Misje OFM - serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

STRONA GŁÓWNAHISTORIAPRACA MISYJNAGALERIALINKI                                                             


czerwiec 2008

tekst w formacie

Dzieci


Podczas odwiedzin w wiosce przychodzi do mnie po sól młoda dziewczyna w ciąży. 
Z widzenia znam wszystkich mieszkańców. Ponieważ jest to jej pierwsza ciąża, pytam, kto jest ojcem
- Zekpio.
- Zekpio, szef chóru z Dembia?
- Tak.
W następnej wiosce podobna scena i tu też ojcem jest Zekpio. Kiedy dotarłem do Dembia poszedłem do domu katechety. Jedna z jego córek była w zaawansowanej ciąży. Pytam ojca:
- Wydałeś ją za mąż?
- Nie, z Zekpio tak wyszło.
W końcu dotarłem do samego Zekpio. Wymieniam imiona trzech dziewczyn z trzech różnych wiosek, mówiąc, że uznają go za sprawcę ich ciąży. Odpowiedź Zekpio była klasyczna:
- No, Pan Bóg dał mi dużo dzieci.
- Pan Bóg? Mnie się widzi, że to zły duch.
- Jak to zły duch?
- Zaopiekujesz się tymi dziećmi, jak zachorują zapłacisz za lekarstwa, poślesz je do szkoły?
W historii Zekpio interesująca jest koncepcja pochodzenia dziecka: „Pan Bóg dał mi dużo dzieci”. Rzeczywiście na pytanie - ile masz dzieci, często odpowiedź brzmi: „Pan Bóg dał mi tyle a tyle dzieci”. Zewnętrzna forma tego sformułowania nie do końca jest ścisła. Zande, jak bardzo wiele ludów Afryki, niewiele interesują się Bogiem jako istotą najwyższą. Dla ułatwienia podam uproszczony schemat, który pozwoli zrozumieć zagadnienie. Bóg, jako istota najwyższa, jest siłą samą w sobie. Jego siła nie może się wyczerpać, nie musi też być uzupełniana. Poniżej jest świat bóstw, jeszcze niżej świat przodków i na najniższym szczeblu - żywi ludzie. Ci ostatni też są siłą, tylko bardziej ograniczoną. Praktycznie wygląda to tak: jeśli ktoś zachoruje, to znaczy, że jego siła została pomniejszona i należy ją odzyskać. Spożywając zioła lecznicze pobiera się ich siłę. Roślina, z której oberwano liście by leczyć chorego, utraciła część swojej mocy i też musi ją odzyskać, czyli odrodzić się pobierając siłę z ziemi. Ziemia z kolei czerpie siłę od istoty najwyższej, która nie musi regenerować swoich sił, bo jest ich źródłem. Co to ma wspólnego z narodzinami dziecka? Między istotą najwyższą a światem ludzi jest świat przodków. Przodkowie to wszyscy zmarli członkowie danego klanu. Zmarli - nie znaczy pozbawieni siły, wręcz odwrotnie, to oni są prawdziwymi władcami klanu. Wszystko, co się dzieje w klanie zależy od nich. Część żyjąca klanu jest mniejszością i jest uzależniona od przodków. Dziecko jest największym darem przodków dla potrzymania życia klanu. Dlatego też niepłodność w Afryce traktowana jest jako przekleństwo. Przodkowie nie dają ci dzieci, odcinają się od ciebie, nie ma miejsca dla ciebie w ich klanie. Ma to swoje podłoże w historii Afryki. W tradycyjnym społeczeństwie afrykańskim (przed epoką kolonialną) żyć można było tylko w klanie. Wydalenie z klanu było niemal równoznaczne ze śmiercią. Dziś ma to nieco inne zabarwienie. Posiadanie potomstwa jest w zasadzie jedyną szansą na starość, czymś w rodzaju zabezpieczenia socjalnego. Byłem świadkiem kłótni dwóch kobiet, Marii i Filomeny. W gniewie jedna drugiej chciała zadać jak najwięcej bólu. Filomena