Misje OFM - serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

STRONA GŁÓWNAHISTORIAPRACA MISYJNAGALERIALINKI                                                             


sierpień 2008

tekst w formacie

Pomóc, ale jak?


Przeczytałem niedawno ciekawą książkę dwóch francuskich dziennikarzy „100 kluczy do Afryki” (Philippe Leymarie, Thirrry Perret „Les 100 clés de l’Afrique”). Można by zmienić tytuł na: „99 nieszczęść i jeden sukces”. Autorzy, prezentując wszystkie 54 kraje Afryki, niemal za każdym razem dodają: „jeden z najbiedniejszych krajów świata”. 
W tematach takich jak: rolnictwo, służba zdrowia, diamenty, ropa, wieje grozą. Wyjątek stanowi rozdział o muzyce - tu mamy pełny sukces i świetlaną przyszłość. Nie sądzę by autorzy byli pesymistami, odstawili rzetelną robotę. Nie krytykują, szukają obiektywnej oceny. Zrozumienie tego, co się dzieje w Afryce, jest kluczem do lepszego jutra. Zaskoczyło mnie jednak posłowie autorstwa afrykańskiego naukowca, pracującego na paryskiej uczelni Elikia Mbokolo. Proszę posłuchać: „Będąc konsekwentnym trzeba skończyć z przekonaniem, że Afryka potrzebuje być „wspomagana” albo, że trzeba trzymać ją za rękę na drodze do „postępu” jak czyni się z dzieckiem, którym ona nie jest i nigdy nie była. Ani „pomocy” ani współczucia i jeszcze mniej pogardy Afryka nie potrzebuje. Ona potrzebuje by ją zostawiono, by w mądrości i zaufaniu wypełniła swój bieg historii.” Tak może pisać Afrykańczyk żyjący w samym sercu Francji, w kraju o najlepszych zabezpieczeniach socjalnych w Europie. 
W samym środku Afryki, bez tej „pomocy”, w szpitalu nie byłoby ani jednej tabletki aspiryny. Śmiertelność dzieci, i tak już przerażająco wysoka, pomnożyłaby się jeszcze przez dwa. Na terenie sous-prefektury liczącej 13 tysięcy ludności, 17000 dzieci chodzi do szkoły tylko dlatego, że ktoś podzielił się owocami swojej pracy i pomógł budować lepsze jutro Afryki. Bez pomocy z zewnątrz musielibyśmy zamknąć szkoły, a to byłby koniec wszelkich nadziei. Afrykańczyk w Paryżu zdaje się, że zapomniał, iż tu większość ludzi przemieszcza się piechotą, matka z dzieckiem na plecach może przejść nawet 50 km na dzień. Oni nawet nie wiedzą, że istnieje metro, ba nawet kolej. Na odcinku 150 km między Rafai i Bangassou rozpadło się 16 mostów. Jeśli nie znajdzie się pomoc z zewnątrz, te mosty nie będą naprawione, a to oznacza, że przez pół roku ten zakątek będzie odcięty od reszty świata. Chyba, że przyleci do nas prezydent. RŚA w zeszłym roku kupiła pierwszy okazyjny samolot właśnie dla prezydenta. Psuje się i o części zamienne trudno, jak na okazyjny samolot przystało, ale kraj ma swój samolot i to bez pomocy z zewnątrz. Niewyobrażalne jest dziś rozwiązanie afrykańskich dramatów bez kapitału, technologii i pomocy z zewnątrz. Nie znaczy to, że Afryka z upokorzoną miną ma wyciągać rękę. Ta pomoc leży w interesie świata zamożnego. W sierpniu 2001 leciałem z Paryża do Bangui. Zaraz po starcie kapitan samolotu z dumą ogłosił: „Air France ofiaruje dziś państwu wspaniały widok Paryża”. Rzeczywiście była piękna pogoda i mogliśmy podziwiać Paryż przelatując nad łukami triumfalnymi. 
