Misje OFM - serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

STRONA GŁÓWNAHISTORIAPRACA MISYJNAGALERIALINKI                                                             


czerwiec 2009

tekst w formacie

Drodzy Przyjaciele Misji w Rafai.


Ten list postanowiłem zatytułować:

Praca


Wioska Madabazouma ma około 350 mieszkańców, w tym 150 dzieci w szkole podstawowej. Ministerstwo oświaty wysłało tu jednego dyplomowanego nauczyciela. Nawet najlepszy nauczyciel nie poradzi sobie sam z sześcioma klasami. Do pomocy wysłaliśmy tam dwóch "przyuczonych" nauczycieli. Cztery razy do roku zatrzymuję się w tej wiosce i wtedy spędzam tam dwa do trzech dni. Nocowanie w wiosce zaczęło robić się kłopotliwe, zwłaszcza w porze deszczowej. Maleńki domek zżarty przez termity przeciekał, prysznic 
w łóżku, to żaden komfort. W większości wiosek mam solidne chaty, drzwi mają metr osiemdziesiąt, co oznacza, że wchodząc nie trzeba się schylać, mówiąc inaczej, nie wali się głową w futrynę. Na podłodze są równo ułożone cegły, czyli przenośny stół stoi na czterech nogach, a zatem się nie chwieje, podobnie z łóżkiem. Jest też duże okno, co sprawia, że 
w środku jest widno, można czytać. Żeby zbudować taką chatę, trzeba 1500 wypalonych cegieł. Chórzyści z Madabazumy uskładali 120 000 CFA (185 euro) na elektryczne organy. Kłopot w tym, że instrument wymaga zasilania, baterie są tak drogie, że cała niedzielna składka nie wystarczy na to, by organy funkcjonowały podczas niedzielnego nabożeństwa. Zaproponowałem im: zróbcie dla mnie 1500 wypalonych cegieł ( 14 dni pracy dla 4 ludzi) 
w zamian za akumulator, ogniwo słoneczne i regulator (kompletna instalacja do energii słonecznej), mając taki sprzęt, mogliby używać organy kilka godzin codziennie. Przez dwa lata czekałem na cegły, za każdym razem ta sama odpowiedź: właśnie mają zacząć. Nie mogłem dłużej czekać, termity nie przestawały pracować, w nocy przez poszycie dachu przedzierało się światło gwiazd. Ogłosiłem, że chcę kupić cegły, kto będzie miał cegły, niech się zgłosi, płacę od razu. Taka forma płatności nie jest tu bez znaczenia, wszyscy mają tu spore długi, zaciągając nie kończące się kredyty. Daj, albo zrób, zapłacę późnej, to najpopularniejsza forma rozliczeń. Kolejny rok termity pastwiły się nad resztą dachu, teraz leżąc w łóżku mogłem już podziwiać cale gwiazdozbiory (o ile nie padało), a cegieł na dom jak nie było, tak nie ma. Nieco zirytowany wysłałem list do szefów wioski i komitetu rodzicielskiego. Po raz pierwszy zażądałem 1500 cegieł w zamian za współpracę, rodzice każdego dziecka mieli dać po 10 cegieł. Jeśli do końca roku szkolnego nie będzie cegieł, nie będę opłacał nauczycieli w szkole. Nie będę też spał w wiosce, zatrzymam się by odprawić Eucharystię, załatwię to, co konieczne i pojadę dalej. Skończyły się wakacje, rozpoczął się nowy rok szkolny a cegieł dalej nie ma. Kolejna wizyta, kiedy tam dojechałem wszyscy byli już w kaplicy. Oczywiście na dzień dobry zapytałem, co z cegłami. W kościółku cisza, dorośli niezdarnie wodzili wzrokiem po ziemi. Po Mszy pokazał się przewodniczący komitetu rodzicielskiego. Po tradycyjnym wstępie wychwalającym rozmówcę przeszedł do meritum sprawy:
- Ojcze te dzieci są niewinne, nie można je karać za głupotę rodziców!
- Zgadza się, powiedz mi ile cegieł ty zrobiłeś?
- Ja?
