|
tekst w formacie
Rafai, kwiecień 2010 r
Od
Bożego Narodzenia do Wielkanocy
Tym razem piszę
do Was w Poniedziałek Wielkanocny. Trudno ogarnąć rozmiar
tragedii, zwłaszcza, kiedy nie widać jej końca. Nie można
niczego zaplanować, to tak, jakbyśmy byli porwani przez falę,
utrzymujemy głowę na powierzchni, ale nie wiemy, dokąd fala
nas zabierze. Dzień Bożego Narodzenia cieszył się pokojem,
ale już czwartego stycznia w okolicach Baroua zaczęły się
problemy. Napastnicy wiedzieli, że wojsko jest w wiosce,
jednak ludzie muszą iść na pola, tam też w spichlerzach
przechowywana jest część zbiorów. Nie można rozstawić
wojska przy każdym spichlerzu, na każdym polu. Dla LRA
zdobycie żywności, to jedyna szansa na przetrwanie. Splądrowali
i wykradli wszystko, co było do zjedzenia: ryż, kukurydzę,
orzeszki ziemne. Wyrywali nawet świeży maniok z ziemi.
Postrzelili trzech ludzi. Strzały zaalarmowały wojsko w
wiosce, doszło do krótkiej wymiany ognia i napastnicy
uciekli. Żołnierze z trzech pozostałych wiosek ( Sangarigou,
Kossa, Gambo) słysząc strzały ruszyli z odsieczą,
zostawiając w każdej z wiosek tylko po dwóch strażników,
spodziewali się ataku na wioskę Barouą. Tymczasem atak miał
miejsce 6 stycznia nie na Baroue, tylko na 3 pozostałe
wioski. Około 50 rebeliantów w tym samym czasie zaczęło je
ostrzeliwać. Wartownicy pilnujący tych wiosek zachowali zimną
krew, kazali ludziom położyć się na ziemię, a nie uciekać
i przez prawie półtorej godziny odpierali atak. W ręce
napastników wpadło kilku ludzi, w tym matka z niemowlęciem
na plecach. Bandyci rozwiązali płótno, którym dziecko
przytroczone było do pleców matki, niemowlaka rzucili na
ziemię a matkę zabrali. Żołnierz pilnujący tej wioski
wykazał się brawurą, cały czas strzelając poszedł po
tego niemowlaka, dziecko przeżyło. Główny oddział wojska
stacjonujący w Baroule słysząc ostrą wymianę ognia ruszył
z pomocą. Kiedy dotarli, słońce chowało się za
horyzontem, 15 minut później nastała już noc. Ich obecność
natychmiast odstraszyła napastników, wycofali się ścieżką
prowadzącą przez gęsty las do źródła, tam zostawili
trupy i dogorywających. Z żywnością, którą zdążyli
zrabować, poszli dalej na sawannę, gdzie mieli swoje
obozowisko. Przyprowadzili tu również porwanych, a wśród
nich nieszczęśliwą matkę, która po utracie dziecka
odchodziła od zmysłów. Kazali jej obierać orzechy ( to
trzykrotnie zmniejsza objętość). Zmuszali ją do pracy bez
efektu biciem, aż pochylił się nad nią mężczyzna i szepnął
do ucha w języku zande (tonto tongo nie znają plemiennego języka
zande): "Jak się nie uspokoisz i nie będziesz im posłuszna,
to cię zabiją, mnie też zabrali trzy tygodnie temu w
Kongo". Sensowne słowa w języku rodzimym przywróciły
jej nadzieję. Koło trzeciej nad ranem, kiedy wszyscy spali,
powolutku odeszła z obozowiska i wróciła do wioski
(zaledwie 5 km). I tu czekała ją kolejna tragedia. Jej
niemowlę żyje, ale czteroletni syn został przeszyty 3
kulami z kałasznikowa. W wiosce zginęło troje dzieci, leżały
razem na ziemi pod słomianym dachem. Rano przyleciał samolot
i bez problemu odnalazł karawan uciekających rebeliantów.
Ludzie w wiosce słyszeli 3 potężne eksplozje, z samolotu
zrzucili bomby. Była to grupa około dwustu ludzi, w tym dwie
trzecie to porwane ofiary. Cztery dni później nomadzi Bororo
(Peul) znaleźli na sawannie trójkę błąkających się
dzieci, najpierw chłopca, potem dwie dziewczynki.
Przyprowadzili ich do Derbissaki. Z relacji dzieci wynika, że
uciekły, korzystając z zamieszania po bombardowaniu. Ile z
tych dzieci nie trafiło na nomadów i głodową śmiercią
zakończyło życie na sawannie? Tydzień później będąc w
Derbissace widziałem mężczyznę w wieku 30 lat, pochodził
z Obo. Porwali go jakieś 8 miesięcy temu (stracił rachubę
czasu). Po ucieczce przez tydzień błąkał się, nie wiedząc
gdzie jest, aż trafił na szlak między Derbissaka a Djema i
tak o własnych siłach przyszedł do wioski. Przypominał
szkielety z obozu zagłady w Oświęcimiu, ale miał jeszcze
jedno bardzo charakterystyczne znamię, jego plecy to była
jedna wielka zasuszona rana, efekt bicia kijem. Zrobiłem
dyskretnie kilka zdjęć, żeby utrwalić to barbarzyństwo,
ale aparat trafił w ręce rebeliantów (o tym za chwilę).