Cztery i pół godziny później międzylądowanie w Dżamenie. Pogoda też była piękna, tym razem mogliśmy podziwiać gliniane okrągłe chaty kryte słomą, domostwa oddzielone glinianym murem. Domy, mur i ziemia w tym samym pustynnym kolorze. Europa i Afryka środkowa, to już nie tylko dwa inne światy, ale jakby przeskok do prahistorii. Tak gigantyczne dysproporcje nie wróżą niczego dobrego. Ziemia jest zespołem naczyń połączonych, bieda (zawsze jest jej więcej) przeciska się do części bogatej. Bogate Cesarstwo Rzymskie rozpadło się pod naporem biednych plemion germańskich. W 1989 po raz pierwszy znalazłem się w Brukseli, stolicy zjednoczonej Europy. Korzystając z metra po godz.23 odkryłem, że jako biały stanowię mniejszość wśród pasażerów. W latach dziewięćdziesiątych dokonano zamachu w paryskim metrze, było trzech zabitych i kilku rannych, lecz o dziwo, wśród ofiar śmiertelnych ani jednego Francuza z krwi i kości (de souche). Miałem kiedyś okazję w towarzystwie misjonarzy holenderskich i francuskich oglądać mecz między Ajaxem Amsterdam i jakąś francuską drużyną. Jako kibic postronny zabrałem głos:
- Patrząc na zawodników Ajaxu, można by pomyśleć, że Amsterdam jest gdzieś w Afryce.
Na 11 piłkarzy 7 było czarnych. Jak wygląda to w XXI wieku. Europa próbuje bezskutecznie uszczelniać granice nad Morzem Śródziemnym. Niemal co tydzień na plażach (zwłaszcza Wysp Kanaryjskich) znajduje się zwłoki nieszczęsnych emigrantów. Hiszpania zrobiła na ten temat reportaż, który jako antyreklama puszczany był w telewizji Senegalu. Celem reportażu było zniechęcenie Afrykańczyków do więcej niż ryzykownej przeprawy przez morze. Po drugiej stronie, czyli w Afryce nie ma żadnej polityki emigracyjnej. Tu nędza, brak perspektyw, frustracja, sprawiają, że ludzie zaryzykują wszystko co mają, czyli życie, byle tylko się stąd wyrwać. Nawet gdyby tylko jednemu na stu udało się, dalej będą próbować. Żadna polityka wizowa, wzmacnianie patroli, stalowe płoty tego nie powstrzymają. Bieda wcześniej czy później przeciśnie się. Jeśli świat bogaty chce się od niej uchronić, to ma tylko jedno wyjście, zwalczyć biedę w zalążku, czyli w Afryce. Doskonale ujął to Ryszard Kapuściński, twierdząc, że pomoc Europy dla Afryki jest aktem samoobrony. I tu dotykamy sedna problemu - pomóc, ale jak? Uczciwie trzeba przyznać, że prób było sporo. Afryka dostała więcej na głowę jednego mieszkańca niż Ameryka Łacińska, czy Azja. O ile na świecie bieda pokaźnie się zmniejszyła, to wyjątek stanowi Afryka - tu przez ostatnie 25 lat bieda wzrosła. A zatem pytanie – jak pomóc, jest kluczem do problemu. Wielokrotnie 
w przemówieniach afrykańskich liderów ważnych i pomniejszych: szef wioski, mer, sou-prefekt, prefekt, słyszałem wypowiadane z namaszczeniem magiczne słowo: „ bailleurs de fonds”. Brzmi tajemniczo, ale z przekonaniem, zionie od niego mocą. Słuchacz, nawet ten nie wykształcony (analfabeta), czuje, że pachnie tu groszem. Kim zatem jest ten mistyczny „Bailleurs do fonds”. Kiedyś były to głównie byłe państwa kolonialne, dziś to Bank Światowy i Światowy Fundusz Monetarny. Instytucje międzynarodowe dysponujące dużymi środkami. Inwestują, pożyczają, ale na określonych warunkach, te warunki to nic innego jak realizacja pewnej ideologii. Mamy tu dwa przeciwstawne bieguny, na jednym zasiadają globaliści, to oni dysponują kapitałem, hołdują zasadom wolnego rynku, najczęściej przykleja im się etykietkę – liberał. Na drugim biegunie zasiadają alterglobaliści, przeważnie z pustymi kieszeniami, postrzegają świat bardziej socjalnie i skupiają się na krytyce (często bardzo słusznej) tych z drugiego bieguna. Przykład: w latach osiemdziesiątych bailleur de fonds uzależnił pomoc do wprowadzenia rygoru ekonomicznego, głównie równowagi handlowej – zwiększyć eksport a zmniejszyć import. Redukcja wydatków budżetowych, ograniczyć wydatki na wszystko, co nie jest produktywne, żadnych dotacji rządowych. Tylko to, co wydajne ma szanse przetrwania i rozwoju. Rezultat, udało się wydatnie zmniejszyć inflację 