I tu skończył się dialog. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka. W tradycyjnym społeczeństwie Afrykańskim prace "publiczne" były wykonywane zbiorowo pod zarządem szefa. Od czasów niepodległości, prawdziwych szefów już nie ma. Ten proces rozpoczął się dużo wcześniej w czasach kolonialnych, gdzie w sposób świadomy władze kolonialne pozbawiły miejscowych szefów autorytetu, zastępując ich nowymi strukturami, czyli urzędnikami państwowymi, prefekt, prokurator, żandarm, nauczyciel itd. Te nowe struktury utraciły swoją pozycję wraz z upadkiem ekonomi. W Rafai sou-prefekt przychodził na misję pożyczyć papier do maszyny, gdy chciał napisać list. W wiosce wszyscy rodzice chcą, żeby dzieci chodziły do szkoły. Zrobienie cegieł na mój dom uważają za zupełnie normalne, problem w tym, że nie ma kto ich skrzyknąć do tej pracy - żadnego autorytetu. Gdybym został w wiosce przez 2 tygodnie i zabrał się do robienia cegieł, na pewno by przyszli. Jak przy każdej zbiorowej pracy, trzeba, by ktoś tym kierował. Obserwowałem kiedyś kobiety przygotowujące posiłek dla uczestników konferencji (400 osób). Każda z kobiet doskonale zna kuchnię, ale nie na taką skalę. Kręciły się w kółko, a praca prawie stała w miejscu. Wystarczyło podzielić pracę: wy idziecie po wodę, wy pilnujecie ognia itd., ale kto to miał zrobić, kto ma podjąć decyzję. Kolejna przyczyna takiego stanu rzeczy to spuścizna po tragicznym okresie niewolnictwa. Przez prawie 7 wieków w Afryce kwitło niewolnictwo. Praca fizyczna była domeną niewolników, którym właściciele wydawali polecenia. W okresie kolonialnym stosowano system prac przymusowych, a nawet kiedy ten okres minął, Afrykańczycy widzieli białego pana siedzącego pod moskitierą albo parasolem, podczas gdy oni ciężko pracowali na jego plantacji albo firmie. Niestety wraz z niepodległością nowa miejscowa oligarchia przejęła ten model w zdeformowanej formie. Być kimś znaczyło tyle, co nie pracować i mieć ludzi, którzy pracują dla ciebie. Praca nie była tu wartością, a raczej przymusem i koniecznością tych, którzy są na najniższym szczeblu hierarchii społecznej. 
W RSA po uzyskaniu niepodległości w ciągu jednego dnia zastąpiono wszystkich prefektów miejscową kadrą. Większość z nich była kompletnie do tego nie przygotowana. Dla nich szef, to ten, który siedzi za biurkiem w krawacie, a wieczorem popija whisky i wydaje libacyjne przyjęcia. Po trzech latach większość z tych nowo nominowanych szefów wylądowała 
w więzieniu za marnotrawstwo mienia społecznego. Dorobek kolonialny niejednokrotnie został staranie zniszczony. Co nie zmienia faktu, że obraz urzędnika państwowego, jako człowieka w wypastowanych butach, z zadbanymi paznokciami, który nie skalał się pracą fizyczną, nadal pokutuje. Musimy pamiętać, że jest to bardzo mały procent społeczeństwa, niestety - od nich tak wiele zależy. Przypomina mi się historia z przed lat. Z oficjalną wizytą przyjechał do Rafai prefekt. W Rafai nastrój jak w sztuce Gogola "Wizytator". Wcześniej poproszono nas, by gość mógł nocować na misji w domku dla gości. Dostojny gość zjawił się na nocleg bardzo późno. Pod jego drzwiami drzemało 4 żołnierzy, nie tyle ze względu na bezpieczeństwo, chodziło raczej o prestiż. Rano pod domkiem gościnnym zebrała się cała miejscowa władza. Po ceremonii przywitania orszak ruszył. Właśnie zamiatałem werandę misji, kiedy dostrzegł mnie z daleka prefekt, na powitanie pomachał ręką. Po czym krótka konsternacja - jak to, ojciec proboszcz zamiata werandę! Przeleciał wzrokiem po orszaku 