była matką trojga dzieci, Maria pomimo 25 lat nie miała jeszcze dzieci. W pewnym momencie Filomena użyła najbardziej jadowitego przekleństwa, wołając: „Wrzucą ci popiołu do grobu!” Filomena przypomniała Marii, że nie mając dzieci jest nic nie warta, zostanie po niej tylko popiół. Tak więc dziecko przychodzi na świat w klanie. Tak jest, jeśli wszystko funkcjonuje poprawnie, a na dzień dzisiejszy jest z tym coraz trudniej, o czym świadczy przykład z Zekpio. Rodzina pana młodego dokonuje swego rodzaju transakcji z rodziną panny młodej. Po wstępnych pertraktacjach pomiędzy przedstawicielami rodzin, jeśli nie ma przeszkód, pan młody ma przynieść podarki dla przyszłych teściów (duży garnek, płótno, sieć na polowanie itp.) i coś na odświeżenie gardła. W czasie biesiady zostanie podana ostateczna suma za wykupienie żony. W momencie kiedy suma ta zostanie uiszczona, kobieta zostaje oficjalną żoną i należy do klanu męża. Dzieci, które zrodzi, będą należeć do rodziny ojca. Kiedy kobieta zorientuje się, że jest w ciąży obowiązuje ją szereg nakazów i zakazów. Jeszcze do niedawna ukrywała tę wiadomość. Kiedy ktoś z otoczenia widząc zewnętrzne symptomy pytał czy jest w ciąży, odpowiadała wymigująco. Chodziło o ochronę dziecka, żeby przypadkiem wróg klanu (i tu jest prawdziwa pięta Achillesowa Afryki, wszędzie pełno wrogów, czyli rasizm) nie dowiedział się o poczęciu, a tym samym nie zaatakował jeszcze bezbronnego życia. Zande zabraniali przygotowań do porodu. Miejscowe przysłowie mówi: „Nie przygotowuje się pieluch, jak dziecko jeszcze jest w łonie matki”. Dziecko w tej fazie nie jest uznawane za pełną istotę ziemską. Należy ono bardziej do świata przodków i nie wiadomo, czy przodkowie zgodzą się, by ostatecznie z ich świata przeszło do zwykłego życia ziemskiego. Tak będzie dopóki dziecko nie zacznie chodzić. Jeśli umrze, nie mówi się, że zmarło, lecz że się wróciło. Niemowlak po narodzeniu bardzo często trafia w ręce babci. Babcia jako ta, która wkrótce z tego świata powróci do świata przodków, powiedzmy jedną nogą już tam jest, jest najbliższa noworodkowi, który świat przodków nie do końca jeszcze opuścił, czyli jedną nogą jeszcze tam jest. Wymagania współczesnego życia sporo zmieniły w tej dziedzinie. Kobiety przekonały się o skuteczności badań prenatalnych, choćby tylko u położnej. Śmiertelność dzieci ciągle jest zastraszająco duża. Kogo stać przed porodem kupuje parę pieluch. Zaleca się, zwłaszcza tym, którzy mieszkają bardzo daleko od ośrodków zdrowia, by zaopatrzyli się w dawkę antybiotyku. Dwa tata temu w czasie wizyty po wioskach towarzyszyła mi siostra Julia, 25 lat pracy na misjach jako pielęgniarka. W nocy wyrwało nas ze snu pukanie do drzwi. Posłaniec przyniósł list od miejscowego felczera. W sąsiedniej wiosce jest skomplikowany poród, trwa już dwa dni. Wody płodowe dawno już odeszły, niemowlak jest zaklinowany, widać tylko rączkę. Proszą o pomoc. Ruszyliśmy w drogę. Zajęło to pół godziny, w międzyczasie siostra uprzedziła mnie, co nas czeka. Niemowlak od dawna jest martwy, być może trzeba będzie wyjąć go w kawałkach. Po przyjechaniu na miejsce zamontowałem światło, pociągnąłem kabel z akumulatora samochodu. Żarówkę trzymałem w ręce nad głową siostry Julii. Jej przewidywania okazały się trafne, trudno to opisać. Matka przeżyła, miała szczęście. Ile kobiet i dzieci umiera przy porodzie, Bóg jeden raczy wiedzieć. Poród najczęściej odbywa się w domu w asyście kobiet. Łożysko po porodzie zakopuje się przy drzwiach chaty. W ten sposób zabezpiecza się je, żeby nie dostało się w ręce wroga, który mógłby z niego zrobić fetysze szkodzące dziecku. Z kawałka płótna oderwanego 