z 25% na 10%. Podobnie z deficytem budżetowym. Krytycy z przeciwnego bieguna słusznie zauważyli, że nie poprawiło to sytuacji materialnej Afrykańczyków. I tak już słabe rządy, jeszcze bardzie zostały osłabione (odsunięte od ekonomii). Najbardziej ucierpiało na tym szkolnictwo i służba zdrowia, sektory nieprodukcyjne. Dzięki tej dwubiegunowości baillers do fonds szuka ciągle nowych rozwiązań. Nie można zrealizować marzenia o socjalnej poprawie bytu bez zdrowej ekonomii (redukcja inflacji), koniecznie trzeba jednak wziąć pod uwagę specyfikę Afryki. Same prawa ekonomiczne nie wystarczą, rządy i całe afrykańskie narody muszą być w ten proces zaangażowane. Majid Rahnema w swojej niezwykłej książce „Kiedy nędza wygania biedę” („Quand la misère chasse la pauvreté”) sugeruje, że istotą pomocy nie był rozwój krajów biednych, lecz zakamuflowany sposób na ponowną kolonizację, mającą na celu grabież surowców. Trudno mi w to uwierzyć, żeby chciwość mogła osiągnąć taką perwersję, by pod płaszczykiem humanitaryzmu grabić biednych, jeśli nawet skutki pomocy czasami tak się kończyły. W zeszłym miesiącu szefem Światowego Funduszu Monetarnego został francuski socjalista Dominik Stroskan, ekonomista pierwszej klasy. Pozostaje wierzyć, że skuteczniejszy od poprzedniego system pomocy ujrzy światło dzienne. A jak wygląda to w terenie? W RŚA wytworzyła się grupa ludzi pracujących 
w projektach pomocy. Dla ludzi z dyplomami załapać się do takiej pracy, to tak, jakby wygrać los na loterii. Spotkałem w stolicy byłą uczennicę z Rafai. Pytam, co robi tata, z dumą odpowiedziała jednym słowem: „Projet”. 
Nieważne co robi - stróż, kierowca, czy socjolog przeprowadzający ankiety, najważniejsze, że załapał się w „projet”, bo to oznacza, że ma regularną dobrą pensję (przed chwilą 
w dzienniku radiowym, RFI podało, że strajkujący urzędnicy państwowi, nauczyciele, służba zdrowia itd., żądają zaległych wypłat za ostatnie 8 miesięcy). Jedyny mankament pracy 
w projekcie to jego stosunkowa krótkotrwałość. Wygląda to tak: pojawia się nowa ekipa, najczęściej mieszana, Afrykańczycy i reszta świata. Werbują miejscowy personel. Wynajmują stosowne lokum, koniecznie z ogrodzeniem, wszędzie świeża farba i nowy szyld – COPI; CROIX ROUG; UNICF; PAPAV. Po pewnym czasie z tej bazy ruszają w teren nowiutkie samochody terenowe z takim samym napisem na drzwiach. Tworzą komórki w terenie. Rekrutacja, mityngi, szkolenia. Nowi animatorzy (z pozoru nowi, bo pracowali już w dla innych projektów) na motorach albo rowerach docierają jeszcze dalej i tu zachodzi ten sam proces z zachowaniem proporcji. Trzecia faza, coś się kręci, krążą ciężarówki z materiałami. Po jakimś czasie projekt się kończy. Miejscowi tracą pracę, czyli czekają na nowy projekt. Na pewno się pojawi i znowu świeża farba, nowy szyld itd. Na początku lat dziewięćdziesiątych Bank Światowy finansował w RŚA budowę nowych szkół podstawowych. Przetargi na budowę wygrali miejscowi oligarchowie. Ludność wiosek gdzie powstawała szkoła miała dostarczyć cegły, piach i żwir. Najczęściej z pośpiechu (albo z opóźnienia) cegły były źle albo wcale nie wypalone. W wiosce Baroua cegły wyschły dopiero w murze, wypadają teraz jak mleczne zęby u dzieci. W Rafai, w centrum, z nie wypalonych cegieł ułożono schody 
i wylano na nie cienką warstwę cementu. W dniu otwarcia komisja z Banku Światowego przeszła po tych schodach. Po pierwszym deszczu schody się rozmyły, teraz jest tam wielka dziura. Budowniczowie oszczędzali na cemencie, wiadomo, obniża to koszty. Miejscowi murarze i pomocnicy mieli tylko jedno w głowie, wycementować fundamenty ich własnych domów. Rezultat, prawie we wszystkich szkołach nie ma już dziś posadzki, zamieniła się 
w pył. W Afryce szkoła bez posadzki to nic nowego, kłopot w tym, że termity bezkarnie zżerają ławki (posadzka je chroniła), wkrótce dzieci nie będą miały na czym usiąść, a to już kłopot. Inny problem, to ich lokalizacja, budowano tam gdzie bliżej, czyli łatwiej i taniej. 