i ostatecznie skinął na żołnierza, ten podbiegł do mnie, zabrał mi miotłę i próbował zamiatać (zamiatanie miotłą na długim kiju po raz pierwszy nie jest takie proste). W takich to okolicznościach został przywrócony ład społeczny. Ten groteskowy obraz dotyczy znikomego procentu afrykańskiej społeczności, ale to on pokutuje w popularnej wizji Afryki 
w oczach świata. Ci, którzy po raz pierwszy przyjeżdżają na czarny ląd są zafascynowani atletycznymi sylwetkami większości mężczyzn, a przecież nikt z nich nie chodzi na siłownię, nie należy do klubu sportowego ani nie uprawiają joggingu. Ich sylwetki to owoc ciężkiej fizycznej pracy. I tu rozgrywa się prawdziwy dramat Afryki. Ta ciężka, wręcz katorżnicza praca nie poprawia warunków ich życia, co najczęściej kwituje się mianem: "barku postępu". Przyczyn jest wiele. Jedna z głównych to brak dziedziczenia dorobku materialnego poprzednich pokoleń. Mówiąc prościej, każdy rozpoczyna od zera. Młody chłopiec rozpoczyna od budowy swojego pierwszego domu, wszystko zrobi sam, wytłoczy cegły, zniesie kamienie, wytnie drzewo na dach. Ten dom przetrwa średnio 6 lat i trzeba będzie budować od nowa i tak cale życie. Większość z nich uprawia pola, czyli musi wyciąć las, wypalić parcelę i to też posłuży góra na 4 lata. Ziemia się wyjałowi i trzeba zacząć od nowa 
i tak w kółko. "Opuszczając" dom rodzinny młodzian miał w rękach może siekierę i maczetę, być może tyle też przekaże w spadku swojemu potomstwu. Budowa domu, wycinanie 
i uprawa pola, to wszystko bardzo ciężka praca, nie zostawia jednak trwałych śladów, z których mogłyby skorzystać kolejne pokolenia. Wioski, domy, pola, drogi, mosty, wszystko jest nietrwale, przejściowe. W Europie przetrwało kilka mostów zbudowanych przez Rzymian i ciągle po nich się chodzi. Wróćmy jeszcze do budowy domu. W okolicach Rafai niemal wszędzie jest pod dostatkiem czerwonej ziemi, można z niej wyrabiać cegły. Nie są najlepsze, łatwo się kruszą, ale za to można je zrobić dosłownie tam gdzie będzie stał dom. Rekordzista oszczędności wykopał glinę dosłownie za progiem swojego domu. Kiedy skończył pracę zorientował się, że pod drzwiami ma głęboki na dwa metry dół. Na szczęście dziura była lekko z prawej strony, czyli wychodząc z domu trzeba było wziąć ostry skręt 
w lewo. Po kilku dniach, ten odruch skrętu w lewo w drzwiach domu stal się nawykiem całej rodziny i nie było problemu, aż do dnia, gdy w wiosce odbywał się festiwal chórów. Do wioski przyszło 300 młodych ludzi. Chórzyści zostali zakwaterowani we wszystkich domach. Jedna z nich, energiczna dziewczyna o imieniu Dazage dostała kwaterę właśnie w tym domu. Wieczorem śpiesząc się na "dyskotekę" zapomniała o dziurze i po przekroczeniu progu wylądowała na plecach w dole. Upadek był tak ciężki, że straciła przytomność. Po reanimacji spytałem gospodarza, czemu zostawił dół pod drzwiami. Okazało się, że nie zostawił. Dziura służy jako śmietnik. Jego żona codziennie rano zamiata posesję i wszystko wrzuca do dziury, liście, odpady, popiół. Podczas deszczu woda spływając nanosi tam ziemię. Za dwa lata dziura zniknie. Potem w takich byłych dziurach doskonale rosną bananowce, papaje albo drzewa owocowe. Tę czerwoną ziemię trzeba wymieszać i wyrobić z wodą, po czym wytłacza się ją w drewnianej formie. Po kilku dniach cegły są już suche. Z takiej cegły można budować, problem w tym, że w kontakcie z wodą znowu staje się błotem. Kiedy poszycie dachu ( słoma z traw, albo liście bambusa rzecznego) zostaje uszkodzone przez termity, deszcz rozmyje takie cegły i wszystko trzeba rozpocząć od nowa. Jeśli ktoś dołoży wysiłku 