z ubrania matki, czasami i ojca, robi się bransoletkę, którą zakłada się niemowlakowi na rękę. Ma to go chronić przed chorobami. Babcia albo ktoś z najbliższej rodziny przynosi od miejscowego fetyszera sznurek z amuletami, który zakłada się nowonarodzonemu na biodra, to ma chronić niemowlę przed złymi mocami. Dawne tradycje nakazywały matce z dzieckiem zostać w domu aż do odpadnięcia pempowiny. Potem organizowano święto w czasie którego wynoszono niemowlę po raz pierwszy, towarzyszyły temu liczne obrzędy. U Zande kołysano dziecko nad domowym ogniskiem. Dziś wygląda to różnie. Dyrektor naszego gimnazjum na powitanie ostatniego syna zorganizował sympatyczne święto. Wszystkie dzieci z okolicy zostały zaproszone. Jeden z malców uznany za najbardziej roztropnego wszedł do domu gdzie była matka z niemowlęciem, wyniósł go na zewnątrz i pokazał pozostałym uczestnikom biesiady, po czym wszyscy najedli się do syta. Wróćmy jeszcze do momentu porodu. Bywa tak, że poród się komplikuje. Każda komplikacja uznana jest za sprzeciw przodków, zarzucają oni matce poważny błąd w okresie ciąży. Chodzi tu głównie o cudzołóstwo. W takich okolicznościach teściowa lub inna kobieta zachęca matkę do wyznania grzechów. Należy wymienić imiona mężczyzn z którymi spała. Kobieta w bólu gotowa jest na wszystko, byle poród nastąpił. Ma to też swoje podłoże psychologiczne. Odrzucenie przez przodków, a tym samym przez rodzinę męża, jest koszmarną wizją. Wyznanie jest równoznaczne z przebaczeniem bez dalszych konsekwencji. Nie ma nic do stracenia a zyskać można wszystko, dlatego też wyrzucenie z siebie ciążącej tajemnicy jest taką ulgą, że może to pociągnąć za sobą dekontraktację generalną, która będzie sprzyjać porodowi. Bywa i tak, że niemowlę nie przeżyje porodu. Wtedy odpowiedzialność spada na ojca, jego teraz wzywa się do publicznego wyznania winy. Spowiedź jest krótka, od ojca nie wymaga się szczegółów i po niej nie wraca się do tematu. Ma to czasami tragiczne następstwa. Zazdrosna żona nie mogąc patrzeć dłużej na zdrady męża, prowokuje poronienie, w ten sposób zmusza go do publicznej spowiedzi i refleksji nad konsekwencjami. Jest jeszcze jeden lokalny zwyczaj, towarzyszący porodowi w przypadku kobiety nie mającej męża. Młoda kobieta, jeśli z różnych powodów nie została żoną, chce udowodnić, że jest kobietą wartościową i robi wszystko by zajść w ciążę. Panuje tu swoista teoria genetyczna. Zainteresowana stara się mieć jak najwięcej kontaktów z różnymi mężczyznami. Czym więcej kandydatów na ojca, tym lepiej dla dziecka. Będzie mądrzejsze, silniejsze, większe. Każdy potencjalny ojciec daje coś z siebie dla przyszłego dziecka. Problem powstaje w momencie porodu, kto ostatecznie jest jego ojcem? Rozwiązanie bije rekordy pomysłowości. Położna towarzysząca