Tego samego dnia, w którym było bombardowanie, żołnierze
zamknęli ścieżkę do źródła, gdzie LRA zostawiała
trupy, z zakazem, by tam nie wchodzić. Przez trzy kolejne
noce, według opowiadań ludzi z wioski, było słychać
ucztujące hieny. Po zmarłych nie ma śladu. Hieny maja potężne
szczęki i rozgryzają kości, by dobrać się do szpiku.
Walcząc o pożywienie uciekają ze zdobyczą.
Z relacji żołnierzy wynika, że atakującymi była
grupa dowodzona przez Dominika Odiambi (zapis fonetyczny)
Przyszli z Konga i ich celem jest dołączyć do Koniego. Jest
bardziej prawdopodobne, że z Konga uciekli ścigani przez
armie z Ugandy i Konga. W pierwszym ataku po naszej stronie (RSA)
stracili kilku ludzi i zdobyli niewiele żywności. Jeden z chłopców
(dziesięciolatek) w Kossa chwali mi się plastykowymi sandałami,
znalazł je w byłym obozowisku LRA. Przed wschodem słońca
musieli uciekać, wiedzieli co im grozi. Pośpiech był tak
wielki, że jedna z ofiar (nastolatek) nie zdążył założyć
sandałów, prawdopodobnie wyrwali go ze snu, poszedł boso. W
porze suchej wypalona sawanna to ściernisko, trzeba mieć
umiejętności fakira, żeby po niej boso biegać. Przez trzy
następne tygodnie zrobiło się cicho. 16 lutego ruszyliśmy
z Rafai do Bangui na rekolekcje. W domu zostali tylko
kooperanci. Choć mieli przerwę w szkolę, woleli zostać w
domu, niż znosić upały w stolicy. Mieliśmy w tym roku wyjątkowo
ciężką porę suchą, wieczorami w pokoju było 38 stopni. W
przypadku Bangui trzeba jeszcze dołożyć brak powietrza,
miasto jest w dolinie otoczonej pagórkami. Rekolekcje rozpoczęliśmy
19 lutego po południu. Wieczorem o dziewiętnastej dociera
pierwsza wiadomość - Rafai jest w rękach LRA. Wiadomość
nie potwierdzona, wręcz nie realna, nikt z nas nie chce jej
przyjąć do świadomości. Siostry są przerażone. Jeśli to
prawda, co z Christelle i Arnaud? Żywi, porwani, razem? Próbujemy
się czegoś więcej dowiedzieć. Odpowiedzialni za bezpieczeństwo
w kraju rozkładają ręce, oni też nie mają pewnych
informacji. Podobno był atak, ale na wioski w kierunku Dembia.
Próbujemy spać. Rano będą informacje i prawdopodobnie
trzeba będzie wracać, bez snu w tropiku nie da się prowadzić
samochodu przez 15 godzin. Niestety, sen przychodzi dopiero
nad ranem. Dzień zaczyna się od nerwowych telefonów. Był
atak na Rafai, a dokładniej mówiąc, na misję. Dzięki
Bogu, Christelle i Arnaud są cali i bezpieczni. Przygotowanie
samochodu do drogi trochę trwało, ruszamy dopiero o dziesiątej.
Do Bangassou docieramy na 23. Christelle i Arnaud już tu są.
Usłyszeli nasz samochód i wyszli się przywitać. Mieszkaliśmy
razem pod jednym dachem przez półtora roku, pomimo dość
znacznej różnicy wieku zaprzyjaźniliśmy się i teraz
emocje dały upust. Christelle wie, co mi chodzi po głowie,
choć nie pytam zapewnia, że to, co się dało,
zabezpieczyli, pozabijali blachą rozwalone drzwi. Właściwi
ludzie czuwają, by niepożądani na misję nie wchodzili.
Wcześnie rano ruszamy, chcę odprawić niedzielną Eucharystię
w Rafai. Z
każdym kilometrem bliżej Rafai spotykamy coraz więcej ludzi
na drodze, przypomina to exodus. Kobiety z tobołkami na głowie,
dzieci przy nogach, wszyscy mają wygrawerowany strach na
twarzy. Z daleka rozpoznaję trzy licealistki, dają znak byśmy
się zatrzymali:
- Czy możemy się zabrać?
- To już nie uciekacie, chcecie wracać?
- Skoro ojciec wraca, to my też
Za chwilę chętnych na powrót są dziesiątki. Niestety,
nasz samochód jest za mały. Żeby dostać się do Rafai,
trzeba przeprawić się przez rzekę. Na promie nie ma nikogo,
ci z obsługi też uciekli. Zostawiam samochód i pirogą
przeprawiam się na druga stronę. Do misji zostało jeszcze
500m. Na mój widok ludzie z niedowierzaniem wychodzą żeby
się przywitać.
- To ojciec wrócił?
Na co ja, niewinnym głosem, pytam:
- Czy dzwoniły dziś dzwony na mszę?
- Tak, dzwoniły.
Teraz zmiana tonu na patriarchalny:
- No to co wy tu jeszcze robicie!
Ta scena powtarzała się kilkakrotnie. Do kościoła dotarłem
w sporej asyście. W ogłoszeniach obiecałem, że w przyszłą
niedzielę też będzie Msza św., ale we wtorek muszę wrócić
do Bangui z kooperantami, wracając zabiorę siostry. Żeby
wejść do domu potrzebne były narzędzia do wyciągania gwoździ.
