asfaltowe, mamy ich około 600km.
Drugą kategorię stanowią bariery samozwańcze. Chłopcy z wioski naprawili most, to znaczy ścięli drzewo i położyli na moście, teraz na ich barierze trzeba się zatrzymać i zapłacić za prawo przejazdu po ich drzewie. Przed wioską na drodze jest duża dziura, jedna z tysięcy dziur. Kiedy słychać zbliżający się samochód, to do dziury wchodzą chłopcy z łopatami i energicznie zabierają się do pracy. Przed dziurą oczywiście stoi bariera, wypada by kierowca wspomógł ludzi dobrej woli. 
Bywają też bariery bandycko-krytyczne, te bariery pojawiają się w okresie kryzysu. Łatwo je rozpoznać, mają w sobie coś z barykady, na przykład spalony wrak jakiegoś samochodu, ogólnie mówiąc, straszą już samym swoim wyglądem. Każdy użytkownik dróg, a zwłaszcza ten szczęśliwiec - 
zmotoryzowany, musi przez te wszystkie bariery się przedostać: łańcuch musi opaść, szlaban, tyczka, żerdź musi się podnieść, a rupiecie usunąć się na bok. Aczkolwiek nie do końca, kilka razy zdarzyło mi się, że odpowiedzialnemu za barierę nie chciało się fatygować i dał mi znak, bym ją objechał. Bariery można by potraktować jako barometr stanu gospodarczo-politycznego kraju. Jeśli na barierze nikt się nas nie czepia, nie żąda przepustek, których nie trzeba mieć, a wręcz wrotnie, przyjaźnie macha ręką, możemy być pewni, że w kraju wszystko gra, to znaczy - sektor państwowy dostał wypłatę. Gdyby rząd RSA mógł zapewnić na koniec każdego miesiąca wypłatę dla wszystkich urzędników państwowych, miałby pełny sukces i zapewnione następne wybory. Niestety tak nie jest, zaległe miesiące bez wypłaty ciągle się kumulują. Rządy się zmieniają a problem pozostaje i wtedy na barierze jest nieprzyjemnie.
Ciężarówki oprócz towaru mają pasażerów, czasami ponad pięćdziesięciu. Każdy pasażer musi się wylegitymować. Jeśli nie ma papierów stwierdzających tożsamość, to musi mieć „papiery wartościowe”, stawki są różne. Sprzeciwiać się nie warto, zdenerwowani strażnicy bariery mogą zarządzić kontrolę bagażu, ciężarówkę trzeba będzie rozładować i może to zająć cały dzień. Samochody misji w dużej mierze są uprzywilejowane, bariery otwierają się o wiele szybciej. Jest 
w tym afrykański respekt do świata wiary, po części też uznanie tego, co kościół robi w tym kraju, ale 
i zdrowy rozsądek, kościół jest zorganizowany, umie dochodzić sprawiedliwości. Samo otwarcie bariery ma zawsze ten sam ceremoniał. Najważniejszy daje znak, najniższy rangą sięga po karabin oparty o mangowiec i rusza w kierunku bariery. Karabin koniecznie musi trzymać w ręce, nie sadzę by był to obowiązek wypływający z regulaminu, ten karabin to taka duchowa podpora dla tego najniższego rangą, często ma plastykowe klapki na nogach, ale broń daje mu poczucie ważności 
i przewagi nad nami. Co innego, gdy w kraju jest źle: rebelianci na granicy, przed albo po puczu, niepewne wybory, nieudany zamach. Wtedy strażnicy bariery na pewno nie dostali wypłaty. Stan zagrożenia daje im większe uprawnienia, a tym samym zwiększa bezkarność. Nie ma co się uśmiechać, trzeba stawać na baczność z dokumentami w ręce przed majestatem w panterce 
i ciemnych okularach. Takie okresy wyrabiają złe nawyki, a jak wiadomo - silny jest bezwład przyzwyczajenia. 
Miesiąc temu dostałem wezwanie na nadzwyczajnie ważne spotkanie organizowane przez sous-prefekta. Tematem spotkania okazał się dekret prezydenta, nakazujący zniesienie prawie wszystkich barier. Bank Światowy i Fundusz monetarny uzależniły swoją współpracę, żądając między innymi zniesienia barier. Stan wojenny się skończył, od wyborów upłynęło już trzy lata i sytuacja w kraju na tyle jest już opanowana, że utrzymywanie barier jest nieuzasadnione. Co więcej, jest to źródło nadużyć, szkodzące operatorom ekonomicznym i całej ludności. Tego samego dnia w Rafai znikła bambusowa tyczka, zastawiająca drogę przed wjazdem na prom, na której zawieszone były dwa kawałki blachy wycięte z beczki po ropie, z napisem: "żandarmeria" i "ochrona wód i lasów". Zmieniło to zapewne tryb życia strażnika od wód i lasów, do tej pory dzięki barierze, już rano mógł być dobrze podchmielony. Wiadomości o zniesieniu barier, ogłoszone z urzędniczym patosem przez sous-prefekta, przyjąłem jak objawienie. Tydzień później wybierałem się z francuskimi nauczycielami do stolicy. Korzystając z wakacji szkolnych zaprosili rodziców.