porodowi, pyta o nazwiska potencjalnych kandydatów na ojca. Po czym rozpoczyna wyliczanie: Jak jesteś synem Piotra, wychodź!, jak jesteś synem Marka, wychodź!. I tak w kółko recytuje wszystkie imiona, aż do momentu, kiedy mały się pokaże. Wymieniony w tym momencie zostaje oficjalnym ojcem. Ojciec przyjmuje tę wiadomość podobnie, jak wcześniej cytowany Zekpio. Praktycznie nie pociąga to za sobą żadnych zobowiązań (prawo cywilne mówi co innego, ale nikt go tu nie egzekwuje). Prawie zawsze narodziny są wydarzeniem radosnym. Dziecko jest oczekiwane i akceptowane jako dar. Od momentu poczęcia całe życie matki skierowane jest na dziecko. Dziecko z matką praktycznie nie rozstaje się. Często przytroczone do pleców mamy bierze udział we wszystkich jej zajęciach. Afrykańskie przysłowie mówi: „najpiękniejszą biżuterią kobiety jest dziecko przywiązane do jej pleców”. Mama w całości należy do niemowlaka. Reaguje na każde jego najmniejsze skrzywienie, czy płacz. Najczęściej problem kończy się przez podanie piersi do ust. Chrzciłem kiedyś niemowlaka, który ssał pierś, nie przerwał posiłku w momencie przyjmowania sakramentu, co uznałem za zgodne z afrykańską tradycją. W miarę jak dzieciak rośnie, manipuluje ciałem mamy. Uprzywilejowaną częścią jest pierś, po którą sam sięga, jak tylko ochota mu przyjdzie. Ciało mamy zastępuje wannę. Mama siada na niziutkim taborecie, stopy ma oparte o ziemię. Spódnicę podwija za kolana i kładzie niemowlaka na łydkach. Ma obie ręce wolne a dzieciak bezpiecznie leży na jej nogach, można kontrolować każdy jego ruch. Przy taborecie stawia się naczynie z ciepłą wodą, mydło i gąbkę. Mama szoruje dzieciaka, polewa go wodą, która spływa po jej nogach. Oseski przypominają atletów, pyzate, doskonale wyżywione, są prześliczne. Idylla niemowlaka kończy się w dniu, kiedy zostaje odstawiony od piersi. Kończy się wtedy pierwszy etap jego życia i zaczyna nowy. W pierwszym okresie wychowanie polegało na związku personalnym z mamą i rozwijało indywidualizm. Teraz po raz pierwszy odmówiono mu tego, co do niego należało. Płacze, krzyczy, nie daje się pocieszyć. Mama ma obowiązek być nieugięta. Mały musi nauczyć się żyć w grupie (w klanie). By ułatwić zadanie czasami malca przekazuje się na kilka dni cioci. Jeśli zostaje 
w domu, zajmują się nim inni - nie mama. Otoczenie zadaje sobie sprawę z trudnego momentu w życiu ich braciszka, czy siostrzyczki i kto może bierze go na ręce, wędruje 
z ramion do ramion. Dostaje smakołyki, prezenty. Bardzo często jego opiekunką zostaje starsza siostra, na jej biodrze będzie teraz wędrował. Powoli malec odkrywa nowy świat, grupę jemu podobnych. Grupy nie są mieszane, świat męski zawsze oddzielony jest od świata żeńskiego. Gdyby mały chłopiec chciał bawić się z dziewczynkami, będzie pedagogicznie wyśmiany, tak by wrócił do właściwej sobie grupy. Grupy podlegają ścisłej hierarchii. Grupa młodsza okazuje ścisłe posłuszeństwo grupie starszej. Starsi mają pełną władzę nad młodszymi. Okupują ją bardzo często potem, zobrazuję to nieco. Dwuletni braciszek powierzony jest starszemu pięcioletniemu bratu. Pięciolatek musi bezdyskusyjnie przyjąć zadanie, które dostał od grupy starszej. Z takim samym autorytetem będzie się