W wiosce Banima w szczerym lesie przebija się przez morze zieleni 50m aluminiowego błyszczącego dachu, robi to wrażenie. Szkoła jest pusta, tam po prostu nie ma dzieci. Na liście była wioska Derbissaka, ponad 100 uczniów, niestety daleko na kompletnym bezdrożu. Dopiero kiedy dorobiliśmy się specjalnej terenowej ciężarówki (Unimog) udało się tam zbudować szkołę. Projekt ograniczał się do budowy szkół a nie ich funkcjonowania. Przez 5 lat po ich zbudowaniu w 8 budynkach nie było ani jednego nauczyciela, ani jednego ucznia. W końcu udało się nam zorganizować nauczycieli i krok po kroku szkoły się zapełniły. Oficjalnie rodzice uczniów zatrudniają nauczycieli, w rzeczywistości opłaca ich misja. Unikamy w ten sposób płacenia podatków, odpowiedzialności prawnej i całej skomplikowanej biurokracji. Rezultat - 1400 dzieci może się uczyć, a 27 nauczycieli ma stałą pracę. Światowa Organizacja Zdrowia ufundowała dla wojewódzkiego szpitala w Bangassou ambulans przeznaczony między innymi do walki z trądem. Trąd, dzięki Bogu, u nas prawie już wyginął, są jeszcze jego ofiary, ludzie wyleczeni, niestety ich zdeformowane kończyny nie mają systemu nerwowego, mogą wbić sobie w stopę 3 cm cierń i o tym nie wiedzą. Nic dziwnego, że znowu mają potężne rany, choć nie jest to już trąd. Nowiuteńki ambulans przyjechał do Rafai. Przedostatnia ofiara trądu na terenie parafii nie mieszka w centrum, tylko 130 km dalej w wiosce Baroua. Była to przesympatyczna staruszka (zmarła 10 lat temu), paliła fajkę z hydraulicznego półcalowego kolanka. (zdj. poniżej) Ponieważ trąd pozbawił ją palców, miała kłopoty z nabijaniem tytoniu, męczyła się przy tym okrutnie. Ekipa ze szpitala dotarła do niej, ofiarując jej kilka bandaży. Wartość pomocy 3000 F CFA, za to podróż z Bangassou do wioski i z powrotem wynosiła minimum 300000 F CFA. Ekipa medyczna, korzystając 
z pobytu w wiosce w głębokim buszu, kupiła tanich wędzonych ryb, mięso i orzeszki ziemne. Te same produkty w mieście mogą kosztować nawet 10 razy więcej. W samochodzie było 6 pasażerów, nie było więc miejsca na towar, kosze z rybami ułożono na dachu, samochód zamienił się w jeżdżącą piramidę. Toyota Land Cruiser, to jeden z najlepszych jeepów. Oficjalnie może zabrać 1200 kg, tam, gdzie nie ma dróg a jedynie dziurawy szlak, lepiej nie przekraczać 800 kg. Ambulans skrzypiąc i jęcząc przywlekł do Rafai jakieś półtorej tony. Te kosze z suszonymi rybami na dachu dziwnie kontrastowały z dużym czerwonym krzyżem na drzwiach. Z przekąsem zażartowałem pytając, czy będą reanimować te ryby. Ambulans pracował cztery lata, teraz jako wrak stoi w Bangassou. Samochód tego samego typu używamy na misji już 19 rok i to intensywnie. Ze Światową Organizacją Zdrowia miałem jeszcze jedno spotkanie. W Rafai ruch samochodowy jest tak niewielki, że kiedy słychać nadjeżdżający samochód wszyscy odrywają się od tradycyjnych zajęć, by rzucić okiem na zbliżający się pojazd. W kaplicach przy głównej drodze, kiedy podczas mszy świętej przejeżdża samochód po prostu przerywam, żeby wszyscy ze spokojem sumienia mogli zaspokoić ciekawość. To samo dotyczy misji kiedy zajeżdża tu jakiś wytwór huczącej cywilizacji. Tego dnia na misję zajechała cała karawana. Pierwszy, skromny jeep, ale za to dobrze wyposażony, dwie beczki z paliwem, deski na mosty, łopaty, kilofy, widać, że wie gdzie jedzie (od razu wiadomo, że to nie samochód rządowy, ci przyjeżdżają na misję po paliwo, po deski, po kilof, po pompkę, żeby naprawić koło). Za nim dwie super maszyny 
z zamkniętymi szybami – używają klimatyzacji, to jeepy z wysokiej półki, komfort pomimo skrajnych warunków. Orszak zamykał czwarty skromny jeep z żołnierzami tradycyjnie uzbrojonymi po zęby. Ci nie tylko, że nie mieli klimatyzacji, ale nawet płóciennego dachu, który chroniłby ich od słońca. Łatwo się domyśleć, pierwszy samochód to zabezpieczenie techniczne, ostatni obstawa, w środku grube ryby, ale kto? Przez przyciemnione szyby nie widać. Ostatni raz w podobnym stylu na misję zajechał ambasador Stanów Zjednoczonych, tym razem rejestracje są zwykłe, nie dyplomatyczne. Była to ekipa medyczna wysłana przez Świtową Organizację Zdrowia. Proszą o nocleg. W promieniu 150 km misja jest jedynym domem z sufitem, posadzką i prysznicem. Szefem misji medycznej jest przesympatyczna pani doktor z Gabonu. Przy kolacji tłumaczy nam, że co dwie godziny mają kontakt radiowy 