i wypali takie cegły, będzie mógł je używać trzy a nawet cztery razy. Wypalanie cegieł to dodatkowy wysiłek. Trzeba naciąć sporą ilość drzewa i przynieść je tam, gdzie będzie piec. Piec to kolejna ciężka praca. 25 % cegieł przy wypalaniu zostanie zniszczona. Jest jeszcze trzecia możliwość, zrobienie cegieł z dobrej gliny, takie cegły dobrze wypalone przetrwają życie człowieka. Dobra glina najczęściej jest w okolicach rzek. Załóżmy, że do rzeki mamy 3km, czyli po wypaleniu każdą cegłę trzeba w rękach lub na głowie przynieść do wioski. Droga przy misji prowadzi do rzeki, gdzie takiej dobrej gliny jest pod dostatkiem. Niejednokrotnie obserwowałem jak cale rodziny, łącznie z dziećmi, miesiącami uwijały się niosąc na głowie cegły. Każda taka cegła okupiona jest litrami potu. Jest jeszcze czwarty wariant, ale to już skrajne przypadki. Do budowy domu użyjemy nie tylko dobrych cegieł, ale 
i cement i blachę. Worek cementu (50kg) z transportem łącznie kosztuje w Rafai 30 euro. Nawet gdyby ktoś miał te 30 euro, kupienie cementu samo w sobie jest skomplikowane. Po pierwsze trzeba kupić go w stolicy (900 km). W praktyce wygląda to tak: daję całą gotówkę znajomemu Libańczykowi, a temu w ciągu 2-3 miesięcy udaje się go dostać ( sprowadza go z Kamerunu albo Libanu). Drugi etap to transport, to też średnio trwa 2 do 3 miesięcy 
w porze suchej, w porze deszczowej praktycznie jest to niemożliwe. W ciągu 20 lat 2 ciężarówki z cementem zupełnie nam przepadły, jak kamień w wodę. Nie trudno się domyśleć, że w takich warunkach większość domów budowanych jest z cegły niewypalonej na zaprawie glinianej. Trudno się tu czegoś dorobić, przełamać niesprzyjające struktury, bez względu jak wielki włożymy w to wysiłek. Posłużę się tu przykładem transportowców, czyli chłopców z rowerami. Wiadomo, że podstawa ekonomii jest transport, a w środku Afryki, zwłaszcza w wioskach, króluje w tej dziedzinie rower. Pięta achillesowa Afryki to drogi, w strefie równikowej, gdzie jest wilgoć i mnóstwo różnych rzek i rzeczek, drogi, w ścisłym tego słowa znaczeniu, w zasadzie nie istnieją. Powinno się raczej mówić o szlakach komunikacyjnych z tysiącem przeszkód. Łatwiej (nie znaczy łatwo) poruszać się tam rowerem niż autem terenowym (zwykle auta tu nie docierają). Do roweru przywiązuje się w wioskach worki z maniokiem, ryż, orzeszki ziemne, wędzone mięso, suszone ryby, kosze z kurami. W drodze powrotnej w mieście zawiesza się na rower worki z solą, mydło, cukier, plastykowe buty, ubrania. Rower zabiera średnio od 80 do 100 kg. Utrzymanie równowagi na tak załadowanym rowerze to nie lada sztuka. Sporą część drogi rower trzeba pchać, zwłaszcza na wzniesieniach. Najtrudniejsze odcinki to skały albo błota. Rowerzysta ustawia się z tyłu za rowerem, obiema rękami trzyma bagaż i próbuje pchać. Kierownica jest wolna, wystarczy jeden niewłaściwy ruch, jeden podskok i kierownica skręci, wtedy rowerzysta będzie musiał dokonać akrobatycznego wyczynu. Rower nie może się cofnąć ani pochylić, a mimo to, trzeba wyprostować kierownicę. Trzeba szeroko rozstawić nogi, klatką piersiową przyciska się bagaże stabilizując