odnosił do swego młodszego brata, który bezapelacyjnie musi go słuchać. Z tym, że kiedy młodszy nie będzie już w stanie maszerować, starszy będzie niósł go na biodrze, pot będzie się z niego lał, ale zadanie wykona. Czasami wygląda to bardzo komicznie, starszy niewiele większy jest od młodszego, ale dzielnie go niesie. W grupie obowiązuje pełna solidarność. Je się z jednego garnka, starannie uważając, by nie wziąć więcej od innych. Jeśli trójce dzieci damy jednego cukierka, to solidarnie rozgryzą go i podzielą równo. W tradycyjnym wychowaniu afrykańskim nie było miejsca na indywidualizm, każdy osobnik stanowił część klanu. Dwie roześmiane dziewczynki wracają ze szkoły. Podchodzą do mnie, żeby się przywitać. Odkrywam tajemnice ich dobrego humoru. Jedna z nich dostała plastykowe sandały, podzieliły je solidarnie, jedna szła w prawym, druga w lewym sandale. Edukacja opiera się głównie na naśladownictwie. Mama z trzyletnią córką idzie po wodę, córeczka naśladując mamę, bawi się i na głowie niesie maleńkie plastykowe wiaderko z paroma kroplami wody. Co nie zmienia faktu, że uczy się utrzymywania równowagi. Dwa lata później już realnie będzie nosić wodę. Mama w dużym tłuczku ubija mąkę z manioku. Córka, która kręci się przy niej, dzielnie chwyta za tłuczek, tłuczek jest większy od niej. Dorośli zachęcają ją śmiechem i oklaskami. Rezultat, siedmioletnia dziewczynka potrafi prowadzić kuchnię. Dwunastoletnia dziewczynka jest w stanie prowadzić gospodarstwo domowe i tak się często dzieje. Umie już wszystko, co powinna wiedzieć kobieta. Nikt jej nie robił wykładów. Wzrastając w środowisku kobiet, obserwując je i naśladując, bardzo wcześnie stała się dorosła. Kiedy obserwuję w wioskach małe dziewczynki, które kręcą się wokół gospodarstwa domowego, uderza w ich zachowaniu profesjonalizm. Ktoś, kto po raz pierwszy przyglądałby się im, pomyślałby, że bawią się w dom. Tymczasem jest to realne życie. One naprawdę prowadzą gospodarstwo domowe. Ich gesty są precyzyjne, tłuczek rytmicznie ubija mąkę, kamienie równomiernie rozcierają orzechy na pastę, pod garnkiem buzuje ogień. Pranie, sprzątanie, uprawianie pola, opieka na małymi dziećmi, nie tylko nie stanowi dla nich tajemnicy, ale mają w tym doświadczenie. Posłużę się tu jeszcze jedną historią. Młodzi katechumeni (9-12lat) przygotowują się do chrztu przez dwa lata. Dzień chrztu i pierwszej komunii ma zawsze miejsce w Niedzielę Wielkanocną. Jest to wielki dzień w ich życiu. Tradycja chrześcijańska mówi o białym ubraniu. W liturgii chrzcielnej przewidziany jest moment na zmianę ubrania. Zaraz po chrzcie neofici wychodzą z kościoła, po przebraniu się w tanecznym orszaku wracają do kościoła. Białe ubranie symbolizuje czystość ich serc. Problemem jest strona materialna. Niejednokrotnie rodziców nie stać na takie ubranie. Chcąc temu nieco zaradzić kupiliśmy rolkę materiału i uszyliśmy białe chusty. W ten sposób każdy ma przynajmniej skrawek białego ubrania. W Wielki Czwartek przed wieczorną liturgią na werandzie misji zebrała się spora grupa katechumenów. Podpuszczają mnie, żebym już teraz rozdał chusty, chcą się nacieszyć kawałkiem nowego ubrania. Głos zabiera Oliwia - dziesięciolatka:
- A ja już mam białą sukienkę.