Przejeżdżając przez Bangassou - pierwsza niespodzianka: zamknięta bariera. Mundurowi bez uśmiechu zadają sennie tradycyjne pytania: Kto? Gdzie? Po co? Pomyślałem sobie, że może 
w Bangassou prefekt jeszcze nie wprowadził w życie dekretu prezydenckiego. Niestety, w każdej kolejnej miejscowości sytuacja się powtarza. My, biali, uprzywilejowani dość szybko się przeprawiamy, z góry wiadomo, że nasze papiery są w porządku, ubezpieczenie, karta stanu technicznego itd. Co innego miejscowi, stoją pokornie ze spuszczonym wzrokiem przed rozsiadającym się na fotelu księciem bariery. Najczęściej powtarzane słowo: Oui chef. Błagalnym, służalczym głosem żebrzą 
o prawo przejazdu za jak najniższa cenę. Wieczorem na nocleg zatrzymujemy się na misji w Bambari. Przy kolacji opowiadam gospodarzowi o dekrecie prezydenta, żałując, że ta informacja jeszcze tu nie dotarła.
- Jak nie dotarła, mieliśmy nawet komisję rządową, która przyjechała sprawdzić, czy bariery zostały zniesione. 
- No i co?
- W czasie przejazdu komisji bariery znikły. Komisja wyjechała - bariery wróciły.
Dla wojska i żandarmerii bariery stały się źródłem dochodów znacznie przewyższającym ich żołd, przyzwyczaili się do tej kasy i nie chcą z niej zrezygnować. Wypłaty dla wojska są priorytetowe. Nie płacony nauczyciel nie bierze kredy do ręki, przestaje uczyć. Nie płacony żołnierz pociąga spust, zaczyna rebelię. Każda pensja urzędnika państwowego jest nieporównywalnie wyższa od zarobków rolnika (80% populacji), mimo to klepią biedę. Zatrzymałem się kiedyś w Sibit na śniadanie. Jest tam coś w rodzaju targu. W jednej części są małe restauracyjki - hangar o wymiarach 4 na 7m, gliniane ściany, słomiany dach, małe stoły z podartą ceratą, plastykowe talerze. Przy stole wiaderko z wodą 
i mydło, w rogu właściciele mają kuchnię - trzy aluminiowe garnki z kluską z manioku, z jarzynami i z mięsem. Kiedy jest się bardzo głodnym smakuje. Przy sąsiednim stoliku siedzieli mundurowi, tacy jak na barierze. Do śniadania popijali z butelek ciepłe piwo. Butelka piwa kosztuje tam 600 F. Zastanawiałem się ile muszą zarabiać, żeby móc sobie pozwolić na takie śniadanie. Robotnik zatrudniony na polu w Rafai dostaje 300 F za dniówkę. Pomocnik na budowie 500, a murarz 1000F. Wszystko, co lokalne w zasadzie jest bardzo tanie: banany, jarzyny, siła robocza. Natomiast wszystko, co pochodzi z zewnątrz, jest bardzo drogie, poczynając od zeszytu po ubranie. W kraju nie ma przemysłu, eksportuje się jedynie surowce: drewno, diamenty. Żandarm za swoją oficjalną dniówkę mógłby zatrudnić trzech albo czterech służących, za to piwa mógłby kupić tylko dwie butelki, dlatego uważają, że klepią biedę. Wiedzą, że dekret prezydenta na jakiś czas wejdzie w życie (do następnego
wstrząsu), zanim jednak to się stanie, próbują przedłużyć, na ile tylko to możliwe, korzystanie z dojnej krowy, stąd ten brak uśmiechu i nerwowość na barierach.
Zupełnie inny charakter mają bariery deszczowe. Nazwa brzmi dość enigmatycznie, niemniej jednak jest całkowicie uzasadniona. Absolutna większość dróg w RSA to drogi bite, przypominające 
w Europie drogi polne, czy dukty leśne. W porze deszczowej, kiedy opady są naprawdę wielkie, te drogi nasiąkają wodą i koła samochodów grzęzną, zostawiając za sobą koleiny. Przy następnym deszczu w takiej koleinie popłynie rzeka, rzeźbiąc gigantyczne dziury, do tego stopnia, że droga stanie się nieprzejezdna. Niedawno między Bangui-Bangassou (droga międzynarodowa nr.2, łączy dwa oceany) była tak wielka dziura, że kierowca ciężarówki wjeżdżał do niej i wyłączał silnik, z góry było wiadomo, że nie wyjedzie. Czekał na ciężarówkę z przeciwka, czasami dzień, czasami dwa. Kiedy 
w końcu przyjechała druga ciężarówka, zakładał stalową linę i zaczynało się wyciąganie. Po czym ciężarówka, która udzieliła pomocy, sama pakowała się do dziury, czekając na swoją wybawicielkę. 