Kooperanci z Apolinarym (nasza prawa ręka) rzeczywiście
solidnie zabezpieczyli dom. W środku jak w koszmarnym filmie,
każda półka, każda szufladka wywalona, do tego w moim
pokoju zapach jak w bimbrowni. W jednej z szaf miałem pięciolitrowy
karton z winem mszalnym, rozrzucając rzeczy, wyrzucili i
wino, karton pękł i wino się rozlało. Wysoka temperatura
sprawiła, że część wina zamieniła się w opary, a reszta
w lepką maź.
W piątek 19
lutego o 17.45 odział LRA wkroczył do Rafii niemal jak na
defiladzie, działali przez zaskoczenie. Wszyscy w polowych
mundurach wyglądają identycznie jak wojsko ugandyjskie,
jedynie obecność dwóch kobiet i dwóch dwunastolatków
budziła podejrzenia. Pytali o drogę do misji. Pół godziny
wcześniej już ich ktoś zauważył na polach i pobiegł z
wiadomością na żandarmerię, ale komendant żandarmerii
bystrością i inteligencją nie grzeszy, uznał to za fałszywy
alarm. Bandyci otoczyli misję i zaczęli od domu kooperantów.
Dowódca mówił płynnie po angielsku. Zażądali od
Christelle i Arnaud telefonu satelitarnego "Turaya".
Kooperanci oddali im swoje komórki (zupełnie nie użyteczne
w Rafai), tłumacząc, że nie mają Turaii.
- Chcesz umrzeć za telefon?
Kooperanci przed przyjazdem do nas przechodzą przygotowanie,
w ramach którego dostają informacje, co mają robić w
krytycznych sytuacjach. Arnaud zachował zimna krew i
spokojnie odpowiadał, powtarzając, że są nauczycielami i
przyjechali tu na krótki okres, a gospodarze domu wyjechali
do Bangui, czyli w domu nie ma nikogo. Ta informacja zmieniła
zachowanie napastników, byli mniej nerwowi. Rozpoczęło się
rabowanie, komputery, aparaty fotograficzne, wszystko, co miało
aspekt urządzenia elektronicznego, łącznie z depilatorem
Christelle. Zabrali też suknię ślubną, Christelle szyła
ja sama i była z tego bardzo dumna (dziennikarka, która umie
szyć). Ślub był przewidziany na Wielkanoc, mieli przyjechać
ich rodzice. Wróćmy do tamtej nocy. Technika dość prosta,
rozkładają na ziemi prześcieradło (prosto z łóżka) lub
koc, rzucają na środek rzeczy i zawijają tobołek, który
ładuje się na głowie "człowieka psa". I tu dla
Christelle i Arnaud moment najtrudniejszy - do ich pokoju
wszedł kolejny rebeliant, trzymając na sznurku jak psa
(takie było pierwsze wrażenie kooperantów) prawie nagiego mężczyznę.
Trzy dni wcześniej w okolicach Karmadar w "kopalni"
złota złapali 4 młodych ludzi, to oni byli przewodnikami.
Teraz trzymani na smyczy, służą do transportu. Trzy albo
cztery grupy równocześnie pracowały przy plądrowaniu domu.
Kooperanci byli przewodnikami tylko jednej grupy i tym
Christelle otworzyła drzwi kluczem. Pozostali radzili sobie
po swojemu, a doświadczenia w otwieraniu drzwi nie mieli.
Wystarczyłoby, aby dwóch mężczyzn solidnie oparło się o
moje drzwi, a na pewno by popuściły. Oni woleli jednak
siekierę. Ostrze siekiery można włożyć między drzwi i
futrynę na wysokości zamka, taka dźwignia jest wystarczająca
w przypadku lichego zamka, ale oni mieli jedynie doświadczenie
w rąbaniu drzewa w lesie i tą samą techniką zaczęli wyrąbywać
dziurę w środku drzwi. To zajęło im trochę czasu (czas
działał na naszą korzyść), a przede wszystkim hałas
upewnił sąsiadów o napadzie na misję. Kooperanci otworzyli
drzwi do pokoju ojca Ricardo, a tu prawdziwy skład Alibaby.
Ojciec Ricardo (78 lat) urodzony majsterkowicz - złota rączka,
zbiera niemal wszystko, twierdząc, że wszystko może się
jeszcze przydać. Przez lata uzbierał sporą kolekcję okrągłych
pudelek z serka topionego "La vache qui rit". Do Każdego
pudełeczka coś włożył: śrubki, nakrętki, kolorowe
papierki. Każde pudełeczko ma swój numer, opis, każde pudełeczko
przewiązane jest sznurkiem. W pokoju przechodzi się przez
labirynt z kartonów różnej wielkości. Złodzieje z
entuzjazmem zabrali się do otwierania tego niezwykłego
skarbca, starannie otwierali każde opakowanie, wysypując
jego zawartość na ziemię, ale nie mieli praktycznego zmysłu
ojca Ricardo i nie wiedzieli, co można by jeszcze z tym zrobić.
Ograniczyli się do nowej odzieży i aparatów
elektronicznych. W międzyczasie przedstawiciele pozostałych
grup rabunkowych przychodzili, by zasięgnąć informacji, co
do rzeczy nie znanych:
- Co to jest?
- To jest szampon, takie mydło w płynie do mycia głowy.
I tu Christelle odstawia mimikę mycia głowy.