Zaskoczyło mnie to, bo znam jej rodzinę, ojciec nie należy do ludzi zaradnych.
- Kto ci kupił, tata?
- Nie sama zarobiłam.
- Jak zarobiłaś?
- Wykopałam maniok, napędziłam nguli (bimber), sprzedałam i kupiłam białą sukienkę.
Dziewczynka kupiła sukienkę na swój chrzest i komunię za bimber, który sama zrobiła. Brzmi to prosto, ale w rzeczywistości wygląda to inaczej. Najpierw trzeba mieć pole 
z maniokiem, a to już miesiące pracy. Ojciec wykarczował kawałek buszu i Oliwia sama go uprawiała. Następnie trzeba maniok wykopać. Ponad 20 kg w misce na głowie przynieść do wioski, ładnych parę kilometrów. Maniok trzeba obłupać, zamoczyć, rozetrzeć na papkę. Pozostawić na kilka dni do fermentacji. Alkohol trzeba jeszcze sprzedać. Są dwa sposoby, hurt i detal. W Rafai najłatwiej i najkorzystniej sprzedać w detalu, na przykład „pod trzema mangowcami”. Blisko rynku są trzy stare mangowce. Jak nie ma deszczu zbierają się tam mężczyźni którzy mają ochotę się napić. Naprzeciw, przy malutkich stoliczkach, zasiadają kobiety. Na stoliczku stoi butelka i mały kieliszek. Kieliszek jest miarką. Prawdopodobnie Oliwia przez dwa popołudnia siedziała przy takim stoliczku sprzedając bimber, żeby kupić sukienkę do chrztu. Nieco inaczej wygląda to u chłopców. Ich dzieciństwo jest nieco dłuższe. Prace typowe dla mężczyzn wymagają sporej siły fizycznej, dlatego chłopcy muszą fizycznie dorosnąć. Czyli przejść z jednej klasy wiekowej do następnej. Schemat zawsze ten sam, przez naśladowanie, należy zachowywać się jak poprzednicy. Spróbuję to zilustrować. Czasami zostawia się chłopców na polu, ich zadaniem jest pilnowanie pola przed szkodnikami, np. małpami. Chłopcy na polu bawią się w polowanie, zakładają sidła. Udało im się upolować szczura palmowego ( kilogram doskonałego mięsa). Ze zdobyczą wracają do domu. Przywitani są jak bohaterowie. Starsi mężczyźni w szczegółach wypytują o polowanie. W ten sposób gratulują im pomysłowości. Sęk w tym, że prawdopodobnie ich ojciec, będąc dzieckiem, też kiedyś został na polu i w podobnych okolicznościach upolował swojego pierwszego gryzonia, zanim z wujkiem poszedł na prawdziwe polowanie, gdzie odstrzelił pierwszego bawoła. Ta forma nauczania przez powielanie wytworzyła się przez stulecia, odpowiadając na zapotrzebowania życia klanu. W czasach, w których nie walczono z naturą, a raczej do niej się dostosowywano (wręcz utożsamiano), gwarantowało to bezpieczeństwo klanu. Z drugiej strony było czynnikiem hamującym postęp, przykładowo nie stworzono pisma. Do dziś nauczanie przez naśladowanie bywa ślepą uliczką. Jedna z uczennic naszego gimnazjum zatrudniła się jako sprzątaczka u nauczyciela. Nauczyciel ten jest jeszcze kawalerem, sprowadziliśmy go ze stolicy, przebywa u nas tymczasowo. Siostra dyrektor, spotyka matkę uczennicy, próbuje ją przekonać o konsekwencjach. Jeśli dziewczyna zajdzie 
w ciążę nie skończy szkoły, zmarnuje szansę a jest zdolna. W odpowiedzi usłyszała klasyczną odpowiedź:
- Siostro ja urodziłam pierwsze dziecko jak miałam 14 lat, ona ma już 16.
