Misje OFM - serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

STRONA GŁÓWNAHISTORIAPRACA MISYJNAGALERIALINKI                                                             


czerwiec 2008

tekst w formacie

Skoczek


Przyjaciele!

Afryka jest kontynentem najbardziej nieprzewidywalnym, tu wszystko może się wydarzyć. Przyczyną nie jest zagrożenie w postaci trzęsienia ziemi, jak w przypadku Japonii, czy Kalifornii. Nie ma tu też ziejących siarką wulkanów ani innych plag biblijnych. Ta niepewność tkwi w samych Afrykańczykach. Na żadnym innym kontynencie nie ma tylu różnych ras, języków, kolorów skóry, kultur. Afryka żyje poniżej jednego dolara na głowę mieszkańca. Ryszard Kapuściński opisując rodzącą się niepodległość Konga, jako naoczny świadek, zauważa: „W ciągu trzech lat wydarzyło się to, co w innych krajach tworzyło się przez trzy wieki”. Z podobną opinią spotkałem się u innych badaczy kontynentu. Afryka ze średniowiecza ( w niektórych przypadkach z epoki kamienia ciosanego) przeskoczyła do XX wieku. Niektórzy historycy nazywają to: „Przeskokiem cywilizacyjnym”. Czy przeskok z pominięciem etapów pośrednich jest możliwy? 
Wygląda na to, że skoczek ma połamane nogi i nie wie jak się podnieść. Europa w XX wieku musiała przejść przez dwie wojny światowe, czyli kilkanaście milionów zabitych, żeby dojrzeć do pokoju. W Polsce, patrząc tylko na okres komunizmu, mamy tysiące męczenników, którzy poświęcili życie albo karierę by wolność mogła zatriumfować. W Afryce w podobnym okresie, były dziesiątki rządów totalitarnych. Sfrustrowani przywódcy traktowali swój kraj jak prywatny folwark, byli panami życia i śmierci i rzecz zadziwiająca - nigdzie nie było generalnego buntu, żadnych prób, w których masy w sposób zorganizowany sprzeciwiałyby się władzy. Owszem, było sporo krwawych przewrotów, ale za każdym razem powtarzał się ten sam schemat – wojskowy kacyk odbierał władzę poprzedniemu tyranowi, mordując albo wsadzając do więzienia poprzednią klikę. W świecie określano to zjawisko mianem „Bananowych Republik”. Dlaczego tak się działo a czasami jeszcze trwa? Myślę, że jest to skutek właśnie tego przeskoku, o którym wspomniałem. Spróbuję to wyjaśnić na przykładzie trzech „Ojców Narodów” - Krumah Kwane w Ganie, Partice Lumumba w Kongo (znanym bardziej jako Zair) i Bartholemi Boganda w Republice Środkowo-Afrykańskiej. Wszyscy trzej to wybitni intelektualiści, którzy na różny sposób zdobywają wykształcenie. Kwane w Stanach Zjednoczonych przymiera głodem i studiuje. Boganda jest w seminarium duchownym, Lumumba w Europie. Idea niepodległości pochłania ich serca. W latach 50-tych ubiegłego stulecia, stają się liderami w swoich krajach. To prawdziwi patrioci, choć ojczyzna jeszcze do końca niezdefiniowana. Pociągają za sobą tłumy, niepodległość jest dla nich celem, za który oddają życie. Garstka młodych Afrykańczyków studiująca wtedy na zachodnich uniwersytetach spotyka się z modnymi w tamtej epoce ideałami komunizmu. W tamtych czasach komunizm jawił się jako przeciwwaga albo lekarstwo dla kulejącego świata kapitalistycznego. Niewielu ludzi wtedy zawało sobie sprawę z prawdziwego oblicza komunizmu. Trudno się dziwić, że młodzi Afrykańczycy, żądni niepodległości i zmian, widzieli w komunizmie słuszną drogę. Lumumba przypłacił to śmiercią męczeńską, oprawcami byli cywilizowani Europejczycy. Kwane zmarł w Bukareszcie. 
Boganda zginął w katastrofie lotniczej - wszystko wskazuje na to, że grupa skostniałych kolonizatorów podłożyła bombę. Wszyscy trzej byli charyzmatycznymi przywódcami, którzy dali z siebie wszystko dla rodzącej się niepodległości. Niestety, byli pierwszym i ostatnim pokoleniem prawdziwych patriotów. Ich następcy to karykatury władzy. Lumumbę zastępuje Mobutu. Po przejęciu władzy ogłasza się prezydentem na 6 lat. Trochę później zmieni zdanie i ogłosi się prezydentem na całe życie. Skutecznie rujnuje jeden z najbogatszych krajów Afryki. Jako ojciec narodu wie, czego potrzeba jego dzieciom. Wszystkie decyzje, wszystkie reformy wychodzą z jego twórczej głowy. Wioskę, w której się urodził, Gbadolite, zamienia na Betlejem Afryki. W dżungli powstają asfaltowe aleje, szklane banki i prezydenckie pałace. 
W tej dziedzinie afrykańscy przywódcy nie przeskoczyli etapów pośrednich, jak feudalni władcy Europy budują pałace. Jedno trzeba oddać Mobutu, umiał skutecznie grać na arenie międzynarodowej. W okresie zimnej wojny toczyła się zacięta rywalizacja o wpływy w Afryce. Ościenne państwa Zairu przechodzą na komunizm a Mobutu trafnie stawia na Stany Zjednoczone. Przez dobre 30 lat nic nie było w stanie ruszyć tyrana. Szczyt perfidii osiąga w ostatnich dwóch latach swoich rządów. W odpowiedzi na skrajny kryzys ekonomiczny i inflację drukuje w Europie tony nowych pieniędzy. Skupuje za nie złoto i diamenty, które sprzedaje za twardą walutę. Pieniądze się dewaluują, jaki problem, geniusz dorzuca jeszcze dwa albo trzy zera i tak całe bogactwo kraju ląduje w bankach demokratycznego świata na kontach ojca narodu. Dziś w pomysłowości prześciga go prezydent Zimbabwe Mugabe, który też masowo drukuje pieniądze, ale żeby było oszczędniej, drukuje tylko z jednej strony, druga jest czysta, można ją jeszcze do czegoś wykorzystać. Bartholomiego Bogandę zastępuje Bokassa. Kiedy powiedziałem mojemu przyjacielowi, że będę pracował w RŚA, złapał się za głowę i zawołał: „W kraju cesarza Bokassy, tego który zużył dwuletni budżet kraju na koronację”. Informacje mojego przyjaciela nie do końca były precyzyjne, koronacja kosztowała nieco mniej niż roczny budżet. Wielokrotnie podczas urlopu, kiedy mówię, że pracuję w RŚA, rozmówcom marszczy się czoło, mają kłopoty z lokalizacją tego kraju. Dorzucam wtedy: 