- Acha! OK.
- A to, co to jest?
Pokazuje niewielki metalowy pojemnik.
- Nie wiem, tu pisze po polsku.
Obracając pudełko Christelle zauważa zielony groszek i
napis "Knor"
- A, to jest zupa, wystarczy wlać gorącą wodę i to się
je, bardzo dobre!
Napad na misję to
nie przypadek. Nawet w przewodniku dla turystów przemierzających
Afrykę piszą: Jeśli zepsuło ci się auto, brakło paliwa,
masz kłopoty, a w okolicy jest misja, staraj się tam dotrzeć,
mają spore możliwości i zazwyczaj chętnie pomagają.
Rzeczywiście, wiele misji, a zwłaszcza te, oddalone od większych
centrów, to jakby samowystarczalne oazy. Jak zawsze trafnie
ujął to pisarz Ryszard Kapuściński: "Misje katolickie
w Afryce, to jak państwo w państwie, ale bardzo użyteczne"
(cytuję z pamięci i chyba wiele się nie mylę). Taka jest
logiczna konieczność, tu nie ma żadnego serwisu, albo
poradzisz sobie sam, albo bezradnie rozłożysz ręce. Prze
lata każdy z nas dowozi narzędzia, sprzęt, materiały.
Zdrowie, transport, komunikacja, szkolnictwo, zaopatrzenie, to
pola działania misji. Tydzień temu ze szpitala przybiegł na
misję pielęgniarz odpowiedzialny za szczepionki. Lodówka
przestała działać, a była pełna szczepionek przysłanych
prze UNICF. Bez lodówki po kilku godzinach szczepionki w
tropiku trzeba wyrzucić. Uruchomienie lodówki zajęło mi 30
minut, tylko dlatego, że miałem co potrzeba i tak jest na każdym
polu. W Afryce wszyscy o tym wiedzą, nic dziwnego, że atak w
Rafai rozpoczął się od misji ( znaleźli dwie bardzo dobre
radiostacje). Kolejnym punktem byłby dom sióstr, a potem
ryneczek, czyli sklepiki. Akcja trwałaby do brzasku. Ten
wieczór miał jednak kolejne niespodzianki. Po 45 minutach od
napadu padła seria strzałów z broni maszynowej. Plądrujący
dom natychmiast wypuścili to, co mieli w rękach i bez paniki
odeszli, zostawiając kooperantów. Zepsuty samochód uratował
Rafai, coś, jak gęsi Rzym. Ośmioosobowa grupa żołnierzy
wracała z Zemio do Bangassou i o 15-stej zatrzymali się w
Rafai, bo samochód odmówił posłuszeństwa, zmuszając ich
do noclegu. Wieść o napadzie na misję wywołała panikę -
ratuj się, kto może. Żołnierze nie znaleźli nikogo, kto
by im wskazał drogę, bardzo ostrożnie ruszyli w stronę
misji. LRA bardzo sprytnie rozstawiła wartowników wokół
naszego domu. Jeden z nich zauważył zbliżających się żołnierzy,
staranie wycelował i pociągnął za spust, trafił w nogę
jednego z nich, ci nie mieli pojęcia ilu napastników jest po
drugiej stronie, ukryci za drzewami, urządzili prawdziwą
kanonadę. Na werandzie misji znaleziono tylko 2 łuski, czyli
LRA nie próbowała walczyć, odeszli tak szybko, że
zostawili nawet karabin. Kooperanci, pozostawieni samym sobie,
schowali się w jedynym nie zniszczonym miejscu (biuro
parafialne) leżąc na ziemi. Tymczasem żołnierze z RSA dla
zwiększenia siły perswazji użyli ciężkiej broni, odpalili
trzy rakiety. Na szczęście nie celowali w żaden budynek,
tylko w powietrze. Detonacje były tak potężne, że zatrzęsło
budynkiem misji. To Francuzom na pewno nie dodało otuchy,
liczy się jednak efekt, napastnicy odeszli zostawiając ich
nietkniętych. Do brzasku nic więcej się nie działo.
Chrystelle nawet przysnęła. Żołnierze ośmielili się
zajrzeć na misję dopiero z nadejściem dnia. Mniej szczęścia
mieli mieszkańcy wioski oddalonej od nas o 3 km. LRA
zaatakowała w dwóch miejscach równocześnie, w wiosce
zbierali żywność i ludzi. Część porwanych wróciła, ale
12 osób ciągle jest nieobecnych, w tym czwórka rodzeństwa,
wszyscy są uczniami naszej szkoły. Najmłodszy chłopiec 6
lat, najstarsza dziewczyna 15. Ojciec porwanych dzieci
zorganizował oddział ochotników, głównie członkowie
rodziny i uzbrojeni w co się dało, ruszyli na poszukiwanie
dzieci. Okazało się, że bandyci nie byli daleko, ciągle
grabili spichlerze na okolicznych polach. Niestety, dzieci nie
udało się odzyskać. Akcję pościgu wsparłem moralnie,
chwaląc ich odwagę. Ojciec ma prawo walczyć o swoje dzieci,
jest to jego święty obowiązek. Los tej rodziny jest jak oścień
w sercu całej okolicy. Patrząc na dzieci w szkole, nie można
przestać myśleć o porwanych. Jak pocieszyć rodziców, co
powiedzieć? Koszmar. W momencie porwania zabrali też i matkę.