z szefem bezpieczeństwa w stolicy i to on pojął decyzję o pozostaniu w Rafai do jutra rana. Prosi też o możliwość noclegu w drodze powrotnej. Zaledwie półtora dnia później znowu jesteśmy razem przy stole. Pani doktor jest osobą otwartą, szybko nawiązuje się z nią kontakt, ma się wrażenie, że nadajemy na tych samych częstotliwościach. Spytałem w jakim celu pojechali do Zemio (sąsiednia miejscowość). Otóż Zemio bije smutny rekord zarażonych HIV-em w RŚA. O ile średnia krajowa wynosi 7%, w Rafai mamy między 10% a 12%, to 
w Zemio przekracza on 15%.
- Na czym zatem polegała wasza misja?
- Zorganizowaliśmy mityng w celu uświadamiania społeczeństwa.
- Mityng?!
Takich mityngów były już dziesiątki. Przez dwa lata pracowała tam ekipa Lekarzy bez Granic z Hiszpanii. Akcje uświadamiające organizowało ministerstwo zdrowia, ONZ-aids, dzieci 
w szkołach recytują wiersz: „Uważaj na AIDS”. Przy każdym pogrzebie mówi się o tym 
w kościołach katolickim i protestanckim. 
- Zrobiliście kilka tysięcy kilometrów, 4 samochody, 4 kierowców, 1 mechanik, 8 żołnierzy, 5 speców od logistyki, 2 lekarzy i to wszystko, żeby zorganizować mityng?! 
I tu użyłem ciężkiej broni Światowej Organizacji Zdrowia:
- Za te środki można by zafundować wszystkim mieszkańcom Zemio, od noworodka po starca włącznie, po jednej prezerwatywie na dzień i to przynajmniej przez 5 lat.
Wybuch śmiechu, pomysł wszystkim przypadł do gustu. Pani doktor doskonale zrozumiała 
o co mi chodzi i już bez cienia humoru, a raczej smutno, dodała:
- Tak pracują wielkie organizacje.
Choć wydajność wielu projektów mających za cel pomoc Afryce pozostawia wiele do życzenia, ich przydatność nie podlega dyskusji. Wręcz odwrotnie - ta pomoc jest kluczowa. W przeciwnym wypadku nie byłoby szczepionek w szpitalu, studni głębinowych w wioskach, szkół itd. Najlepszym tego przykładem jest historia uciekinierów z Sudanu. W październiku 1990 roku tysiące ludzi wygnanych przez wojnę przekroczyło granice RŚA. Pierwszą grupę stanowiły kobiety z dziećmi. Straszny widok. Najmłodszy dzieciak przytroczony derką do pleców, drugi trzyma mamę za rękę, na głowie mamy duża miednica wypełniona tym, co udało się zabrać przed opuszczeniem domów. Szli przez kilka dni, pokonując codziennie po 50 km. Po przekroczeniu granicy wojna już im nie groziła, ale pozostał jeszcze jeden przeciwnik, równie złowrogi, głód. Wycieńczeni siadali w cieniu drzew, nie byli w stanie zrobić jednego kroku więcej. Miejscowa ludność nie ma zapasów żywności, uprawiają tylko tyle, ile są w stanie zjeść. Ponadto uciekinierów było znacznie więcej niż miejscowych. Zaledwie dwa tygodnie później dotarła do nich pierwsza ciężarówka ONZ-tu załadowana workami z kukurydzianą mąką. Na workach był duży niebieski napis: USA. I tak było przez następnych 10 lat. Ktoś zwrócił mi uwagę, sugerując, że jest to błędne koło. Po co sprowadzać kukurydzę z USA? Gdyby przedstawiciele ONZ-tu złożyli zamówienie 
u miejscowych rolników, pomoc kosztowałaby 10 razy mniej. Ludowa mądrość mówi jednak, że „darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby”. Dla uciekinierów najważniejsze było przeżyć i dzięki tej pomocy przeżyli. W smaku mąki nie wyczuwali ani złej ani dobrej polityki rolnej Stanów Zjednoczonych. Co umierającego z głodu obchodzi, że chleb, który je, pochodzi z nadwyżki produkcyjnej jakiegoś mocarstwa? W obozie dla uchodźców była też skutecznie działająca służba zdrowia, szkolnictwo. Dwa lata temu większość z nich wróciła do siebie, ci co zostali są już samowystarczalni. Przeżyli ten trudny okres, zachowując swoją godność. Było to możliwe tylko dzięki zewnętrznej pomocy. Znawcy tematu z oburzeniem zawołają, że nic nie rozumiem, że u źródła problemu leży subwencjonowane rolnictwo krajów bogatych. No i tak można by dyskutować bez końca. 