rower, uwalnia się przynajmniej jedną rękę, którą trzeba dosięgnąć kierownicę. Niejednokrotnie przy takim manewrze rower się przewróci, samo postawienie go, to już spory wyczyn. Niektórzy do kierownicy przywiązują sznurki, które pracują jak lejce przy zaprzęgu konnym. Trasa 100 km uchodzi tu za krótką, 500 za solidną, oczywiście w jedną stronę. Kilka dni temu w sektorze, gdzie ze względu na wyjątkowo trudną drogę odwiedzam wioski tylko raz w roku, spotkałem rowerzystę, który jechał (raczej pchał rower) z Mboki do Zako, jakieś 600 km. Mboki to były obóz uciekinierów z Sudanu, dziś jest to już normalna duża wioska z większością muzułmańska, a Zako to kopalnia diamentów. Do roweru przytroczył cztery bidony po 20 litrów z destylowanym alkoholem. W Mboki muzułmanie nie piją, a w kopalni dostanie dobrą cenę. W drodze powrotnej pojedzie inną trasa, nieco dłuższą, ale za to przez miasto, gdzie załaduje towary przemysłowe. Wyprawa, o ile nie zachoruje i nie będzie poważnej awarii, zajmie mu miesiąc. Śpi gdzie dojedzie, je, co znajdzie po drodze. Zarobi netto, w najlepszych okolicznościach, 40 euro. Tylko młodzi ludzie między siedemnastym a trzydziestym rokiem życia, mogą podjąć się tak ciężkiej pracy. W tym okresie stać ich na ubrania, jeśli maja rodzinę, ich dzieci jedzą regularnie. W niedzielę poznać ich po sportowych butach. Te buty to jeszcze jeden ciekawy ewenement. Tak naprawdę, to kiepskie kolorowe podróbki, ale za to, w jakim stylu! Jakiś geniusz humanizmu na jednym bucie nakleił markowe znaki trzech rywalizujących ze sobą firm: adidas, nike i puma. Co by nie rzec, wytwórcy tych butów wyprzedzili najśmielsze oczekiwania globalistów! Wróćmy do rowerzystów. Przychodzi dzień, kiedy ich organizm nie daje już rady na tak katorżniczy styl życia. Nie mają żadnych oszczędności ani trwałego dorobku, choć pracowali więcej niż solidnie. Ten proces wyniszczania się jest jeszcze szybszy w przypadku ludzi pracujących w kopalniach złota, czy diamentów. Od 5-ciu lat mamy w parafii "nielegalną" kopalnię złota. Z dala od wiosek w buszu przy rzece Gali kopie się doły o wymiarze 5x5m i głębokich na 3 metry. Woda cały czas zalewa te doły, ponieważ nie ma motopompy, wodę wylewa się miską. Dwa szybkie ruchy, zanurza się miednicę w wodzie i przerzuca wodę przez ramię, skłon i wyprost, szybki wyrzut ramion. W miednicy jest 20 litrów wody i tak godzinami. Na tym nie koniec. Wydobytą ziemię trzeba staranie wypłukać. Do mniejszej metalowej miednicy wkłada się jedną łopatę ziemi, stojąc w wodzie na ugiętych nogach wprowadza się ziemię w misce w obrotowy ruch, tak by żwir i grubsze kawałki ziemi dostawały się na górę, delikatnie trzeba je wyrzucić, dolać wody i rozpocząć od nowa aż w miednicy nic nie zostanie. Wszyscy namiętnie łykają voltaren albo indometacin (środki przeciwzapalne) Ludzki organizm nie jest stworzony do tak ciężkiej pracy. Wielu z nich kończy z uszkodzonym kręgosłupem. Zarabiają grosze, czasami wystarczy tylko na jedzenie albo na te super buty, ale ciągle mają nadzieję, że trafią na właściwą żyłę, albo gruby diament. System taki sam, jak w kasynach gry. Wszyscy wiedzą, że tam się dorobić nie można, ale co jakiś czas, ktoś wygra ślepy los i to przyciąga. Kiedy w kopalni, o której wspomniałem, znaleziono pierwsze 5 gram złota, mieszkańcy najbliższej wioski Karmdar rzucili się do kopania. Po roku z bólem w kręgosłupie wrócili do uprawy ziemi. Młodzi awanturnicy, którzy