Po kilku godzinach uwolnili ją. Matka złapała za rękę
najmłodsze dziecko, chcąc je przyciągnąć do siebie, ale
je wyrwali, a jej wymierzyli solidny cios w twarz. Mimo to,
Rafai ma szczęście, nikt nie zginął. Wróćmy do niedzieli
po napadzie. Popołudnie mijało na próbie uporządkowania
domu. Sprzątanie szłoby szybciej, ale co chwilę ktoś
przychodził z wyrazami współczucia i trzeba było za każdym
razem usiąść i porozmawiać.
W pewnym momencie słyszymy serię strzałów, to nie
bron myśliwska, którą teraz wszyscy tu noszą. Wychodzimy z
bratem Rajmundem przed dom i tu rzecz ciekawa, uzbrojeni mężczyźni
zamiast uciekać (jak to było do tej pory) pędzą w kierunku
sskąd słychać było strzały.
- A niech mnie, nie uciekają tylko próbują
interweniować.
- Dobry znak, wszyscy uzbrojeni.
- A my co, damy się wziąć jak króliki?
I tu, ku mojemu zdziwieniu, Rajmund, z natury pacyfista,
zdecydowanym głosem woła:
- Daj mi strzelbę!
Przechowuję w pokoju cały arsenał, należy do Safari (firma
organizująca polowania). Wszystkie karabiny były na stosie
przygotowanym do wyniesienia, ocalały, bo bandytom brakło
czasu. Teraz uzbrojeni, jak na stan wojenny przystało,
niecierpliwie czekamy na wiadomości. Pierwszy wracający mężczyzna
pobłażliwym głosem zapewnił nas, że wszystko jest w porządku:
- To nasi (żołnierze) świętują zwycięstwo,
wypili może za dużo, o coś im poszło i trochę
postrzelali.
Niemniej od tego dnia naładowane strzelby stoją przy naszych
lóżkach. Straty na misji, te materialne, nie są tak ciężkie
do zaakceptowania w porównaniu z faktem, że tracimy
Christelle i Arnaud. Przez półtora roku odstawili doskonałą
robotę. Podbili serca uczniów, podnieśli poprzeczkę
miejscowym nauczycielom, ja rozstaję się z przyjaciółmi.
Skończenie roku szkolnego bez nich, to prawdziwa klęska,
brakują 4 miesiące do zakończenia ich misji. Wczoraj miał
być ich ślub. Cała szkoła była zaproszona na wesele.
Kilka dni przed napadem Arnaud wraca ze szkoły na obiad w
doskonałym humorze. W ostatniej klasie liceum uczniowie
zaledwie o trzy lata młodsi od niego, zanim pan profesor
zapisał temat lekcji, podchodzą swojego nauczyciela:
- Proszę pana, pan wyjedzie, ale pani zostanie, damy panu inną,
też ładną.
- Póki co, zajmiemy się rachunkiem prawdopodobieństwa.
I odwrotnie, ta sama klasa, tylko że na lekcji francuskiego:
- Proszę pani, pan (tak nazywają Arnauda) jest inżynierem i
zajmuje się konstrukcją samolotów?
- Tak?
- Dobrze pani trafiła (dosłownie - wpadła, upadła "tombé").
Ich nagły wyjazd ma jeszcze inne konsekwencje, nie wiadomo,
czy organizacja, która ich przysłała (DCC), będzie mogła
wysłać następców. Po powrocie do stolicy poszliśmy na
spotkanie do ambasady z odpowiedzialnym za bezpieczeństwo
Francuzów w RSA. Pułkownik potwierdził to, co już wcześniej
wiedzieliśmy: LRA nie ma amunicji, zostało około 300
bojowników, nie licząc kobiet, dzieci i porwanych. To są
ich ostatnie chwile. Wszystko wskazuje na to, że pierścień
wokół nich się zaciska, niestety, dokładnie na naszym
terenie. Być może głód zmusi ich do kapitulacji - (nasz skład
żywności wyrabowali starannie). Akcję armii ugandyjskiej
finansują Stany Zjednoczone. I tu rzecz ciekawa. Amerykanie
umieścili Koniego na tej samej liście, co Ben Ladena. Mam do
pułkownika tylko jedno palące pytanie:
- Czy jest szansa, by nowi kooperanci mogli we wrześniu
przyjechać do Rafai?
- Tak. Wystarczy mały oddział wojska w Rafai i już ryzyko
staje się minimalne.
Za dwa tygodnie z Rafai wyruszy karawan francofoni (
organizacja zrzeszająca kraje mówiące w języku francuskim,
głównie byłe kolonie), w imprezie będzie brał udział
ambasador.
Istotnie dwa tygodnie później w Rafai zrobiło się tłoczno
i świątecznie. Wybór Rafai nie był przypadkowy. Dokładnie
sto lat temu sułtan Hetman (syn sułtana Rafai, patrz Religie
w parafii) po powrocie z konferencji rządowej w Brazaville,
ogłosił wszem i wobec, że w Rafai potrzebna jest szkoła w
języku francuskim i misja katolicka. Jako człowiek czynu
zrealizował jedno i drugie. Co oznacza, że pierwsza szkoła
w języku francuskim na terenie środkowej Afryki była właśnie
w Rafai. I drugi element, który przeważył szalę na rzecz
Rafai, to fakt, że mamy tu środek Afryki ( w języku
narodowym sango kraj nazywa się Be Afrika, co oznaczy - serce
Afryki). Organizatorzy dostali fundusze dopiero w sobotę
wieczorem, a karawan miał dotrzeć do Rafai w poniedziałek.