- W kraju cesarza Bokassy.
- A, Bokassa !
No właśnie, cesarz jest bardziej znany niż sam kraj. Rzecz zadziwiająca - Bokassa miał 
w sobie potencjał by dobrze rządzić krajem. Przez pierwsze trzy lata swoich rządów, jak przystało na wojskowego, wprowadził żelazną dyscyplinę. Udało mu się zagonić ludzi do pracy, zbiory bawełny, kawy i tytoniu znacznie wzrosły. Niestety, prezydent Bokassa poczuł się powołany do większych rzeczy, wprowadził reformy. Skutek był tragiczny, wszystko zaczęło się walić. Dorobek kolonialny został zmarnowany. Bokassie nie wystarczył tytuł dożywotniego prezydenta, marszałka, jego aspiracje były znacznie większe, chciał zostać Napoleonem Afryki. Wracając do problemu przeskoku z pominięciem etapów pośrednich, to w przypadku Bokassy skoczek wylądował w XVIII wieku. Na uroczystość koronacji sprowadzono z Francji złote karoce, konie, lokajów, kostiumy, mistrzów ceremonii, kucharzy, zastawy. Cesarz, jako pomazaniec boży powinien mieć nałożoną koronę przynajmniej przez biskupa, ale dyplomacja kościelna jakoś sobie z tym poradziła i cesarz samozwaniec nałożył sobie diamentową koronę sam. Jego królewska mość, cesarz Bokassa Pierwszy miał jeden problem - pustą kasę. I tu Napoleon Afryki wykazał się niezwykłą dojrzałością polityczną, szantażował Francję. Zwracał się do Paryża o kolejną pożyczkę, a jeśli Francuzi odmawiali, zaczynał głośne pertraktacje z Kadafim. Francuzi nie mogą sobie pozwolić na to, by Kadafi przejął wpływy w RŚA i udzielają kolejnej pożyczki. Jednak perfekcję Bokassa osiągnął 
w relacjach z samym Kadafim. Libia była i ciągle jest zainteresowana RŚA, a to ze względu na Czad. Kadafi, będąc w konflikcie z Czadem, chciał wziąć ten kraj w kleszcze, czyli mieć swoich ludzi na granicy Czadu z RŚA. Kadafi, naśladując Mao Tse-tunga, opublikował swoją „zieloną książkę”, w której jasno definiuje swoją strategię: „Religia i nacjonalizm są dwoma czynnikami, które tworzą historię”. Po stosownych negocjacjach Jean-Bedel Bokassa nawraca się na islam przyjmując imię Salah-Edine-Ahmed, podobnie jego rząd i rodzina. W zamian wpływa na jego konto czek o wartości jednego miliona dolarów (w 1976 była to spora suma). Czek zrealizowany i inne beneficja skonsumowane, Bokassa porzuca islam i wraca na łono chrześcijaństwa. Koran zabrania spożywania alkoholu i ogranicza ilość żon do pięciu, a w haremie Bokassy przewijały się dziesiątki. Szesnastowieczna zasada – „Cuius regio, eius religio” odżyła. Bokassa znowu pertraktuje z Paryżem, który z ulgą przyjął wiadomość o powrocie Bokassy do starych tradycji. Francuzi nie mogli bez końca tolerować dziwactw Bokassy. Kiedy świat przestał śmiać się z megalomanii cesarza, z rękami ociekającymi krwią, w nocy, na lotnisku w Bangui (stolica RŚA), wylądowali francuscy spadochroniarze. Imperium ponownie zostało zastąpione republiką. Mobutu i Bokassa są klasycznymi przykładami całej plejady afrykańskich przywódców po uzyskaniu niepodległości. Biją oni wszystkie rekordy długowieczności jako prezydenci. W Togo zrodziła się nawet „demokratyczna” dynastia. Po 30-stu latach zmarłego ojca zastępuje na prezydenckim fotelu demokratycznie wybrany syn. Dlaczego afrykańskie społeczeństwa żyjące w nędzy, nie potrafią pozbyć się tych pseudo „ojców narodu”. 
Odpowiedź kryje się w tym przeskoku z pominięciem etapów pośrednich. Pierwsi przywódcy są idealistami, walczą o niepodległość, ich następcy to szefowie państw, ale jakich państw? W przypadku RŚA mamy do czynienia z 80 grupami klanowymi (w Zairze około 400), dla których pojęcie narodowości nic nie znaczy. Ich poczucie przynależności społecznej ogranicza się do ich własnego klanu, pozostali to najczęściej rywale albo wrogowie. Spróbuję to wyjaśnić na przykładzie plemienia Zande, z którymi żyję od 17 lat. Zande dzielili się na grupy rodowe. Na czele każdej grupy stał wielki szef. W przypadku zagrożenia ze strony innego plemienia jednoczyli się. Tak było, gdy walczyli z arabskimi kupcami z Sudanu. W okresie pokoju zawierali ze sobą przymierza, zwłaszcza przez związki małżeńskie albo wchodzili w konflikt zbrojny walcząc o konkretne tereny. W okresie kolonizacji na konferencji w Berlinie terytorium Zande zostało arbitralnie podzielone. Anglicy, Belgowie i Francuzi dogadali się ustalając granice ich wpływów. Ten podział został zaakceptowany w dniu niepodległości. Część plemienia Zande znalazła się w Sudanie, część w Zairze i część w RŚA. Co z tego, że na głównej drodze ustawiono tablice z napisem „granica państwa”, 50 metrów dalej jest las albo sawanna z tysiącami ścieżek, układających się jak pajęczyny. Zande wędrując po tych ścieżkach nigdy nie zastanawiali się nad tym, że przekraczają granice, to nie były ich granice. Wystarczy spojrzeć na mapę Afryki, nawet dziecko zauważy, że niektóre granice wytyczone były pociągnięciem ołówka przy linijce. Zostańmy przy Zande, którzy zamieszkują RŚA. Gdyby przedstawiciel ich plemienia był kandydatem na prezydenta, wszyscy na niego zagłosują, bez względu na to, kim on jest w przeciwnym razie byłaby to zdrada stanu. Tu nie ma prawicy ani lewicy, konserwatystów czy liberałów, jest tylko jedno kryterium - czy to nasz człowiek? W kraju mamy około 80 grup etnicznych i tylko jedna z nich będzie rzeczywiście z wyborów zadowolona. Prezydent ma zobowiązania wobec swoich. Większość teczek ministerialnych musi dać „kuzynom”, w przeciwnym razie byłaby to też zdrada stanu. Tradycyjne społeczeństwo afrykańskie opierało się na solidarności rodzinnej, bez rodziny jesteś tułaczem, nikim. Ten członek rodziny, któremu powodzi się, bo ma pracę albo umie pracować, staje się dojną krową dla pozostałych. Tak się złożyło, że na koniec miesiąca wypłacam pensje dla 37 nauczycieli. Co rusz proszą o przekaz pieniędzy, a to dla wujka który jest w szpitalu, albo dla kuzyna który zdaje egzaminy, albo bratanka, któremu wichura zwaliła dom, lub dla siostry bo urodziła dziecko i tak bez końca. Każdy nauczyciel ma na karku przynajmniej 10 osób. Następca Bokassy, generał Kolingba w ciągu 12 lat rządów swoimi ziomkami z plemienia Yakuma obsadził niemal całą żandarmerię i wojsko. Ten przywilej drogo kosztował Yakuma po upadku Kolingby. Czym więcej zarabiasz, czym wyżej stoisz w hierarchii społecznej, tym większy masz obowiązek względem rodziny. Prezydent stoi na szczycie tej drabiny, a zatem dźwiga na barkach cały klan. Gwałtowny przeskok z życia klanowego do życia w strukturach państwa współczesnego zrodził hybrydę w postaci „Bananowych Republik”. 
Afryka powoli się zmienia, poczucie przynależności narodowej wzrasta. W święto niepodległości narodowej we wszystkich wioskach szefowie uroczyście wciągają na maszt flagę. Jeśli jest tam szkoła, uczniowie śpiewają hymn narodowy. W RŚA ważnym elementem scalającym plemiona w naród jest wspólny język Sango. Kościół katolicki przyjął ten język, jako język liturgiczny. Jeśli komuś zdarzy się, że opuszcza swoją wioskę, a jest katolikiem, to gdziekolwiek się znajdzie, może wejść do kościoła i będzie uczestniczył w takiej samej liturgii jak u niego w wiosce, gospodarze podają mu rękę jak swojemu. Jeszcze większe znaczenie w dziedzinie zjednoczenia narodowego odgrywa kościół w Zairze. Kiedy wszystkie struktury państwowości padły, kościół katolicki był jedyną scentralizowaną instytucją podtrzymującą życie społeczeństwa, szkolnictwo, służbę zdrowia, ekonomię, życie polityczne. Niezwykle ważnym elementem wiążącym rodzące się społeczeństwa Afryki jest sport, a mówiąc dokładniej, ekipy narodowe. Kiedy ekipa narodowa bierze udział 
w imprezach międzynarodowych, cały kraj jej dopinguje. Wtedy nie ma już podziału na rasy, klany. To nasi grają, a jeśli wygrają, to wszyscy w euforii krzyczą: „wygraliśmy”. Ma to czasami charakter ponad narodowy, jeśli drużyna afrykańska gra z resztą świata. Przeżyłem kiedyś niezwykły wieczór, było to podczas olimpiady w 2000 w Sydney. Byłem wtedy na misji sam i słabo śledziłem olimpiadę. Emisje były późno wieczorem, a ja mogłem załączyć prądnicę tylko na półtorej godziny, czyli na kolację i półgodzinny dziennik. Mieliśmy już wtedy telewizję satelitarną. Sygnał był tak słaby, że antena musiała mieć cztery metry średnicy. Zrobiliśmy ją sami i była daleka od doskonałości, obraz był kiepski, ale był. 
W południe przyszła na misję delegacja „złotej młodzieży” z okolicy, większość z nich znałem tylko z widzenia. 
- Ojcze, dziś wieczorem jest mecz finałowy w piłce nożnej, Kamerun z Hiszpanią. Chcielibyśmy go obejrzeć.
Słyszałem, że Kamerun dobrze sobie radzi, ale to, że ma szansę na złoto nie przyszło mi do głowy. Myślałem sobie, mieli trochę szczęścia i weszli do finału. 
- Nie mają szans z Hiszpanią, to jedna z najlepszych drużyn na świecie, wynik może być tragiczny.
- Nie szkodzi, chcemy zobaczyć.
- No dobra, przygotuję sprzęt.
Przed schodami misji ustawiłem telewizor. Chłopcy przynieśli ławki z kościoła, dla mnie postawili wiklinowy fotel. Stroną negatywną oglądania telewizji na zewnątrz jest hałas starej prądnicy, to tak, jakby włączony traktor stał za plecami. Zaczął się mecz. Ku mojemu zdziwieniu Kamerun z każdą chwilą gra coraz lepiej. Przed telewizorem rośnie podniecenie. Kamerun prowadzi. Remis. Dogrywka. W końcu rzuty karne. Atmosfera coraz gorętsza. Zwycięstwo! Ekipa przed telewizorem szaleje z radości. Za plecami słyszę coraz to bardziej bojowe hasła:
- Teraz czarny człowiek pokaże białym, co potrafi.
- Już nigdy biały nie będzie deptał czarnego.
- Teraz Afryka pokaże, na co ją stać, skończyło się upokarzanie czarnych.