W dziurze zawsze był jakiś samochód w oczekiwaniu na bratnią duszę, koniecznie z przeciwka. Żeby uniknąć degradacji dróg wprowadzono właśnie bariery deszczowe. Bariery są średnio co 25 km. Kiedy pada deszcz Strażnik zamyka drogę. Otwiera ją ponownie kiedy droga wyschnie - dwie godziny 
w słońcu po deszczu dla samochodów do 2,5 tony i 5 godzin dla pozostałych pojazdów. Prawdziwym problemem bariery deszczowej jest jej strażnik. Rekrutuje ich ministerstwo transportu, muszą umieć czytać i pisać. Muszą też umieć się wkręcić, to znaczy albo mieć plecy, albo dać łapówkę, żeby załapać się na tak intratne stanowisko. Ciągle uczę się przejeżdżania przez te bariery, na pewno zrobiłem postępy, wiem jednak, że to proces niekończący się, bo wszystko się zmienia, jak mówi grecki mędrzec, nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki. Spróbuję streścić historię przejazdów od mojej pierwszej przekroczonej bariery w 1990 roku po ostatnią, kilka dni temu. 
Wracałem z zakupów w stolicy, ostatni dzień podróży, odcinek Bangassou-Rafai. Pierwszych pięć barier otwartych, droga w miarę sucha. Przedostatnia, szósta bariera, 35 km od domu w wiosce Selim, zamknięta. Dziewiąta rano, pełne słońce. Strażnik bez owijania w bawełnę przedstawia problem:
- Jeśli zabierzesz moją siostrę do Rafai, możesz jechać, jeśli nie, bariera będzie otwarta w południe. 
- Nie mogę, jestem przeładowany, pod plandeką nie ma gdzie palca włożyć, a w kabinie też mam już pasażerów.
- No to stoisz.
O jedenastej otworzył barierę, godzinę później byłem w domu. Następnego dnia opowiedziałem historię sous-prefektowi. Strażnik został wezwany. Brałem udział w przesłuchaniu. Nieprawne zamknięcie drogi, szantaż, skończyło się na upomnieniu. Tydzień później znowu byłem w podróży. Droga w miarę sucha, świeci słońce, a w Selim bariera zamknięta. Strażnik po spisaniu oddaje dokumenty i mówi:
- No co, idź do sous-prefekta.
Po czym, najspokojniej w świecie, usiadł w cieniu drzewa, patrząc jak się pocę w samochodzie. Była to twarda lekcja, ale skuteczna. Zrozumiałem, że problemy w Afryce należy rozwiązywać na miejscu. Koniecznie trzeba zapomnieć o zachodnim poczuciu sprawiedliwości, czy też merytorycznej stronie problemu, w tym wypadku ochronie drogi. Mamy tu dwa podmioty, jeden z samochodem, a więc uprzywilejowany, w kraju, w którym na jeden pojazd przypada 3000 mieszkańców. I drugi znacznie gorzej sytuowany, ale za to z władzą przepuszczania lub też zatrzymywania tego pierwszego. Nie mam co do tego wątpliwości, punktem ciężkości na barierze jest "władza". Samochód podjeżdża do bariery, gaśnie silnik. Gdyby kierowca go nie wyłączył, zdradziłby swoją niecierpliwość, a to mogłoby go drogo kosztować. Strażnik bariery deszczowej okazuje nam swoją przewagę, każąc nam na siebie czekać. To jeden z atrybutów władzy, na władzę się czeka. Gdy upłynęło wystarczająco dużo czasu by podkreślić charakter władzy, strażnik rusza na spotkanie z kierowcą, powoli, rozglądając się 
wokoło.
- Bonjour.
- Bonjour.
Warto się przy tym szczerze uśmiechnąć. W Afryce uśmiech i dobry humor często rozwiązuje wiele problemów. Strażnik bierze dokumenty samochodu i wraca majestatycznym krokiem do swojego "biura", żeby je spisać. Mógłby to zrobić na masce samochodu, ale wtedy jego władza straciłaby na honorze. Na wiklinowym niskim stoliku rozkłada nasze dokumenty, otwiera swój zeszyt i literka po literce, cyfra po cyfrze spisuje. To nie jego wina, że nie jest biegły w pisaniu. Zamyka zeszyt, chowa długopis i znowu powolnym krokiem wraca do kierowcy. Teraz najważniejszy moment, po oddaniu dokumentów władza ogłasza wyrok, poprzedza ją zawsze chwila ciszy: możecie jechać, albo pojedziecie za godzinę, albo jutro rano, jeśli w nocy nie będzie padało. Zakładam, że mamy szczęście i możemy kontynuować drogę. Odpalamy silnik, a strażnik powoli idzie w kierunku bariery. Wyciąga 
z kieszeni klucz, z namaszczeniem otwiera chińską kłódkę, bariera się podnosi, władza się zrealizowała, ruszamy. Trwa to średnio około 15 - 20 minut. Można by to zrobić w trzy minuty, ale wtedy władza nie byłaby uhonorowana. 25 km dalej czeka nas kolejne spotkanie ze strażnikiem bariery deszczowej. Strażników można podzielić na dwie kategorie. Starszych wiekowo, dojrzałych, 
z tymi wszystko idzie nieco szybciej, rzadko wplątują się kłopoty. Druga kategoria to ludzie młodzi, im młodsi tym cięższa sprawa, tym więcej kłopotów, są jeszcze nie nasyceni swoją władzą. Jaka postawę przyjąć wobec władzy z bariery? Próbowałem różnych metod. Jechaliśmy z ojcem Barnabą do stolicy, zbliżaliśmy się do bariery usytuowanej 40 km przed Bambari. Z doświadczenia wiedziałem, że młody strażnik na tej barierze uwielbia nas tam trzymać godzinami, czyli pełna manifestacja władzy. 