Przerwanie tego zamkniętego koła jest dla nas wyzwaniem. Od czasów kolonialnych 
z wprowadzeniem szkolnictwa nastąpiły spore zmiany. „W naszych czasach nie posłać dzieci do szkoły, to pozbawić je przyszłości”(patrz: zmienić struktury). Dalej jednak tradycyjna koncepcja wychowania ma ciągle bardzo duży wpływ, tak pozytywny jak i negatywny. Zacznijmy od pozytywnego. Młodsi okazują pełne posłuszeństwo starszym. Nauczyciele należą do klasy wiekowej o wiele bardziej zaawansowanej niż uczniowie, cieszą się absolutnym autorytetem. Czasami nie mamy wyjścia i w jednej klasie jest 80 dzieci. Wystarczy jedno klaśnięcie w dłonie i w klasie robi się cicho jak makiem zasiał. Wśród gości wizytujących naszą misję byli specjaliści do nauczania początkowego. Zachwycali się dyscypliną, kiwali głowami mówiąc:
- U nas byłoby to niemożliwe.
Strona negatywna, starsi mają pełną władzę, której nadużywają. U nas nauczyciel ma jeszcze prawo pociągnąć ucznia za ucho, albo przyłożyć rózgą rozrabiającemu. Gdy rodzice o tym się dowiedzą nie tylko nie pobiegną do sądu, ale jeszcze od siebie dołożą karę. Byłoby to do zaakceptowania, gdyby nie nadużycia. Niedawno z bratem Rajmundem byliśmy na budowie nowej szkoły. Uczniowie uczą się w kościele. Przez dwa tygodnie naszego pobytu od czasu do czasu dolatywały do nas z kościoła odgłosy chłosty. Wyglądało to tak:
- 7 razy 8?
Wystraszona twarz ucznia, widać, że szuka bezradnie. Nic sensownego nie przychodzi mu do głowy, milczy. Nauczyciel rózgą uderza w gołe nogi.
- Ile?
Brat Rajmund po raz pierwszy widzi podobną scenę. Zbulwersowany zwraca się do mnie:
- Kordian, powiedz mu coś, tak nie można bić dzieci!
Co jeszcze mu powiedzieć? Przeszedł formację, wszystko zostało mu wytłumaczone. Podczas 3 miesięcznego stażu każdy błąd był korygowany. Doskonale wie, że taka chłosta jest apedagogiczną metodą. Jak wszystko dobrze się układa wizytuję jego szkołę trzy razy do roku. Nie mam możliwości go zmienić, brakuje nauczycieli. Co więcej, on ma dobre wyniki, jest ceniony w wiosce. Miejscowa tradycja nie wyklucza takiej metody. W ostatnim dniu miałem spotkanie z nauczycielami i komitetem rodzicielskim. Uregulowaliśmy problem wypłat, ustaliliśmy daty zakończenia i otwarcia roku szkolnego. Po spotkaniu brat Rajmund podchodzi do mnie i pyta:
- Powiedziałeś mu, żeby nie bił dzieci?
- Poprosiłem go, żeby bił mniej.