Prawie cud, że udało się wszystko zorganizować. Nasza
misja miała przyjąć na nocleg ambasadora z małżonką,
artystę z Francji i jego świtę, około 12 osób.
Ostatecznie przenocowaliśmy 30 osób. Wszystkie posiłki miała
serwować specjalna ekipa w bibliotece naszego liceum.
Ostatecznie wszyscy zjedli kolację na misji. Prawdę mówiąc
przewidziałem taki scenariusz. Było bardzo sympatycznie,
sami mili ludzie. Ambasador ze swoim asystentem (attache
culturelle) przeglądali program na nadchodzący dzień.
Pierwszy punkt - 5 rano, wymarsz z misji do grobu sułtana. Do
grobu nie da się dojechać, można tyko dojść pieszo.
Wymarsz o piątej rano jest sensowny, w chłodzie poranka to
spacer, później będzie około 40 stopni, gehenna dla
nieprzyzwyczajonych.
- Panie ambasadorze, od 20 lat próbuję w niedzielę rozpocząć
mszę św. o 8,30 i jeszcze mi się nie udało. Proponuję
wszystkim spokojnie spać. O 5.30 obudzą was dzwony, to będzie
zaproszenie na śniadanie, a potem, zobaczymy co dalej.
Ambasador dał mi
do zrozumienia, że to wizyta oficjalna z reprezentacją rządu
i tu obowiązuje protokół dyplomatyczny itd. Rano o 5.15
wychodzę na werandę i widzę w porannej mgle pana ambasadora
z małżonką. Stoją przed misją, wokół nich żywej duszy.
Zaprosiłem ich na śniadanie. Przed szóstą zostawiłem gości
w salonie i poszedłem na mszę św. Po eucharystii wychodzę
z kościoła i co widzę - Pan ambasador z małżonką stoją
dokładnie w tym samym miejscu, gdzie widziałem ich półtorej
godziny temu. Tym razem już ktoś w garniturze z aktówką
pod pachą kręci się koło nich.
- Wygląda na to, że wygrałem wszystkie możliwe zakłady?
Na co żona ambasadora, wyraźnie mniej zobowiązana przez
protokół dyplomatyczny
- Ojcze, z nawiązką!
I wszyscy wybuchliśmy śmiechem.
O ósmej trzydzieści
przyleciały dwa rządowe samoloty (co za zmiana, jeszcze pięć
lat temu nie było ani jednego). Przybył prezydent w asyście
kilku ministrów. Mieliśmy zaszczyt gościć prezydenta na
misji. Zrobił na nas dobre wrażenie, skromny, niewiele, ale
za to mądrze, mówiący. Nie obiecał złotych gór, nie
szukał poklasku, widać, że nosi brzemię wielu problemów.
Na dobrą sprawę był to jego drugi pobyt na naszej misji. Po
raz pierwszy był tu w 1976. Wtedy jako młody oficer
odpowiadał za bezpieczeństwo cesarza Bokassy. Historia nieco
skomplikowana. W tamtych czasach okolice Rafai były znane z
największych słoni. Prezydent Francji Valery Giscard
d'Estaing, doskonały i zagorzały myśliwy, przybył do Rafai
na polowanie (wizyta nie była oficjalna). Parę minut później
znowu szum na niebie, tym razem cesarz Bokassa przyleciał, by
przywitać prezydenta i życzyć mu udanych wakacji. Spotkanie
piętnastominutowe miało miejsce w naszym salonie. Wtedy młodemu
żołnierzowi pilnującemu cesarza na myśl nie przyszło, że
sam też będzie prezydentem. No cóż, fortuna kołem się
toczy. Goście po serdecznych pożegnaniach ruszyli w drogę i
ja też, tylko, że do wioski 80 km od Rafai. Zajmowanie się
spora ilością gości, to solidny wysiłek i teraz w wiosce
całkowita odmiana. Po prysznicu i kolacji zupełna cisza, sam
w chacie, słychać tylko świerszcze i odgłosy buszu, balsam
dla uszu. Zastanawiałem się nad wyborem wieczornej lektury,
obowiązkową, czy dla rozrywki i tu nagle wpada Wiktor
trzydziestolatek z córeczką w ramionach. Każdy jego gest
zdradza przerażenie
- Tongo tongo są już w wiosce, trzeba
uciekać!
Jak szybko wszedł
tak też szybko zniknął. Wychodzę za nim, nic nie widzę,
wzrok jeszcze się nie przestawił, słyszę tylko odgłosy
ucieczki wielu ludzi. Co robić? Po napadzie na Rafai wszystko
wydaje się teraz możliwe. Pierwsza rzecz, trzeba zgasić światło,
to jedyny oświetlony dom w wiosce (kabel pociągnięty z
akumulatora w samochodzie). W krótkich spodniach i
plastykowych klapkach nie bardzo da się uciekać w nocy, ale
w ciemnościach nie umiem niczego znaleźć. Trafiłem na torbę
z komputerem, ocalał, bo zabrałem go do Bangui, szkoda byłoby
go stracić. Dwadzieścia metrów za domem jest ściana lasu.