- Barnaba, jak tylko się zatrzymamy przy barierze - nie czekając na strażnika zabieramy się do pracy. Ja będę naprawiał zapasowe koło (rzeczywiście przebite) a ty podnieś maskę, sprawdź olej, wodę, filtr. Ma to tak wyglądać, że ten postój jest nam absolutnie na rękę. 
I rzeczywiście, zanim strażnik podszedł, byliśmy już sromotnie zajęci, nawiasem mówiąc, zdemontowanie koła z jeepa to ciężka praca. Zaskoczony młodzian zrobił rundę dookoła nas i nawet nie wiedział od kogo ma wziąć dokumenty, obaj mieliśmy już brudne i zajęte ręce. Zdezorientowany wrócił swojego "biura", usiadł i dyskretnie obserwował każdy nasz ruch. Co tu się dzieje, to on decyduje co kierowca robi, a tu jakaś rebelia, nawet nie pytają kiedy będą mogli jechać! Nie, tak nie może być! Błysk w oczach, znalazł rozwiązanie. Energicznym krokiem (chyba pierwszy raz w życiu) podszedł do bariery i zamaszyście ją otworzył:
- Jechać! 
A jednak to on tu rządzi, chcąc nie chcąc, musieliśmy przerwać naprawę, szybko pozbierać narzędzia, wrzucić na pakę jeszcze nie naprawione koło, no i jechać. Bardzo ważną rzeczą jest respektowanie władzy strażnika. Na drugim miejscu umieściłbym nieokazywanie pośpiechu. Te przerwy w podróży można potraktować jako okazje do odpoczynku, krótka drzemka na pewno się przyda, zwłaszcza że jedziemy cały dzień. Zdarzyło mi się kiedyś, że po oddaniu dokumentów, rzeczywiście zasnąłem. Obudził mnie szturchaniec pasażera, patrzę na niego, a on pokazuje w przeciwną stronę. Odwracam 
głowę a tu uśmiechnięty strażnik stoi z dokumentami. 
- Zmęczenie cię zmorzyło.
- Już drugi dzień jestem za kierownicą, a do Rafai daleko. Odebrałem dokumenty, walcząc z ciężkimi powiekami, a strażnik poszedł prosto do bariery.
- Jechać.
Od tego czasu każde zatrzymanie staram się wykorzystać na drzemkę. Nie zawsze to zadziała, ale skuteczność wysoka. Co to za władza zatrzymać kogoś, kto chce się zatrzymać.
Łatwo się domyśleć, że w grę wchodzi tu również korupcja. Kilka lat temu poznałem sympatycznego Portugalczyka, który pracował w projekcie rozwoju rolnictwa. Był ulubieńcem strażników barier deszczowych. Zamiast dokumentów podawał banknot. Jak tylko pokazywał się jego samochód, strażnik biegiem leciał do bariery, wołając: Bon voyage! Do tej pory tylko raz uległem szantażowi. Tego dnia moimi pasażerami były dwie Hiszpańskie siostry zakonne, miały za sobą 25 lat pracy 
w Afryce. Ruszyliśmy ze stolicy przed piątą rano, planowaliśmy dotrzeć na noc do Bangassou (700 km), co w porze deszczowej było ryzykowne. W razie kłopotów, po drodze mijamy 6 misji, gdzie można przenocować. Wszystko szło bardzo dobrze, zostało nam ostatnie 65 km, ale bez alternatywy noclegu. Oczywiście bariera zamknięta. Gdy dojeżdżaliśmy do bariery była już prawie osiemnasta. Według strażnika deszcz skończył się o piętnastej, a zatem zostajemy do jutra. Protestuję mówiąc, że mamy prawo jechać dwie godziny po deszczu. Nic z tego, pierwsza kategoria obejmuje samochody do 2,5 tony a nasz Land-Cruzer z pełnym obciążeniem ma 2750 kg, czyli jesteśmy w tej samej kategorii, co trzydziesto-tonowa ciężarówka, z powodu 250 kilogramów. Dla wyjaśnienia muszę dodać, że nie liczy się godzin po zachodzie słońca. Z prawnego punku widzenia strażnik ma rację, dlatego zuchwale dodał:
- Drogo was to będzie kosztować.