Jest jeszcze inna forma pomocy, może mniej spektakularna, ale na pewno bardzo przydatna, mam tu na myśli wolontariuszy. Ludzi, którzy ofiarują swój czas, swoje kompetencje dla Afryki. Spróbuję to przedstawić na przykładzie Heleny i Damiana, którzy już drugi rok pracują jako nauczyciele w gimnazjum w Rafai. Helena skończyła studia prawnicze, Damian jest inżynierem informatykiem. Jakość szkoły zależy głównie od nauczycieli. Dobry nauczyciel nawet w cieniu mangowca, bez prawdziwej tablicy zrobi więcej niż kiepski nauczyciel w porządnie wyposażonej klasie. Zorganizowanie szkoły 
w 80% polega na utrzymaniu kadry nauczycielskiej. W przypadku RŚA nauczyciele na poziomie znajdują pracę w stolicy, jedyne miasto ze światłem, wodą bieżąca itd. Praca dla ludzi dobrze wykształconych poza stolicą (nie biorąc pod uwagę sfery biznesu) to już zły znak. A co dopiero w Rafai, prawie 1000 km od stolicy, w mieścinie bez transportu, prawdziwego sklepu, to tyle co zsyłka. Częściowym rozwiązaniem problemu dla naszego gimnazjum (od przyszłego roku szkolnego liceum) są kooperanci. Prestiż szkoły wzrósł – uczą nauczyciele z Francji. W pierwszych tygodniach sprawa nie była prosta, okazało się, że uczniowie mają problemy ze rozumieniem języka francuskiego w wykonaniu Francuzów. Dziś wszystko nabiera rumieńców. Damian i Helena przerwali swoje kariery zawodowe 
i rzucili się w wir pracy tutaj. Ten wir wciągnął pozostałych nauczycieli i uczniów. Krok po kroku na radzie pedagogicznej zaczęli zadawać pytania, proponować, zawsze można jeszcze coś ulepszyć, (impossible n’est pas français). Ich entuzjazm, wiedza, umiejętności, pracowitość, zaraziły innych. Wielu nauczycieli traktowało pracę w szkole jak pańszczyznę, odrobić swoje i zapomnieć, teraz nie wypada. Jednym słowem, kooperanci dają niewymierne świadectwo i to na wielu płaszczyznach. Zaczynając od zawodowej jako nauczyciele 
i wychowawcy. Helena, oprócz obowiązkowych zajęć z języka francuskiego, prowadzi warsztaty teatralne. Wystawili już dwa ciekawe przedstawienia. Z uczennicami przygotowała fotograficzną ekspozycję zatytułowaną: „Kobieta w Afryce”. Zadała dziewczynom proste pytanie: „co robią kobiety w Rafai?” Odpowiedzi utrwaliły na zdjęciach. W ten prosty sposób dziewczyny uświadomiły sobie jak ważną rolę odgrywają w życiu społecznym. Damian, po zajęciach obowiązkowych, wprowadza nauczycieli i uczniów w arkana informatyki. 
Z uczniami, którzy mieli kłopoty materialne zabrał się do odnowienia rowów i drogi wokół misji, zarobili w ten sposób na zeszyty. Jeśli nie są z uczniami, można ich znaleźć na werandzie przy stole zawalonym stosem zeszytów, odwieczny krzyż nauczycieli, poprawianie wypocin uczniów. Dla uczniów ich nauczyciele z Francji to skarbnica wiedzy i doświadczenia nie do wyczerpania. Musimy pamiętać, że gimnazjaliści z Rafai wzrastają w warunkach nie mających nic wspólnego z naszymi realiami. W ich domach nie ma światła, telewizji, książek, prasy. Jedna z uczennic zwraca się do Heleny:
- Proszę pani, gdybym pojechała do Francji, to czy stanę się biała?