Atmosfera bojowa dochodzi do zenitu. Jestem jedynym białym, kurczę się na fotelu, żeby być jak najmniejszy i zastanawiam się, czy nie przyjdzie mi zaraz zapłacić za wszystkie lata niewolnictwa i kolonii. Na szczęście zwycięzcy czują się wielcy i stać ich na dobroduszny gest litości dla słabszych. Wśród krzyków radości po meczu usłyszałem nawet dziękuję. Nie ryzykowałem i nie powiedziałem, żeby odnieśli ławki do kościoła, poczekałem do rana aż emocje opadły. W tej historii przebija kolejny problem spowodowany przeskokiem 
z pominięciem etapów pośrednich. Chodzi tu o kompleks niższości. Wygrany mecz z białą drużyną pobudził chłopców do buńczucznych haseł, ale za tym kryje się poczucie słabości. Biali potrafią i mają prawie wszystko, a my mamy tylko nędzę. Jeszcze jeden obrazek. 
W wiosce w głębokim buszu siedzę wieczorem na werandzie chatki przed komputerem. Światło ekranu komputera przyciąga ciekawskich. Za plecami słyszę szeptane komentarze, widownia rośnie. Zapraszam ich bliżej i najodważniejszy wystukuje dużymi kolorowymi czcionkami swoje imię. Wystarczy lekko dotknąć i tak piękna literka jest gotowa. Z archiwum wyciągam listy, które wysyłałem do tej wioski, umiejący czytać rozpoznają je. Otwieram słownik „Petit Larousse” i tłumaczę jak z niego korzystać. Naciskam ikonę „Prononciation” (wymowa) i z głośnika wydobywa się starannie wypowiedziane słowo.
- Jeszcze raz.
Naciskam ponownie ikonę i lektor recytuje.
- To człowiek mówi, czy maszyna?
- Komputer odtwarza nagrany głos człowieka.
Tłumaczę też, że podłączam do modemu, modem do radio-nadajnika i wysyłam i odbieram pocztę, to było jednak trochę zbyt abstrakcyjne i nie wzbudziło podziwu jak poprzednie ćwiczenie. W albumie wyszukuję zdjęcia z ich wioski. Zdjęcie wielkości ekranu wywołuje zachwyt, palcami dotykają ekran, każdą twarz. Ci, co się rozpoznali klaszczą z radości. Odsunąłem się na bok, by zostawić więcej miejsca przy ekranie. Stanąłem koło mężczyzn, którym nie wypadało cisnąć się z dziećmi i wtedy usłyszałem coś, co mną wstrząsnęło. Franciszek, najlepiej wykształcony z całej wioski (był w gimnazjum), zwrócił się do szefa wioski:
- No nie, my nigdy białych nie dogonimy.
Nagłe wkroczenie zachodniej cywilizacji z jej kulturą, techniką, religią i wierzeniami doprowadziło mieszkańców czarnej Afryki do rozbicia duchowego, którego jednym ze skutków jest kompleks mniejszości. Zacznijmy od religii. W dniu, kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Rafai by zacząć pracę, zostałem przyjęty przez komitet powitalny. 
W komitecie była grupa dziewczynek, tancerki z grupy liturgicznej. Bukiet z kwiatami trzymała Julia, urocze dziecko. Julia rosła na moich oczach. Przygotowywałem ją do pierwszej komunii i do bierzmowania. W wieku lat 15 przyszła kiedyś do nas ze zranioną głową. Na pytanie co się stało, niejasno opowiadała o wypadku przy pracy. Kilka dni później dowiedziałem się prawdy. Julia miała pierwszy atak padaczki. W naszym regionie mamy tragicznie dużo przypadków epilepsji. Przyczyną są prawdopodobnie nicienie (lorkocyrkoz) Nicień przedostaje się z krwi do mózgu. Życie z padaczką jest niezwykle trudne. Widziałem kobietę, która przy ataku padaczki wpadła do ogniska i niemal doszczętnie spłonęła, była sama w domu. Częste, bardzo męczące ataki zmieniają fizjonomię chorego. Wystarczy spojrzeć na twarz i zaraz wiadomo, że coś jest nie tak. Podczas wizyty biskupa w parafii, mieliśmy nabożeństwo dla ludzi chorych. Julia brała w nim udział i otrzymała sakrament namaszczenia chorych. Kilka dni później jadąc na motorze spotykam Julię na drodze, udaje się w tym samy kierunku, co ja.
- Podwiozę cię, gdzie idziesz?
- Do pastora.
Od kilku miesięcy mieliśmy w Rafai jeszcze jeden kościół protestancki z odłamu Zielonoświątkowców. Pastor charyzmatyk specjalizuje się w wyrzucaniu złych duchów 
z opętanych, modlitwą leczy też chorych. Doskonale zrozumiałem Julię, chce spróbować szczęścia.
- Pastor będzie modlił się nad tobą?
- Ludzie mówią, że wielu wyleczył.
Kilka miesięcy później Julia wylądowała w rękach „prorokini”. Kuracja trwała kilka miesięcy. W zeszłym roku rodzina wysłała ją do Bangassou, tam leczył ją przez pół roku znachor muzułmański zwany Marabu. Tak naprawdę potrzebny jest neurochirurg, być może cysty z nicieniami można usunąć. Historia Julii pokazuje, co stało się z Afrykańczykami 
w zetknięciu z nowymi prądami religijnymi. Są wyznawcami wszystkich religii na raz. 