Próbuję tłumaczyć, że siostry są pielęgniarkami, 25 lat przepracowały lecząc ubogich w Zairze, teraz jadą zobaczyć Rafai i, jak dobrze pójdzie, będą pracować u nas w RSA, w Rafai. Nie możemy ich zostawić na noc w kabinie, bez jedzenia, bez wody. Nawiasem mówiąc, Land Cruzer to wspaniały jeep, swoją niezawodnością pokonał konkurentów. Ma jednak pewną wadę. Kabina obliczona jest na standardy japońskie, ludzie zachodu są stanowczo masywniejsi, rezultat - trzy osoby w kabinie, to jak sardynki w puszce. Po całym dniu jazdy koniecznie trzeba wziąć prysznic, zjeść kolację i dobrze się wyspać. Zostawienie sióstr na noc w kabinie nie wchodziło więc w rachubę, o czym strażnik też dobrze wiedział. Wyciągnąłem banknot 1000 F.
- Obrażasz mnie.
- To ile chcesz?
- Przynajmniej 5000.
Wynegocjowałem przejazd za 3000. W porze deszczowej lepiej nie podróżować, sęk w tym, że trwa 6 miesięcy, czyli podróży nie da się uniknąć. Planowałem kiedyś ruszyć z Bangassou do stolicy przed wschodem słońca. O czwartej nad ranem rozpadało się prawie na godzinę. Musiałem zmienić plan, zaczekałem do ósmej. Podjeżdżam na barierę wyjazdową z Bangassou, podchodzi strażnik i pyta, czy mam przepustkę, pozwalającą jechać zaraz po deszczu. Takie przepustki można wykupić 
w ministerstwie transportu. 
- Przepustkę? Wszyscy biorą te przepustki i zobacz, co z drogi zostało. Bariery są po to, żeby chronić drogę, a przez te przepustki droga jest kompletnie zepsuta. Te przepustki to samobójstwo!
- To ty nie chcesz jechać?!
Deszcz skończył się o 5 rano. Słońce wzeszło przed szóstą. Według regulaminu, dwie godziny później mam prawo jechać. Mogłem sobie pozwolić na taką zuchwałość, bo strażnik był człowiekiem starszym. Rozbawiło go to i bez spisywania, z uśmiechem, otworzył barierę. Gdyby był to młokos, nie ośmieliłbym się na taki dialog, zaraz przypomniałby mi, że w dokumentach stoi, czarno na białym, 2750 kg. To, że samochód był bez ładunku i ważył zaledwie 1500 kg, nie miało żadnego znaczenia. Stałbym przynajmniej do dziesiątej. Przygody z barier deszczowych chciałbym zakończyć historią naszej ostatniej podróży, o której już wspomniałem, opowiadając o dekrecie prezydenta. 
W Bangassou zabraliśmy dodatkowych pasażerów, a wśród nich Krystiana, seminarzystę. Postać barwna. Wojna domowa w Zairze rzuciła go z Kinszasy do RSA. Jako byłego seminarzystę przygarnął go biskup Bangassou i posłał na studia do Togo. Ruszyliśmy pod ciężkim granitowym niebem. Deszcz mógł spaść w każdym momencie. Pierwsze bariery były otwarte. Niewielki deszcz złapał nas przed piątą barierą, zatrzymaliśmy się, gdy przestawało już padać. Nie miałem cienia nadziei, dwie, trzy godziny trzeba będzie odstać. Strażnik nawet się nie pokazał, za to Krystian zeskoczył z samochodu, by rozprostować nogi. Dałem mu dokumenty, żeby poszedł wysondować strażnika - na jak długo planuje nas tu zatrzymać. Strażnik i grupa ludzi z wioski schowali się przed deszczem w słomianym namiocie. Krystian do nich dołączył. Niecałe pół godziny później wraca 
z dokumentami w garści i ku naszemu zaskoczeniu ogłasza:
- Jedziemy.
Pomyślałem, zdarza się, mądry człowiek, deszcz był niewielki, droga nie jest nasiąknięta. Zanim dojechaliśmy do następnej bariery, znowu złapał nas przelotny deszcz. Bariera oczywiście zamknięta. Tym razem Krystian z własnej inicjatywy zgłosił się po dokumenty. Sprawa robi się interesująca, wszyscy bacznie obserwujemy każdy ruch naszego posłańca. Nie minęło 10 minut, a on znowu wraca uśmiechnięty - jedziemy. Na dwóch następnych barierach dokładnie to samo. Niech żyje Krystian - przepustka! Humor zgasł, gdy dojechaliśmy na kolejną barierę. Stało tam już 5 samochodów - 3 ciężarówki i 2 jeepy. Spędzili tu noc i być może zostaną do jutra. Wszędzie pełno posępnych ludzi - pasażerowie. Niepewnie spoglądają do góry, a tu, przez ciemne chmury, nie przebija się ani jeden promyk słońca, deszcz może wrócić w każdej chwili. Sytuacja patowa. Stoimy jako ostatni
w kolejce, daleko od bariery. Daję papiery Krystianowi, żeby zaniósł je do spisania. Próbuję wykorzystać czas na drzemkę. Nagle Damian szturcha mnie, wskazując na lewe pobocze. Krystian stoi przy barierze i daje nam znak, żebyśmy ruszali. Nie, to niemożliwe, to jakaś fatamorgana deszczowa. Powoli wyprzedzam sznurek samochodów, jedno koło na poboczu. Boję się napotkać spojrzenia innych kierowców. Bariera podnosi się w momencie, gdy podjeżdżamy. Krystian zdejmuje rzemyk z krzyżykiem i daje na pamiątkę strażnikowi. Kiedy znaleźliśmy się z drugiej strony bariery - święto na pokładzie. Wszyscy chcą poznać sekret Krystiana. Czarni pasażerowie sugerują czary. 