Ponieważ patronem gimnazjum jest św. Franciszek, 4 grudnia uczniowie obejrzeli film Zeffirelliego „Brat Słońce”. Następnego dnia w klasie burzliwa dyskusja:
- Proszę pana, w filmie to był prawdziwy św. Franciszek, czy aktor?
Te pytania szokują nas naiwnością, ale tak naprawdę naiwne nie są, już Arystoteles określił to zjawisko mianem – brak wiedzy nie zawinionej. Helena i Damian są małżeństwem od 2,5 roku, pragną mieć potomstwo, by jednak móc uczyć w Rafai odłożyli to marzenie do ich powrotu do domu. W gimnazjum, co jakiś czas, kolejna uczennica opuszcza szkołę z powodu ciąży. O małżeństwie ludzi młodych w Rafai nie ma mowy. Rodzina przeżywa straszliwy kryzys, pisałem o tym wielokrotnie. Obecność młodego małżeństwa trzymającego się za ręce, jest bardziej wymowna niż najlepsze kazanie czy rekolekcje. Za tydzień będziemy jeść kozę 
z grilla na weselu dyrektora gimnazjum Bleza z Poliną. Będzie to moje czwarte prawdziwe wesele w osiemnastoletniej historii proboszcza w Rafai. Blez po uzyskaniu dyplomu uniwersyteckiego w Brazaville nie załapał się do pracy w Bangui. Jego charakter nie pozwala mu rozpychać się łokciami w afrykańskiej dżungli, jaką jest stolica. 10 lat temu zaproponowałem mu by został dyrektorem szkoły podstawowej w wiosce z obietnicą, że jak tylko w centrum otworzymy gimnazjum dostanie tam lepiej płatną pracę. Polina miała 16 lat gdy została żoną Bleza. Od 8 lat są razem i cieszą się czwórką uroczych dzieci. Nie przypadkiem Helena i Damian będą świadkami na ich ślubie, to oni, kiedy już się zaprzyjaźnili, wprost zadali im pytanie – czemu nie korzystacie z sakramentu małżeństwa, czemu boicie cię powiedzieć „tak” na zawsze? Przypomina mi się jeszcze jedna ciekawa historia. Helena wprowadzała w pierwszej klasie gimnazjum słownictwo z przedrostkiem poli - poligamia, polityka. Tłumacząc znaczenie słów, skorzystała z okazji, by wyrazić swoją opinię. W RŚA poligamia jest prawnie akceptowana, we Francji poligamista ryzykuje więzienie. Na twarzach uczniów (12-latki) maluje się zdziwienie:
- Ale, proszę pani, jak to, mężczyzna nie może mieć dwóch żon?
- Nie, społeczeństwo nie akceptuje takiego układu, kobieta ma te same prawa, co mężczyzna.
- No, a minister, prezydent, on też nie może mieć więcej żon?
- Tym bardziej, osoby publiczne muszą zachowywać prawo. Gdyby we Francji prezydent został poligamistą, byłby to skandal równoznaczny z końcem jego kariery.
W klasie zrobił się szum. Co to za prezydent, co ma tylko jedną żonę! W głowach tych nastolatków, którzy prawdopodobnie jeszcze nie zaczęli życia seksualnego, sukces życiowy wyraża się ilością posiadanych kobiet. Jak wszyscy młodzi ludzie marzą o doskonałej miłości, co nie wyklucza kulturowego modelu, który podporządkowuje kobietę mężczyźnie. Obecność Heleny i Damiana jest żywym zaprzeczeniem tego modelu. 