Z kościoła katolickiego idzie do pastora. Potem próbuje szczęścia u tradycyjnego uzdrowiciela. Jak to nie pomogło, to został jeszcze muzułmański Marabu. Słynny myśliciel afrykański Hampate Ba twierdzi, że: „W Afryce mamy 4 osobistości, którym nigdy nie mówi się nie: człowiek starszy niż ty, ten który naucza, ten który inicjuje i człowiek wysłany przez Boga, czyli obcokrajowiec.” Będąc w wioskach, jeśli mam ochotę na świeże mięso idę na nocne polowanie. Kiedyś udało nam się szybko znaleźć antylopę nieco większą od naszego zająca. Przed dwudziestą pierwszą wracaliśmy do wioski. Ścieżka, którą wracaliśmy przechodziła przez polanę. Na środku polanki paliło się ognisko, wokół w dużym kręgu siedzieli na ziemi prawie wszyscy mieszkańcy wioski, oficjum przewodniczyła miejscowa prorokini. Większość uczestników tego nocnego czuwania była rano na mszy św. Przeszedłem przez środek polanki nie zatrzymując się, nie zaglądając w oczy uczestnikom spotkania, nie przepraszałem też, że przeszkadzam. Ten dualizm duchowy jest też owocem tego przeskoku z pominięciem etapów pośrednich. Pierwsza inwazja religijna na kontynent afrykański rozpoczęła się dziesięć wieków temu. Islam rozprzestrzenił się na karcie Afryki jak rozlany olej na wodzie. W porównaniu z chrześcijaństwem islam ma większą zdolność do adaptacji. Wielu czarnych Marabu czy Imanów nie wchodzi w problem ortodoksji islamskiej. Łączyli nieświadomie starą tradycję z nauką proroka tworząc islam afrykański. W przypadku chrześcijaństwa jest inaczej. Pierwsza próba chrystianizacji, prowadzona przez Portugalczyków, skończyła się fiaskiem. Definitywnie chrześcijaństwo dotarło do Afryki razem z koloniami. Już w punkcie startu było w złej pozycji. W pewnym sensie było religią okupanta, startowało z pozycji silniejszego. Zupełne przeciwieństwo tego, co działo się 
w pierwszych wiekach w Cesarstwie Rzymskim. Biały człowiek dla Afrykańczyka był jak przybysz z innej planety, dysponował boskimi mocami, był postrzegany niemal jak samo bóstwo. Ma to oddźwięk jeszcze po dzień dzisiejszy. W miejscowych wierzeniach afrykańskie czary, fetysze, trucizny, nakazy i zakazy nie dotyczą białego. Kilkakrotnie byłem proszony o oczyszczenie wioski z fetyszy, to znaczy spakowałem je do worka i wywiozłem z wioski - gdyby zrobił to ktoś z wioski spotkałaby go kara. W jednej z wiosek o zachodzie słońca zebrała się przy mojej chacie grupa młodzieży (sami chłopcy, ale to już inne zagadnienie). Po długim wstępie, opisującym trudną sytuację materialną młodzieży, rozpoczęła się lista zamówień:
- Potrzebna jest piłka i komplet strojów piłkarskich.
- Konieczne są buty.
- Dobrze byłoby zbudować duży dom, gdzie młodzież mogłaby się gromadzić. Moglibyśmy tam czytać czasopisma, które koniecznie trzeba sprowadzić.
- Jest w wiosce chłopak, który umie grać na gitarze, ale nie ma gitary
- Można by stworzyć zespół, wystarczą organy i wzmacniacz
Lista była długa i pomysłowa. Wysłuchałem jej z uwagą w milczeniu. Kiedy repertuar zamówień się skończył, zapytałem zgromadzenie:
- No dobrze, ale powiedzcie mi skąd ja mam to wszystko wziąć?
Po krótkiej chwili milczenia padła rewelacyjna odpowiedź:
- Mądrość białego wystarczy.
Rzeczywiście w pierwszym kontakcie z białymi Afrykańczycy przygniecieni byli możliwościami białych. Niektórzy badacze sugerują ciekawą tezę, twierdząc, że Afrykańczycy przyjmowali chrześcijaństwo, bo liczyli na to, że Bóg białych uczyni ich też mądrymi i bogatymi. Po przyjęciu chrześcijaństwa nastąpiło rozczarowanie. Ich sytuacja materialna nie uległa poprawie, a biali ciągle byli panami. Rozczarowanie rodziło się powoli. Najpierw w czasie pierwszej wojny światowej okazało się, że biali też są słabi, zabijają się między sobą i wyją z bólu. Jeszcze mocniej unaoczniło się to w czasie drugiej wojny światowej. Afrykańczycy żyli z białymi w jednej chacie, jedli z jednej miski, walczyli ramię w ramię. Zobaczyli, że wśród białych są też słabi, kanalie, wystraszeni, zrozpaczeni, błagający o litość. Mit o białym człowieku uległ zachwianiu. Pozostał Bóg białych. I tu mamy prawdziwy dramat wynikający ciągle z tego przeskoku z pominięciem etapów pośrednich. Różnica w sposobie życia ludzi białych, którzy przynieśli chrześcijaństwo, a czarną ludnością Afryki była tak wielka, że Bóg chrześcijan był nie do pojęcia dla ludzi Afryki. Inna hierarchia wartości, inna moralność, inny sposób postrzegania świata. Miałem kilkakrotnie okazję obserwować reakcje Europejczyków, którzy po raz pierwszy przyjechali do Afryki. Zwracają uwagę na dwie rzeczy. Zachwycają się budową ciała mężczyzn. Tu rzadkością są otyli, brzuchy nie wiszą. Większość ma sylwetki atletów z pięknie wyrzeźbionymi mięśniami. Nie muszę dodawać, że nie chodzą na siłownię, ani na aerobik, to owoc ciężkiej fizycznej pracy (zagadnienie pracy wymaga osobnego omówienia). Drugie zjawisko, które rzuca się w oczy, to materialna bieda. Domki nieco większe od pszczelego ula i połowa z nich jest w stanie rozpadu. Bardzo wielu ludzi nosi na sobie resztki z ubrań. Z koszuli czasami zostanie tylko kołnierz a i tak się go zakłada. Przybyszowi nasuwa się pytanie, dlaczego? Czy nie można by czegoś poprawić? Afryka została oceniona oczami z filtrem zachodniego sposobu życia. Nasza wizja sukcesu, udanego życia, nie mieści się na Czarnym Lądzie. Będąc jeszcze nowicjuszem w Afryce spędziłem kilka wieczorów w towarzystwie ojca Marcina. Ja zaczynałem a on kończył. Żegnał się z Afryką i z życiem, spędził tu 50 lat. Jak przystało na nowo przybyłego, ubolewałem nad biedą jaką widziałem wokół siebie, co irytowało sędziwego ojca Marcina. Przerywał mi mówiąc:
- Oni nie są biedni, oni są inni!