Ze strony białych pada hasło:
-Czemuś się nie przyznał, że jesteś synem prezydenta?!
Tak było do samego wieczora. Ostatnia bariera była przy wjeździe do Grimari. Strażnik właśnie przepuścił jakiś samochód, gdy my podjeżdżaliśmy. Tym razem Krystian nie mógł uprzedzić go i iść do jego biura. Rozmowa toczyła się przy samochodzie. Strażnik nie był zadowolony, że to Krystian stoi przed nim z papierami, wołałby odebrać honory od szefa samochodu, a nie jego posłańca. Krystian jednak okazał się doskonałym dyplomatą. Zna perfekcyjnie szczeble miejscowej hierarchii, wszystkie detale obowiązującej tu etykiety. Nie wolno ukłonić się zbyt nisko, władzy na maluczkich nie zależy. Trzeba dowartościować strażnika, tak by czuł swoją władzę. Przez cały czas trzymałem wzrok na kierownicy i milczałem, wiedziałem, że gdybym spojrzał na niego, popsułbym dyplomatyczne zabiegi Krystiana.
Historię barier można by tu zakończyć, ale tak się złożyło w tej podróży, że, nie ja, lecz moi pasażerowie - pojechali o jedną barierę za daleko... Jak już wspomniałem, jechałem 
z francuskimi nauczycielami, to małżeństwo młodych kooperantów. Pracują w naszym gimnazjum. Korzystając z wakacji zaprosili swoich rodziców. W porze deszczowej nie było szans by zabrać ich do Rafai. Planowali więc spędzić dwa tygodnie w okolicach Bangui. Pierwszym etapem była trzydniowa wyprawa w kierunku równika, do obozowiska ludzi tropikalnego lasu, czyli słynnych Pigmejów. Do Bangui wróciliśmy przed zachodem słońca. Francuzi zostali w centrum, w bazie hotelowej dla misjonarzy, ja wróciłem do naszego domu na peryferiach miasta. Następnego dnia rano ruszyłem 
w poszukiwaniu materiałów budowlanych. Przejeżdżając koło centrum misyjnego zajrzałem do gości, ale ich nie było. Pomyślałem sobie, że ruszyli na miasto. Umówiliśmy się, że tego dnia radzą sobie sami. Do domu wróciłem na obiad, w kiepskim humorze, nie ma cementu, ani drogiego ani taniego, legalnego ani nielegalnego. Nie skończymy budowy szkoły przed początkiem nowego roku szkolnego, trzeba będzie uczyć na dwie zmiany. Na stres bardzo dobrze działa sjesta. Ledwo zasnąłem, a tu José wyrywa mnie ze snu:
- Dzwoniła siostra z centrum, twoi Francuzi nie wrócili na noc, od wczoraj wieczorem siedzą 
w więzieniu. Siostra czeka na ciebie. 
Nie, to nie możliwe, to jakaś pomyłka, w więzieniu? Po drodze analizuję sytuację, co robić? 
W afrykańskim więzieniu Helena i Damian jakoś przetrwają, ale ich rodzice, to przecież emeryci, koszmar. Cała czwórka to ludzie bardzo wrażliwi, delikatni. Ogarniają mnie czarne myśli. Boże, po takich przeżyciach nie będą chcieli zostać ani godziny dłużej w RCA! Gdzie znajdziemy nowych nauczycieli? Gimnazjum bez języka i matematyki! Trzęsienie ziemi nie narobiłoby takich szkód. Centrum zarządza przemiła siostra z Kamerunu. Kiedy ją zobaczyłem rozmawiała przez telefon.
- Właśnie ojciec Kordian przyjechał, przekazuję mu telefon.
Zatykam dłonią telefon.
- Siostro, kto z drugiej strony?
- Ambasada.