próbują szczęścia muszą jeść żeby móc kopać, kupują wiec jedzenie od nich i ten dochód okazał się pewniejszy i łatwiejszy. W kopalni wśród 150-sięciu ludzi jest dwóch albo trzech, którzy nie zrywają sobie mięśni. Nie przyszli tu piechotą, tylko przyjechali motorami. W kieszeni mają kasę i szalkowe małe wagi, skupują złoto, 10 euro za gram. Sprawa nie jest łatwiejsza w miastach, wręcz odwrotnie. Masowa ucieczka do miast, to była jedna z największych porażek niepodległych krajów. Nikomu nie przyszło na myśl, żeby rozwijać rolnictwo. Nawet taki stu procentowo rolniczy kraj jak RCA je bagietki z francuskiej maki i azjatycki ryż. W Bangui mrożone brazylijskie kury są tańsze od lokalnych. Rozwinęły się miasta i rozwinęło się bezrobocie. Mało kto ma stałą pracę, a wszyscy muszą kombinować, żeby żyć. Na pytanie, co robisz, z czego się utrzymujesz, odpowiedź brzmi: je me debrouille (kombinuję). Mężczyźni szukają pracy za dniówkę gdziekolwiek. Kobiety smażą, gotują, sprzedają. Ale tak naprawdę nie ma pracy i wielu ludzi bezczynnie siedzi od rana do wieczora. Tworzenie miejsc pracy w obecnym systemie ekonomicznym wymaga inicjatywy i doświadczenia, a tego drugiego czynnika w Afryce brakuje. Wróćmy do Karmadar. Mój poprzednik Holender pomógł tam w wykopaniu studni. Do studni wpadają liście, obsypuje się ziemia, w porze suchej poziom wody bardzo opada, aż w końcu studnia zaschła. Po wodę trzeba iść do źródła. Każda kobieta poświęca na szukanie wody około godziny dziennie. Próbowałem wytłumaczyć to ludziom w niedzielę po Mszy. 
- Zobaczcie, 40 kobiet codziennie idzie po wodę, zajmuje im to godzinę, co daje 40 godzin ciężkiej pracy i tak codziennie. Czyszczenie studni zajmie 3 godziny dla 3 mężczyzn, co daje 9 godzin pracy.
- Ale w wiosce nie ma nikogo, kto zejdzie do studni.
To prawda, schodzenie do czeluści ziemi (studnia ma małą średnicę) nie jest tu zwykłą pracą i niewielu ludzi zna się na niej.
- W Kossa jest mężczyzna, który może to zrobić, czemu go nie sprowadzicie?
- A kto go zapłaci?
Chodzi o jedną dniówkę, wartość kury. Kto ma tym się zająć?
- Weźcie z kasy parafialnej.
Nie jest to problem odizolowanej wioski w głębokim buszu. Niedawno wróciłem z Douali. Ponoć czteromilionowe miasto. Trzeba było 13 dni zmagań, żeby wyciągnąć samochód z portu. Trzykrotnie byłem w biurze wielkiej międzynarodowej firmy tranzytowej. Nowoczesny biurowiec, dziesiątki komputerów, przeszklone biuro szefa. To biuro przypominało każde inne biuro w rozwiniętym świecie, aż trudno uwierzyć, że jest na tym samym kontynencie, co wioska Karmadar. Karmadar wydaje się być bliżej epoki kamienia łupanego niż poziomu życia w Douali. W biurze większość pracowników to panowie, ale były też młode damy. Wystrojone, nie do uwierzenia, szpilki, kreacje, makijaże, perfekcja. Za każdym razem kiedy tam byłem, wszystko było inne, rozpoznawałem je po fryzurach, tylko to się nie zmieniało i nie mogło, bo jak później się dowiedziałem, te fryzury nazywają się "trwale". W Europie polega to na skręcaniu włosów, a w Afryce na ich prostowaniu, że też Pan Bóg nikomu nie dogodzi! Otóż te śliczne damy pracowały przy komputerach. Na ekranie formularz, gdzie trzeba było nanieść dane z akt leżących na biurku. Wzrok na ekran, potem na dokument i jeden palec, tylko jeden z dziesięciu lądował na klawiszu komputera i znowu wzrok na ekran, potem na dokument i znowu ten jedyny zatrudniony palec i tak w