Nie trzeba daleko uciekać, wystarczy zniknąć z pola
widzenia, do wschodu słońca nikt tam wchodzić nie będzie,
ale ludzie o tym nie wiedzą, chcą być jak najdalej od
niebezpieczeństwa. Po paru minutach wzrok się wyostrza i
widzę ścieżkę, ruszam w stronę lasu. Pod pierwszym
drzewem dwie sylwetki, zauważam je dopiero będąc tuż przy
nich.
- Co jest?
- Nic, wszyscy uciekli.
Po głosie
rozpoznaję Baru (kucharz) i murarza, przyjechałem tu z nimi.
Z wioski powoli dolatują coraz wyraźniejsze głosy, nic nie
wskazuje na napad. Co się okazało, dwa kilometry od wioski
zepsuła się ciężarówka (ten pojazd pamięta czasy
kolonialne), pasażerowie nie chcieli spać w lesie, ruszyli
więc do wioski. W ciemnościach ludzie z wioski dostrzegli
sylwetki zbliżającej się sporej grupy (30 osób), resztę
zrobił strach. Rano nie odprawiałem eucharystii, bo większość
wioski jeszcze nie wróciła. Wiktor wrócił dopiero o dziesiątej.
Każdą wracającą grupę witał wybuch śmiechu. Nie zawsze
kończyło się śmiechem. 20 marca LRA złupiła wioskę
Karmadar. 21-szego w niedzielne popołudnie na misji usłyszeliśmy
kilka serii strzałów z broni maszynowej. Coś złego dzieje
się w Agumar, wioska oddzielona od Rafai rzeką. Dostajemy
chaotyczne informacje. Rano z bratem Rajmundem przeprawiamy się
na drugą stronę. Koszmar, dziewięciu zabitych, wiele domów
spalonych, uprowadzonych nikt nie liczy. Ludzie chodzą jak obłąkani.
Ktoś daje nam niemowlę, matkę zabrali, a my na misji mamy
mleko. Próbujemy zrobić coś z rannymi. Na bambusowym łóżku
leży przykryty płótnem mężczyzna.
- Co z nim?
- Już nic nie da się zrobić.
- Zabierzmy go do szpitala.
Zamiast odpowiedzi
mój rozmówca ściąga płótno przykrywające głowę. Nogi
mi się ugięły, czaszka otwarta maczetą, widać mózg. Pół
godziny później znowu przechodzimy koło tego nieszczęśnika
i zauważam, że palec u nóg się poruszył. Zabieramy go do
szpitala protestantów ( prawie cud, ten człowiek przeżył).
Tu ciąg dalszy tragedii. Pastor Biesse, szef szpitala, robi
co może, nie ma już opatrunków. Wśród zabitych jest jeden
napastnik, ma napchane usta i ręce orzeszkami ziemnymi.
Przyszli ukraść żywność, ktoś nafaszerował go
orzeszkami - chciałeś naszą żywność, to ją masz. W
tropiku ciała puchną w mgnieniu oka. Trzeba się śpieszyć,
nie ma mowy o zachowaniu miejscowych rytuałów, za dużo trupów.
Stoję przy jeszcze pustym grobie, obok nakryte całunem zwłoki
dwudziestopięciolatka. Ciało zastygło zdeformowane przez ból,
dostał trzy kule w brzuch. Wczoraj rano w kościele czytał
pierwszą lekcję. Jego matka leży na gołej ziemi obok zwłok,
straciła głos od krzyku. Strzelili do jej syna, bo miał w ręku
domowej roboty fuzję. Jak wszyscy mężczyźni, tak i on w
zagrożeniu chwycił za broń. Chyba po raz piaty ktoś mi
powtarza:
- On nie miał ani jednego naboju, fuzja nie
była załadowana.
Czekając na pochówek (wykopanie dołów
trwa) szef wioski z dumą prezentuje miejscowego bohatera:
- To on ustrzelił tongo tongo
Nie ma trzydziestu
lat. Zajmuje się obwoźnym handlem, nazywa się tu ich "buba
ngere", dosłownie - "psujący cenę". Nie mają
licencji na handel, nie płacą podatków, ładują towar na
rower i objeżdżają wioski. W październiku był w Barua w
czasie napadu. Zabrali mu cały towar. Wczoraj schowany za
drzewem zauważył dwóch napastników, jeden robił za obstawę,
a drugi rozbijał drzwi w sklepiku. Wycelował w tego, który
rozbijał drzwi, wiedział, że ma prawo tylko do jednego
strzału, załadowanie po strzale broni domowej roboty, to cały
ceremoniał. Strzał był skuteczny, ten z obstawy natychmiast
odpowiedział ogniem, ale miał tylko trzy naboje i na szczęście
nie trafił. Pogrom w Agumar wywołał powszechną panikę.
Siostry opuściły Rafai. Trzech nauczycieli pojechało za
nimi. Kto miał rodzinę w Bangassou wysłał tam dzieci i żonę.
W szkołach ogłosiłem tydzień wolnego do poniedziałku po
niedzieli palmowej. Szkoły bez dyrekcji, kooperantów, marne
szanse, wiedziałem jednak, że nie można odpuścić. Nawet
jeśli przyjdzie tyko garstka uczniów i nauczyciele, którzy
zostali, to trzeba stworzyć wrażenie "normalności".