Relacja człowieka z ambasady była mało wierzytelna, ale jak słusznie zauważył, to wersja miejscowej żandarmerii: nasi biedni turyści wracali w nocy z restauracji, za dużo wypili i weszli do strefy zastrzeżonej, pod urzędem prezydenta i było jeszcze coś o niewłaściwym kierowcy. Ambasada robi co do niej należy - obecnie są na przesłuchaniu, ale jeszcze dziś powinni być zwolnieni. Wtedy wysłuchamy ich wersji. Siostra załamuje ręce, mówi, że zna tę żandarmerię, trzymają tam największych rzezimieszków z Bangui. Nie ma tam toalet, krzeseł, nic. Jedziemy zobaczyć, co da się zrobić. Dzięki Bogu, nie siedzą w celi, zostawiono ich w wolnych biurach żandarmerii, mogą wychodzić na dziedziniec. Bez najmniejszych kłopotów pozwolono nam do nich wejść. Oczy zaczerwienione, zwłaszcza u mamy, ale morale dobre. Co się stało? Wczoraj wieczorem chcieli zjeść kolację w restauracji. 10 minut po tym jak się z nimi rozstałem, wyszli przed bazę hotelową i wsiedli do pierwszej taksówki jaka się natrafiła. Nie zauważyli, że kierowca nie miał najlepszego kontaktu 
z otoczeniem - alkohol, narkotyki? Do restauracji było stosunkowo blisko, z tym, że trasa trochę się skomplikowała, bo przed urzędem prezydenta zamknięto drogę dla ruchu. Dojazd do głównej bramy jest otwarty, ale wszyscy wiedzą, że tam nie wolno! Na nieszczęście, kierowcy wszystko się pokręciło i pojechał prosto pod bramę, potem skręcił w prawo i kilka metrów dalej zatrzymał się na barierze. Gwardia prezydencka otoczyła samochód. Dzięki Bogu, że ich nie ostrzelali! Od razu było wiadomo, że to pomyłka, a nie próba zamachu, ale kto miał o tym zadecydować? Zabrano ich na żandarmerię, zaczęły się przesłuchania. Nie pozwolono im zadzwonić, ani skontaktować się z kimś z zewnątrz. 
Z emocji wyschły im gardła, ale na żandarmerii nie ma wody, nie mówiąc o jedzeniu. Damian proponował, że z żoną, jako młodzi, zostaną, a starsi rodzice niech wrócą do siebie na nocleg. Nic 
z tego. Wszyscy wiedzieli, że są to zupełnie niewinni ludzie. Błąd popełnił podchmielony kierowca taksówki, co mają do tego pasażerowie i to jeszcze cudzoziemcy? Problem w tym, że podjęcie decyzji o ich zwolnieniu mogło mieć tragiczne konsekwencje - współudział w zamachu! Spędzili noc na walce z komarami i koszmarnymi myślami, a i jedno i drugie potrafi być upiorne. Liczyli na to, że rano pojawi się właściwy szef, który podpisze ich zwolnienie. Też nic z tego. O dziesiątej rano udało im się przemycić kartkę do ambasady. W południe ktoś życzliwy doniósł siostrom, że ich lokatorzy zatrzymani są na żandarmerii. W całym tym nieszczęsnym zajściu mieli też odrobinę szczęścia. Tego samego dnia do aresztu trafił jeszcze jeden biały, Włoch - Ricardo. Postać jak z filmu, rzadko miałem okazję otrzeć się o podobnych ludzi. Pan Ricardo interesuje się diamentami. Kilka lat temu został wyrzucony z RCA. Teraz wrócił bez wizy, na zasadzie - może się uda... Z lotniska zawieziono go do hotelu, gdzie zostawił rzeczy, a potem do więzienia. Wszystko odbyło się zgodnie z zaplanowanym 
z góry scenariuszem. Ricardo ma pewien budżet, którego nie może przekroczyć i liczy na to, że wystarczy, by znowu zacząć oficjalną działalność w RCA. Ricardo ma więzienne doświadczenie, zajął się Francuzami, zorganizował napoje, jedzenie. Gdybym nie wiedział, że Ricardo jest zatrzymany, pomyślałbym, że on tu pracuje, więcej, że on tą żandarmerią kieruje! Jego sposób bycia, każdy gest zdradzał prawdziwego szefa i to z klasą. Przez godzinę czasu jaką spędziłem z nimi, przyjął czworo gości, w tym miejscową piękność w kostiumie skrojonym na miarę i na 15 centymetrowych szpilkach. 
Z jednym z gości rozmawiał po portugalsku, z innym po angielsku, a z nami po francusku. Dla poprawienia nastroju próbowaliśmy żartować, na przykład, już widzieliśmy te nagłówki w prasie: „Francuska rodzina XY przejmuje schedę po najemniku Bobie Denarze”. Albo: „Francuskie służby specjalne do akcji wynajęły podpitego kierowcę w zdezelowanej taksówce". Wesoły nastrój gwałtownie przerwał nam krzykliwy rozkaz - bardziej domyślałem się, niż zrozumiałem,
że mamy opuścić żandarmerię. Idąc do głównego wyjścia przechodzi się koło żelaznego ogrodzenia, za którym siedzą zatrzymani. Prawie wszyscy w tym samym wieku, sylwetki atletów, wygolone głowy, tatuaże. Nie do wiary - w jednym z rogów stoi Ricardo. Podszedłem żeby się pożegnać.
- Co się dzieje?
- Trochę przesadziliśmy i ktoś tupnął nogą.