Chciałbym, żeby w ogóle nie bił, liczę na to, że choć trochę poprawiłem los uczniów. Jeszcze raz wróćmy do skutków tradycyjnego sposobu nauczania. W gimnazjum języka angielskiego uczyła Edyta z Polski. Zbierając materiały do doktoratu o życiu kultycznym Zande w zamian za gościnę pomaga nam w szkole. Kiedyś opowiadała mi o problemach w nauczaniu. Wprowadza nową grupę czasowników nieregularnych. Rysuje na tablicy tabelkę z formami. Uczniowie bardzo szybko uczą się jej na pamięć. Podaje kolejny czasownik, nie ma problemu - odmieniają go poprawnie. Kolejne ćwiczenie, mają ułożyć zdanie z tego typu czasownikiem. I tu kompletna klapa, nie umieją sobie z tym poradzić. Edyta zapisuje na tablicy gotowe zdanie bez czasownika, uczniowie mają go wstawić. Znowu 100% sukcesu. Co się dzieje? 
W tradycyjnym sposobie wychowania nie wymagano samodzielnego myślenia, rozwiązywania problemów, wystarczyło kopiować, powtarzać. Trudno przełamać wykute schematy. Co nie zmienia faktu, że w szóstej klasie szkoły podstawowej wszyscy uczniowie znają trzy języki. Zande jako język rodzinny, sango jako język narodowy i francuski, którym posługują się w szkole. Przyjmując dzieci do pierwszej klasy, liczba chłopców i dziewcząt jest prawie taka sama. Z każdym kolejnym rokiem dziewczynek jest coraz mniej. Szkołę 
w centrum można potraktować jako szkołę w środowisku miejskim. W ostatniej klasie mamy dwie trzecie chłopców i jedną trzecią dziewczynek. W szkołach wiejskich (mamy ich 11) w ostatniej klasie dziewczynki należą do rzadkości. Opuszczają szkołę, bo mają obowiązki w domu. Mama rodzi kolejne dziecko, potrzebuje starszej córki do opieki nad młodszym rodzeństwem. Praca na polu też wymaga rąk do pracy, zwłaszcza w przypadku samotnych matek. W środowisku wiejskim dziewczynki zachodzą w pierwszą ciąże niemalże po uzyskaniu dojrzałości biologicznej. W 1998 otwarliśmy pierwszą szkołę. Dziś pierwsi uczniowie są już w drugiej klasie gimnazjum. Z grupy 40 zostało 24 chłopców i 5 dziewczyn. Zmiany są konieczne, ale jest też bogactwo, którego utrata byłaby równoznaczna, ze zbrodnią. Chodzi tu głównie o więzy rodzinne. Kto miał okazję widzieć jak w afrykańskiej rodzinie dzieci bawią się, jak starsze troskliwie opiekują się młodszymi, myją je, ubierają, karmią, na pewno tego nie zapomni. Wracałem kiedyś po kilkumiesięcznej przerwie do Afryki. W samolocie 80% pasażerów to czarni mieszkańcy Czadu i RŚA. Dwa fotele przede mną, pasażerka z niemowlęciem na ręku ma jakiś atak, nie może oddychać. Obsługa samolotu szuka wśród pasażerów lekarza. W międzyczasie inna pasażerka delikatnie zabrała niemowlę z rąk chorej matki. Dwie inne kobiety siedzące koło niej zajmują się dzieckiem. 
W bagażach chorej znalazły wszystko co było im do tego potrzebne. Air France przewidział posiłek dla osesków. Nie słyszałem, żeby niemowlak zapłakał. Kiedy chora matka zaczęła odzyskiwać siły, rozejrzała się w poszukiwaniu swojego dziecka. Kobiety opiekujące się maleństwem dały jej znak, w którym można było odczytać: odpoczywaj, nie martw się, my też jesteśmy matkami, jesteś wśród swoich, czyli w afrykańskim klanie. Samolot jeszcze nie wylądował w Afryce, a ja obserwując tę scenę poczułem, że znowu jestem w Afryce tej, którą lubię. Jest jednak i druga strona medalu, afrykańskie dzieci mają prawo do lepszego jutra. 

o. Kordian Merta



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



do góry
  
listy