Po 17 latach chyba już wiem, co ojciec Marcin chciał mi powiedzieć. Kolonizatorzy i w dużej mierze pierwsi misjonarze nie zwrócili dostatecznej uwagi na tę inność. Owocem jest kolejna hybryda. Połączenie chrześcijaństwa z miejscowymi tradycjami zrodziło mesjanizm afrykański. Najbardziej klasycznym tego przykładem jest Kimbangizm, czyli Kościół Jezusa Chrystusa na ziemi przez proroka Szymona Kimbangu. Ponad pięć milionów wyznawców. Potężna instytucja z zapleczem socjalnym, szkoły, uniwersytet, przychodnie zdrowia. 
W 100% dzieło afrykańskie. Na terenie naszej parafii analogiczną grupą jest Nzapa Zande. Skala nie porównywalna, ale schemat ten sam. Szymon Kimbangu, uczeń Baptystów, słyszy tajemniczy głos, który nakazuje mu głosić i uzdrawiać. Maria Awa przez tydzień leży nieprzytomna, w tym czasie dostaje od Mboli (Istota Najwyższa) polecenie by głosić prorokować i uzdrawiać. Szymon i Maria kładą fundamenty pod nową religię afro-chrześcijańską. Między miejscową ludnością a władzami kolonialnymi rośnie napięcie, powszechne niezadowolenie. Na scenie pojawiają się czarni prorocy, przyciągają tłumy. Władze czują się zobowiązane do reakcji. Szymon i Maria lądują w więzieniu. To tylko dodaje im rozgłosu. Błąd polityczny przypieczętowuje narodziny nowych religii. Wioski, 
w których Kumbangu i Awa się urodzili stają się miejscami kultu z ruchem pielgrzymkowym włącznie. Szymon po 30 latach w więzieniu umiera. Jego kościół dostaje skrzydeł w momencie uzyskania przez RŚA niepodległości, o którą walczył. Maria Awa wraz z niepodległością RŚA otrzymuje zezwolenie na działalność religijną. Obydwa ruchy przechodzą modyfikacje. W pierwszej fazie Szymon miał przesłanie do ludu Bakongo, co bardzo ograniczało pole działania, dlatego przesłanie rozszerzyło się na wszystkie ludy. Maria Awa pierwotnie nazwała swój ruch Mboli Azande, co w języku zande oznacza: bóg Zande. To też bardzo zawęziło liczbę zaintersowanych. Pierwsza zmiana polegała na dokładnym przetłumaczeniu na język narodowy RŚA, sango: Nzapa ti Zande. Szybko jednak zorientowano się, że to nic nie zmienia i wprowadzono dwie nowe nazwy: „Mission ti Africa” (misja Afryki) albo Mission de l’Esprit Saint par la propheti (misja Ducha Świętego przez proroctwa). W czasie gdy Szymon był w więzieniu jego uczniowie uznawali go za mesjasza czarnych ludów w przeciwieństwie do chrześcijaństwa praktykowanego przez białych. Ostatecznie powrócono do idei chrześcijańskich jako bardziej uniwersalnych, a Szymonowi przypisano tytuł proroka. I tak podstawowe wyznanie wiary brzmi: „W imię Ojca i Chrystusa i Ducha Świętego przez proroka Szymona Kimbangu”. Maria Awa i jej pierwsi adepci mieli dużo mniejszą znajomość katechizmu niż Szymon. Pierwsze chrzty polegały na tym, że kandydat obracał się bardzo szybko wokół swojej osi. Jeżeli się przewrócił, oznaczało to, że dostąpił wylania Ducha Świętego i chrzest był ważny. Jeśli utrzymał się w pozycji stojącej, Duch Święty na nim nie spoczął i kandydat dalej musi przygotowywać się do chrztu. Dziś kandydat klęczy, stoją przy nim rodzice chrzestni, pali się świeca, są kwiaty, a pastor udzielający chrztu, polewa kandydata wodą. Nowe pokolenie adeptów, czasami ludzie wykształceni, czerpią bardzo dużo z idei chrześcijańskich, choć Pisma świętego nie mają. 
W obydwu przypadkach zadziwiający jest sukces, jaki te kościoły mają wśród miejscowej ludności. Członkowie tych grup są dumni z ich kościoła, to ich własny twór. Francuski reporter Robert Arnaut zwiedzając centrum kultu Kinbangistów wioskę Nkanba, określił je jako afrykańskie Lourdes. W wiosce Kumboli gdzie prorokowała Maria Awa stoi duży murowany kościół kryty blachą. Jest to jedyna trwała budowla w okolicy zrobiona całkowicie przez miejscową ludność, bez żadnej pomocy z zewnątrz. Przed kościołem stoi jeep, używany, niewiele wart, ale jest on wyrazem ambicji tego kościoła, który chce być: „Mission ti Africa”. Na wydziale teologicznym uniwersytetu kinbangistów w Kinszasie dyskutuje się nad niezwykłym problemem: Chrystus powiedział, że kiedy Duch Święty przyjdzie nauczy was całej prawdy. Ponieważ całej prawdy nauczał Szymon Kimbangu, czyżby zatem był on Duchem Świętym? Żeby zrozumieć, co stało się z afrykańskimi wierzeniami, trzeba przespacerować się podczas weekendu po dzielnicach afrykańskich miast. Dziesiątki kościołów, które prześcigają się w gorliwości. Większość ma wspólny mianownik: trochę chrześcijaństwa doprawionego tradycyjnymi wierzeniami. W jednej rodzinie może być 10 członków i każdy przynależy do innego kościoła. Taka religijna hala targowa, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie. Słyszałem kiedyś historię o pewnym zawodowym żebraku, który idąc do Marabu nie był pewny, czy ma zrobić znak krzyża, czy podnieść rękę do serca, więc robił zamaszysty ruch ręką, który miał połączyć oby dwa te znaki. Nie był też pewny czy ma odpoczywać w piątek czy w sobotę, więc odpoczywał codziennie, żeby nie obrazić nikogo. Wracając do przeskoku z pominięciem etapów pośrednich, który połamał skoczkowi nogi rodząc kryzys polityczny i religijny, dorzuciłbym jeszcze kryzys duchowy. Afrykańczycy nie lubią koloru swojej skóry. Jadąc dwa razy do roku do stolicy na zakupy, dostaje od moich czarnych współbraci zamówienie na mleczko kosmetyczne „peau claire” (jasna skóra). 