Czas ucieka, mija już 21 godzin od zatrzymania, na co czekamy? I tu gwóźdź programu - na podpis prezydenta! Każdy kolejny zwierzchnik, nie chcąc brać na siebie odpowiedzialności, popycha sprawę wyżej. Jak podpisze prezydent, nikt nie będzie miał wątpliwości, w końcu gra toczy się o jego bezpieczeństwo. Skąd ta fobia przed zamachem? Ano, nie ma dymu bez ognia. W tej dziedzinie prezydent ma duże doświadczenie. Już w 1979 roku, kiedy francuscy komandosi wylądowali 
w Bangui, w nocy, bez świateł, by posprzątać po cesarzu Bokasie, nasz prezydent był dowódcą garnizonu pilnującego lotniska. Akcja była precyzyjna, w kilka godzin cesarstwo znowu stało się republiką. Kilka lat później nasz prezydent znowu dał znać o sobie, wspierając rebeliantów z Czadu (codos rouge), atakowali miejscowości przygraniczne. Prezydent Andre Kolimba mianował naszego prezydenta ministrem komunikacji. Niestety, oskarżony o próbę zamachu, musiał uciekać do Beninu, gdzie spędził osiem lat, aż do dnia aresztowania. Kolimba nie darował byłemu ministrowi. Sprowadził go do kraju w kajdanach i umieścił w najsurowszym z więzień. Trzy lata gehenny. W kraju spore zmiany. Prezydentem zostaje Ange Felix Patase. Mianuje on naszego prezydenta szefem sił zbrojnych. W maju 2001r. ludzie Kolimby chcą odzyskać władzę, atakują Patase. Szef sił zbrojnych wykazał się odwagą i oddaniem, rebelianci zostali odepchnięci. Patase uratowany. Znowu, niestety, zaledwie sześć miesięcy później, nasz prezydent, oskarżony o próbę puczu, musi po raz kolejny uciekać, tym razem do Czadu. Z Czadu dwukrotnie będzie próbował siłą powrócić do kraju. Pierwsza próba (na dobrą sprawę druga) obalenia Patase nie powiodła się. Za drugim razem ofensywa trwała 6 miesięcy (jedna trzecia kraju została zrujnowana). Prezydent Patase uwziął się na naszego prezydenta rebelianta, do pomocy ściągnął wojska z Libii od pułkownika Kadafiego. Jak by tego nie starczyło, jeszcze zbirów z Konga od Bemby. Nic to nie pomogło, ostatecznie zwyciężył nasz prezydent, po czym demokratycznie został wybrany prezydentem. Nie ma łatwo, kilka miesięcy temu, w myśl zasady: wrogowie naszych wrogów, są naszymi sprzymierzeńcami, został zaatakowany na granicy Sudan-Czad. Dziwnym trafem wojna w Darfurze znalazła swoje cienie w RCA. Tym razem francuski prezydent Jacques Chirac nie chcąc, by konflikt rozszerzył się, wspomógł naszego prezydenta wysyłając Miraże. Gdyby nie interweniowały francuskie odrzutowce, nie wiadomo, kto dziś byłby naszym prezydentem. Reasumując, nasz prezydent wziął udział czynny, bierny, realny, domniemany przynajmniej w siedmiu puczach, czy można zatem dziwić się, że martwi się o swoje bezpieczeństwo? Rozklekotana taksówka, przejeżdżając pod płotem prezydenta, zerwała na równe nogi pretorianów. Podświetlony na dachu znak TAXI, międzynarodowy symbol - jestem na usługach każdego, kto kiwnie ręką - rozzłościł ich do białości, zerwali go i wrzucili do rowu.
Oni dobrze wiedzą, pod jakim sztandarem wjechał ten pojazd. Ostatecznie, po 22 godzinach, moi znajomi odzyskali wolność.
Nie, nie jest łatwo. Afryka ma jeszcze długą drogę do lepszego życia. Odpowiedź na nurtujące tu pytania znalazłem zupełnie niespodziewanie w ostatniej książce papieża Benedykta XVI „Jezus 
z Nazaretu". Pozwolę sobie zacytować:
”Aktualność tej przypowieści (o miłosiernym Samarytanie) jest oczywista. Jeśli przełożymy ją na wymiary społeczności całego świata, widzimy wtedy, że nie mogą nam być obojętne leżące obok, ograbione i złupione, ludy Afryki. Widzimy wtedy, jak bardzo są one naszymi „bliźnimi". Widzimy, że złupiły je i nadal łupią także nasz styl życia i historia, w której jesteśmy uwikłani. Dochodzi do tego jeszcze fakt, że zraniliśmy ich na duszy. Zamiast dać im Boga, w Chrystusie bliskiego nam Boga, i w ten sposób wydobyć i do doskonałości doprowadzić wszystkie cenne i wielkie pierwiastki ich własnych tradycji, zanieśliśmy im cynizm świata bez Boga, w którym chodzi jedynie o władzę i zysk, który niszczy mierniki etyczne, do tego stopnia, że korupcja i wola władzy stają się bezpośrednią oczywistością." 171 (przypowieść o miłosiernym Samarytanie).

"Pokój i Dobro" 
o. Kordian Merta



do góry
  
listy