kółko. Miałem wrażenie, że jedna doświadczona sekretarka mogłaby zrobić pracę za połowę tego biura. Wyobraźmy sobie, że ktoś idzie na pocztę po odbiór paczki i zajmuje mu to 13 dni. No dobrze, konieczne było cło, prawo tranzytu, kaucja, ubezpieczenie, opłaty parkingowe, to wszystko można było zrobić w 3 dni, góra 4. Czemu więc 13? Statystyki są bezlitosne: W dniu niepodległości (lata sześćdziesiąte) Afryka była samowystarczalna w dziedzinie wyżywienia, w 1995 roku importowano 45 milionów ton żywności. W 2002 w 38 krajach powyżej Sahary brakuje chronicznie jedzenia, tylko 4 kraje z pośród 48 są samowystarczalne. Te 48 krajów między Sahara a RPA stanowią 18% populacji świata, a mają udział w handlu światowym w wysokości 1 procenta. W 1960 w tym samym rejonie export wynosił 8%. W 2002 roku średnia życia spadła do 38 lat, czyli połowa tego co na zachodzie. W tym samym roku dobra materialne wytworzone przez te 48 państw czarnej Afryki, zamieszkałych przez 800 milionów mieszkańców, były porównywalne z dorobkiem Hiszpanii z 60 milionami. Produkt krajowy brutto Francji jest 3 razy większy niż PKB całej Afryki. Na obszarze afrykańskich kolonii Francji żyło 15 milionów ludzi, dziś mieszka tu 140 milionów, w tym 55% w miastach. 
W tradycyjnej Afryce podział pracy był jasny: grono młodych mężczyzn poza wioską, polowanie, wojna, karczowanie lasu. Domeną kobiet była wioska, dom, dzieci, kuchnia, pole. Te czasy to już przeszłość. Dzięki Bogu coraz mniej wojny, mniej się też już poluje. Ciężka fizyczna praca, zrywanie mięśni bez dobrej organizacji, planowego działania, też dziś nie wystarczy. Co pozostaje? Jedną z odpowiedzi jest: szkoła. Trzeba, by dzieci od szóstego roku życia uczyły się regularnej i systematycznej pracy, dzień po dniu w wyznaczonych godzinach. Nie rozbijamy muru głową, nie szarpiemy się, ale drobnymi krokami dzień po dniu przez lata idziemy do przodu. A to też nie jest takie proste. Jeśli Boże Narodzenie wpada w połowie tygodnia, nie warto go zaczynać, czyli wakacje od soboty poprzedniego tygodnia. Podobnie z nowym rokiem, jeśli przypada w środku tygodnia, no to wrócimy do szkoły w poniedziałek. W lutym są ferie, zwane półroczem, minimum 10 dni. W marcu albo w kwietniu mamy Wielkanoc, to też 10 dodatkowych dni wolnego. W zeszłym roku szkolnym na pierwsze trzy miesiące roku kalendarzowego, czyli z grubsza 90 dni, tylko 45 było uczciwie przepracowanych. I wszystko zgodnie z regulaminem, nie licząc drobnych zaokrągleń. W tym roku jeszcze ciekawiej. W styczniu Bank Światowy dał grosza na formację nauczycieli. Piękna sprawa, ci "przyuczeni" do zawodu nauczyciele potrzebują formacji. Prawie wszyscy nauczyciele z wiosek poszli na to szkolenie pieszo, czyli tydzień marszu. Teraz 2 tygodnie na formację i tydzień na powrót. Cztery dodatkowe tygodnie bez szkoły! Czy nie można było zrobić tej formacji w czasie dwumiesięcznych wakacji? Częściowym rozwiązaniem problemu okazało się wprowadzenie płacy w szkołach za dniówki. Trzeba przepracować 20 dni w miesiącu by mieć pełną wypłatę. Po powrocie z formacji, niektórzy zrezygnowali z ferii wielkanocnych, uczą też w soboty, a to już spory sukces. Przypomina mi się dialog z nauczycielem sprzed lat: 
- W sobotę w szkole nie ma zajęć?
- Nie, mamy tu tydzień angielski ( z weekendem).
- Ale pracujecie po afrykańsku?
W odpowiedzi zobaczyłem miły uśmiech, to był inteligentny facet.

o. Kordian Merta

do góry
  
listy