Jak to w życiu bywa, każdy medal ma dwie strony. Utrzymanie dwóch kooperantów z Francji kosztuje tyle, co wypłaty dla czterech nauczycieli miejscowych, ci z kolei mogliby zapewnić byt swoim rodzinom, czyli przynajmniej 20 osobom. Damian, porządkując dokumentację szkół, odkrył, że pracując u „Michelin” jako inżynier informatyk, zarabiał netto tyle, co wszyscy nauczyciele gimnazjum razem wzięci, to znaczy 9 ludzi, w tym 2 kooperantów. To jeszcze jeden Afrykański paradoks. W przyszłym roku planujemy zwiększyć liczbę kooperantów do czterech, w tym jeden z nich ma być formaterem nauczycieli. Jego zadaniem będzie poprawienie kwalifikacji zawodowych miejscowych pedagogów. Wśród uczniów pojawiło się już kilku bardzo zdolnych. Według Damiana i Heleny, jeśli będą mieli warunki 
i motywację, mogą podjąć każde studia. Za trzy lata pierwsza matura. Spróbujemy dla najzdolniejszych znaleźć stypendia, które, być może, mogliby później odpracować jako nauczyciele w Rafai i wtedy kooperanci nie będą już potrzebni. Na misji jest też szkoła zawodowa. Prowadzi ją brat Rajmund z Konga. Uczy około 30 chłopców zawodu murarza 
i stolarza. Pierwsi absolwenci mają pełne ręce roboty, to oni budują liceum. Brat Rajmund doskonale sobie radzi, ale jego umiejętności zawodowe, zwłaszcza w stolarce, są ograniczone. Przydałby się fachowiec, który podniósłby poziom naszych stolarzy i murarzy o jedną poprzeczkę wyżej. Na misji znalazłoby się też miejsce dla chirurga. Przez dwa lata nie tylko dokonywałby cesarskich cięć, usuwał dziesiątki przepuklin, cyst, ale przede wszystkim podniósłby umiejętności miejscowych techników, po jego wyjeździe lepiej by sobie radzili. Akcji chirurga trzeba by zapewnić zaplecze materialne, tu chorych nie stać na pokrycie kosztów choćby tylko samego materiału. 
Zabrałem się do pisania tego artykułu z myślą o tych młodych ludziach w Polsce, którzy zainteresowani są pracą w krajach trzeciego świata. Organizacja, która wysłała do RŚA Damiana i Helenę (DCC) obejmuje całą Unię Europejską, czyli Polacy też mogliby wyjechać. Afryka nie potrzebuje „nawiedzonych zbawicieli”, prorocy i kaznodzieje są niemal w każdej wiosce. Tu potrzeba ludzi z kwalifikacjami. DCC wymaga od kandydatów dobrego przygotowania zawodowego, obowiązują dyplomy pomaturalne. Dla Polaków dodatkową trudnością jest język. Pomoc musi by zjawiskiem przejściowym. Każda akacja powinna się kończyć usamodzielnianiem Afryki. Zdarza się, że rezultat jest zupełnie odwrotny, czyli uzależnianie albo infantylizacja. Nasza pomoc w edukacji dzieci i młodzieży ma też swoje dwie słabe strony. Po pierwsze - jest całkowicie uzależniona od pomocy z zewnątrz. Jeśli 
w Hiszpanii i w Polsce ludzie dobrej woli przestaną nam finansowo pomagać, szkoły upadną. Jak do tej pory przez ostatnie 9 lat środki były wystarczające. Każdego roku jeszcze coś zostało. Te nadwyżki są na koncie w banku z dobrym oprocentowaniem bez ryzyka. Nazbierało się tego tyle, że w przypadku katastrofy, wytrzymamy dwa lata. Co potem? Jest tylko jedna odpowiedź, a dał mi ją świętej pamięci biskup Maanicus, założyciel diecezji Bangassou. Było to 10 lat temu, gdy otwieraliśmy pierwszą klasę szkoły podstawowej. Opowiedziałem mu o obawach związanych z otwarciem szkoły.
- Co zrobimy, jeśli za rok nie będzie pieniędzy na wypłaty dla nauczycieli?
- Nie martw się o jutro, zrób dziś to, co możesz. Jeśli dzieci nauczą się czytać, nikt im tego nie odbierze, nawet jeśli nie będą mogły kontynuować szkoły.
Liczymy na to, że przyjdzie dzień, kiedy Republika Środkowoafrykańska będzie w stanie sama kształcić swoje dzieci. 
Druga słaba strona, to coś jakby sprzeczność interesów. Posyłając dzieci do szkoły „zarażamy” je nową, obcą im kulturą. Siłą rzeczy narzucamy im nasz punkt widzenia, czyli zachodnią cywilizację. W przypadku stolarzy czy murarzy, nie ma problemu. Domy 
w wioskach są trwalsze i ładniejsze. Młodzi w gimnazjum i liceum to już co innego. Rosną ich apetyty, których być może nigdy nie zaspokoją. Czy mamy prawo narzucać im naszą receptę na życie? Bez względu na to, co robimy, ten nowy zachodni styl życia i tak staje się dominujący. Być może dzięki szkole Afrykańczycy będą mieli większą szansę przyjmować go ostrożnie, zachowując to, co wartościowe w ich własnej kulturze. 

o. Kordian Merta



 staruszka ofiara trądu



 nauczyciel Damian



 budowa liceum w Rafai



wnętrze nowej szkoły 



 nowe liceum w Rafai



  o.Kordian i przyszli uczniowie



do góry
  
listy