W instrukcji wyczytałem, że ten kosmetyk rozjaśnia skórę. W zeszłym tygodniu obejrzałem najnowsze teledyski z Kinszasy. Wszystkie dziewczyny miały wyprostowane włosy, ani jednej afrykańskiej fryzury. Podobnie ich kostiumy, ani jednego elementu afrykańskiego. Tu i ówdzie w afrykańskim buszu funkcjonuje jakiś szpital. Prawie zawsze jest tam jakiś biały lekarz. Leczenie najuboższych traktuje jako swoje powołanie. Raport Światowej Organizacji Zdrowia informuje, że w Lizbonie pracuje więcej lekarzy z Gwinei Bissau, niż w samej Gwinei. Afrykańscy lekarze robią wszystko by znaleźć się poza Afryką. Ten sam problem dotyczy afrykańskich katolickich duchownych. Załapanie się do pracy w Europie jest dla nich marzeniem. Kilka lat temu Stolica Apostolska zwróciła się z prośbą do niektórych państw europejskich, by nie wydawały afrykańskim duchownym wizy bez zaświadczenia nuncjatury apostolskiej z danego kraju. O ile masowa emigracja bezrobotnych z Afryki do świata uprzemysłowionego wydaje się być zrozumiała, to w przypadku lekarzy i duchownych problem jest o wiele większy, im przecież pracy nie brakuje. Afryka przeskoczyła kilka stuleci i wylądowała w nowej rzeczywistości, co nie zmienia faktu, że ma ciągle gołe pośladki. Przeciętni ludzie żyjący w wioskach nie do końca zdają sobie z tego sprawę. Zupełnie inaczej wygląda to w przypadku inteligencji. Oni widzą przepaść jaka dzieli Afrykę od reszty świata. Przypuszczam, że to ich marzenie o wydostaniu się do innego świata, ma tu swoje korzenie. Wracając do przeciętnego Afrykańczyka, (w przypadku naszej parafii będzie to analfabeta) ten kryzys duchowy ma jeszcze inne oblicze. Weźmy na przykład tradycyjną medycynę. O sposobie leczenia i podejściu do chorego nie ośmielam się mówić, bo jest to osobny temat. Chodzi mi o to, że ginie to, co było dobre. Jeden z francuskich badaczy Afryki podczas swoich podróży po równikowej strefie Zairu, opisuje jak jego kierowca został ukąszony przez żmije rogatą. Jest to wyjątkowo jadowita żmija. Rzadko przekracza metr długości, za to ma grubość ręki dorosłego człowieka. Jej kły jadowe mają około 5 centymetrów. Z czystej ciekawości pobrałem jej kiedyś jad, zebrało się tego pół łyżeczki do herbaty. Ukąszony powinien natychmiast dostać stosowną surowicę, w przeciwnym wypadku nie starczy mu czasu na napisanie testamentu. W opisywanej historii ukąszonemu kierowcy pomógł miejscowy znachor, przyłożył coś do rany, dał coś do wypicia i trzeciego dnia kierowca bez gorączki siedział już za kierownicą. Afrykańska medycyna tradycyjna nie została wykorzystana i co więcej zanika. Włoski misjonarz - amator ziołolecznictwa - wydał ilustrowaną broszurę „Rośliny lecznicze w RŚA”. Czytając ten podręcznik zwróciłem uwagę na niezwykłą łatwość w leczeniu niektórych pasożytów układu pokarmowego. W porze suchej, gdy brakuje czystej wody, pasożyty są prawdziwą plagą. Dojeżdżając do wiosek zabieram sporą aptekę. Postanowiłem rozpowszechnić tę książkę. W pierwszej wiosce po mszy świętej prezentując książkę, zacząłem do askarisa, czyli glisty ludzkiej, najczęściej występującego pasożyta. Wystarczy zjeść łyżeczkę nasion z dojrzałego papaja i sprawa jest załatwiona. Pracowałem wtedy z ojcem Jaime z Kolumbii, opowiadał, że u nich w domu mama zawsze pilnowała, żeby dzieci, co jakiś czas jadły papaja z nasionami. Skuteczność tej metody nie budzi zastrzeżeń. Ku mojemu zdziwieniu, informacja została przyjęta drwiącym śmiechem i tak było podczas całej prezentacji. O co tu chodzi? Tajemnice wyjaśnił niezastąpiony Barou:
- Ojcze, ludzie śmiali się, bo mówili: Kordian nie chce więcej przywozić lekarstw 
i wciska nam rośliny.
No właśnie, tabletka białego człowieka, cokolwiek by rzec, skuteczniejsza jest niż tradycyjne metody. Tabletka zdobyła zaufanie podkopując tutejsze sposoby leczenia. Całe dziedzictwo kulturowe zostało podkopane. Rezultat, na tabletkę bardzo często ludzi nie stać, tradycja ginie i wytwarza się pustka, czyli brak punktów podparcia i życie się chwieje. Innym bardzo ważnym czynnikiem wpływającym na kryzys duchowy Afryki jest wkroczenie indywidualizmu, zupełnie obcego afrykańskiej tradycji. Całe tradycyjne wychowanie 
w Afryce było skierowane na to, by jednostka miała swoje miejsce w klanie. Człowiek realizował się tylko i wyłącznie w rodzinie. Hierarchicznie zorganizowany klan dzielił się na grupy wiekowe zapewniając jedność i spójność wszystkich członków. Najbardziej szanowaną grupą, której należało się posłuszeństwo byli ludzie starzy. Rzecz zdumiewająca, dziś w więzieniach jest bardzo wielu starców oskarżonych o złe czary. Jak do tego doszło? Przeskok, o którym tu mówimy, przyniósł ze sobą zmiany gospodarcze, których synonimem może być pieniądz. Przyciągająca siła pieniądza podminowała kolektywny charakter pracy w klanie. Każdy może teraz pracować na swój własny rachunek. W wiosce Selim mieliśmy samotnego staruszka, wegetował przymierając głodem w rozsypującej się chacie. Ojciec Barnaba, który opiekował się tą wioską, mobilizował chrześcijan by pomogli biedakowi. Katechumeni