Odział wojskowy w Rafai został wzmocniony, a co najważniejsze,
dostaliśmy też oddział żołnierzy z armii ugandyjskiej, na
razie stacjonują w Agoumar. Nie będzie drugiego napadu na
Rafai. W środę wieczorem padają dwa strzały, znowu panika,
kobiety z dziećmi spędzą noc w buszu. Zamiast iść do
kaplicy na nieszpory siedzimy z bratem Rajmundem w ciemnościach
na werandzie, naładowane strzelby na kolanach, kieszenie
wypchane nabojami, nasłuchujemy. Sceny z Agoumar mamy przed
oczami, to nie żarty, ci ludzie zdolni są do wszystkiego. Po
głowie chodzi jedno pytanie:
- Rajmund, strzelimy do nich jak przyjdą?
- Strzelamy dla ostrzeżenia.
- Tak, ale jak przyjdą, jeśli będą naprzeciwko ciebie?
- Lepiej o tym nie myśleć.
Dzięki Bogu, nie przyszli. Mężczyźni dostali prawo
noszenia każdej broni, do tej pory tolerowane były fuzje na
polowania, posiadanie broni wojskowej było surowo karane, ale
czasy się zmieniły. Ktoś manipulował bronią i wystrzeliła,
to się zdarza. Jego sąsiad usłyszał strzał i słusznie
odpowiedział ogniem, uprzedzając, że za darmo nie odda skóry.
To te dwa strzały wywołały panikę. Jak na złość, w
sobotę przed niedzielą palmową docierają wieści o
kolejnym napadzie na Dembia. W Dembia od dawna stacjonują żołnierze
ugandyjscy, to dla nich punkt strategiczny. Odparli dwa razy
atak, zabijając 8 napastników, w wiosce zginęła tylko
jedna osoba. Żołnierze nie tylko odparli atak, ale i ruszyli
w pościg. Pomimo tragicznych wieści otwieramy szkoły. W
pierwszym dniu 6 uczniów, w ostatnim (Wielki Piątek) około
setki. W Wielką Sobotę znowu panika. 40 km od Rafai w
kierunku Dembia ostrzelali samochód, rezultat - siedem
spalonych ciał i dwóch rannych.
Od Wielkanocy upłynęło kilka tygodni, wiele się zmieniło.
Jestem dziś w Dembia, po drodze mijałem spalone wioski, wrak
ostrzelanego samochodu. Wszystko wskazuje jednak na to, że
"wojna" się kończy. Rozmawiałem z kobietą, którą
w tym tygodniu uwolnili żołnierze ugandyjscy. Rebelianci
porwali ją trzy miesiące temu. Cały czas uciekają,
przenosząc się z miejsca na miejsce. Co jakiś czas wojsko ich znajduje i
wtedy ktoś z nich ginie. Najgorszy jest głód. Ciągle są
jednak zagrożeniem, ludzie nie ośmielają się iść na
pola. W zeszłym tygodniu byłem w sektorze Banima, tam od
trzech miesięcy nikt w wiosce nie śpi, w wioskach są tylko
kozy. Mieli serdecznie dość życia w ukryciu i na niedzielną
eucharystię przyszli wszyscy, katolicy, protestanci, nie
ochrzczeni. Cieszyli się, że mogą głośno śpiewać, założyć
świąteczne ubrania. Przez 20 lat dokoła nas były zbrojne
konflikty, w Sudanie, w Czadzie, koniec tyrani Mobutu w
Zairze, 4 rebelie w stolicy, a u nas było cicho i spokojnie,
cieszyliśmy się pokojem. Teraz los padł na nas. Konflikt
przyszedł z zewnątrz, zupełnie niezależnie od miejscowej
ludności. To tak, jakby dwóch silnych łobuzów biło się i
w ferworze walki weszli na wasze podwórko, depcząc wszystko,
co stanie im na drodze. Trzeba jak najszybciej zakończyć tę
historię i skupić się na przyszłości. Przyszły rok będzie
wyjątkowo trudny. Może brakować żywności, tylko małe
pola blisko wioski są uprawione, o nowych w ogóle nie było
mowy. W tym roku nie było polowań, nie łowiono ryb, od
miesięcy handel zamarł. Do tego kilka wiosek jest spalonych,
ograbione spichlerze. Już teraz ogłosiłem, że przyszły
rok szkolny będzie całkowicie darmowy. Do tej pory z
czesnego opłacaliśmy dwa, czasami trzy miesiące. Cel był
prosty, marzyliśmy o samowystarczalności. Teraz o tym nie może
być mowy. Trzeba będzie znaleźć dodatkowo jakieś 5 tysięcy
euro. Do tego trzeba dorzucić zeszyty, kredę. Przydałyby się
tańsze (dotowane) lekarstwa. W zasadzie nie powinno z tym być
problemu, mam w tym roku urlop, a przyjaciół proboszczów,
zapraszających na niedzielne kazania, nie brakuje. W centrum
udało się utrzymać szkoły. Wrócili nauczyciele, wczoraj
dotarły siostry. Dwie trzecie uczniów będzie miała rok
szkolny prawie bez strat. Szkoły państwowe ciągle zamknięte
i w tym roku chyba już ich nie otworzą. W przyszłym roku
szkolnym pierwsza matura (mój przyjaciel z bardzo, bardzo
wczesnej młodości ucieszy się, że jego podopieczna
Klotylda, którą wspiera od 12 lat, czasu nie zmarnowała) i
jak na całym świecie rodzi się pytanie: " I co
dalej?" Mam pewien pomysł, ale o tym następnym razem.
o. Kordian Merta (Republika Środkowej Afryki)
|