zbudowali nową chatę. Członkowie bractwa świętego Wincentego od czasu do czasu umyli go, inni przynosili jedzenie. Kiedy staruszek zmarł, ktoś z wioski podrzucił na misje list, w którym proszono abyśmy drogą radiową (radio nadajnik jest jedynym środkiem łączności) powiadomili o jego śmierci żonę i dzieci w Zemio. Wydało się nam to niemożliwe, chyba jakaś pomyłka. Ten staruszek był samotny, leżał nagi na klepisku, deszcz lał mu się na głowę, gdyby nie chrześcijańskie miłosierdzie już dawno umarłby z głodu. Po kolejnym powrocie z wizyty w tej wiosce, Barnaba przywiózł dość niezwykłą historię. Nie ma żadnej pomyłki, nasz biedak miał żonę i dzieci. W latach sześćdziesiątych w okolicy było bardzo modne safari. Myśliwi z bogatego świata przyjeżdżali na polowania (między innymi Giscar De Stain). Najlepsi miejscowi myśliwi byli angażowani jako tropiciele. Nasz biedak był w tej dziedzinie wyjątkowo dobry. Miał talent w odczytywaniu śladów, potrafił podejść każde zwierzę. Jego akcje rosły, zarabiał coraz lepiej. Wieczorami po udanym polowaniu rozentuzjazmowani myśliwi zapraszali go wznosząc toasty za udane polowanie. Odkrył wtedy powołanie do nowego życia. Wystroił się jak ci, dla których pracował, przyjął ich sposób życia. Nawet miejscowe wino palmowe już mu nie smakowało, popijał whisky Johnny Walker’a. Zupełnie zapomniał o żonie i dzieciach. Niestety, nie można wiecznie być tropicielem, to zajęcie wymaga sporej sprawności fizycznej. Skończyły się siły, akcje spadły do zera i zaczęła się bieda. Nie było dokąd wracać. W tradycyjnym społeczeństwie afrykańskim jedynym zabezpieczeniem socjalnym była rodzina. Nawet, jeśli ktoś nie miał własnych dzieci, przynależał do klanu. Nowy system zaczął ograniczać klan do rodziny zawężonej, ojciec, matka i dzieci. Gospodarka pieniężna pociągnęła za sobą pracę zarobkową, a tym samy migracje za pracą. Tradycyjna solidarność klanowa została osłabiona. Do epoki kolonialnej klan był samodzielną, samo wystarczającą, zamkniętą jednostką gospodarczą, gwarantującą jego członkom poczucie bezpieczeństwa i względną stabilność. Klan był swego rodzaju jednolitym organizmem składającym się z jednostek. Każdy musiał wykonywać to, co do niego należało i zawsze w ten sam sposób. W klanie nie było miejsca na indywidualizm, na nowatorstwo. Z przeskokiem wszystko się zmieniło, każdy może pracować dla siebie. Jednym ze skutków jest coraz większa liczba ludzi starych żyjących samotnie. Jako najsłabsi padają ofiarą miejscowych wierzeń. Jeśli mamy do czynienia z jakimś nieszczęściem, typu wypadek, choroba, szuka się przyczyny i najczęściej jest nią drugi człowiek. Odpowiedzialność najlepiej zrzucić na tych, co nie będą mogli się bronić. Bardzo wygodnymi ofiarami są samotni staruszkowie, dlatego dziś w więzieniach jest sporo starych ludzi oskarżonych o czary. I tu mamy ten sam problem co z tabletką, która podkopała miejscową medycynę. Słabą stroną klanu była jego stagnacja, brak postępu. Klan żył w rytmie natury, stanowił poniekąd jej część, dlatego jej nie opanowuje, nie przetwarza, zadawala się zjednoczeniem z nią, co nie przekreśla faktu, że był na przykład „emeryturą” dla starców. Nowy porządek wywołany przeskokiem zakłada emerytury realne, z tym że społeczeństwa na nie jeszcze nie stać, podobnie jak na tabletkę. Pod koniec zeszłego roku dostałem z kurii diecezjalnej kopertę z pieniędzmi dla emerytów na terenie naszej parafii, która pokrywa się 
z sous-prefecturą. Władze państwowe dość często powierzają tego rodzaju usługę kościołowi, ze względu na zaufanie jakim kościół się cieszy. Przyjąłem kopertę z niedowierzaniem. Największym problemem ostatnich rządów RŚA jest znalezienie pieniędzy na pobory dla kadry urzędników państwowych. Gdyby rząd wypłacał regularnie pensje miałby prawdopodobnie 100% poparcie społeczeństwa. Przeglądając dokumenty jakie towarzyszyły pieniądzom zaskoczył mnie najpierw fakt, że były tam tylko cztery nazwiska. Czyżby w całej sous-prefecturze były tylko cztery osoby mające prawo do emerytury? Jeszcze bardziej zaskakujące okazało się to, że były to zaległe emerytury za miesiąc maj dwutysięcznego roku. Czyli przez kilka ostatnich lat nic nie dostali i być może jest to ich ostatnia emerytura. To jeszcze raz potwierdza tezę, że kto dziś w Afryce nie inwestuje w rodzinę, na starość czeka go niemal śmierć głodowa. 
Potrójny kryzys: polityczny, religijny i duchowy, który próbowałem tu naświetlić, wbrew pozorom, nie pozbawił Afrykańczyków radości życia. Jest w tych ludziach jakaś zadziwiająca siła życia, która pozwala im przetrwać każdy kryzys. 

o. Kordian Merta



 ulice stolicy Rep. Centr. Afryki - Bangui



 ulice stolicy Rep. Centr. Afryki - Bangui



 ulice stolicy Rep. Centr. Afryki - Bangui



 ulice stolicy Rep. Centr. Afryki - Bangui



 ulice stolicy Rep. Centr. Afryki - Bangui



 ulice stolicy Rep. Centr. Afryki - Bangui



 dzieci za szkoły misyjnej



 ulice stolicy Rep. Centr. Afryki - Bangui



 droga stolicy - Bangui



 przydrożny sklepik rodzinny



 bydło na ulicach stolicy - Bangui



 
studnia w wiosce



do góry
  
listy