Misje OFM - serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

Serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia N.M.P. w Katowicach - Panewnikach


  < strona główna
 


 

 

 

 

 

 

 

tekst w formacie                                                    

Rafai,  kwiecień 2010 r

 

Od Bożego Narodzenia do Wielkanocy

 

Tym razem piszę do Was w Poniedziałek Wielkanocny. Trudno ogarnąć rozmiar tragedii, zwłaszcza, kiedy nie widać jej końca. Nie można niczego zaplanować, to tak, jakbyśmy byli porwani przez falę, utrzymujemy głowę na powierzchni, ale nie wiemy, dokąd fala nas zabierze. Dzień Bożego Narodzenia cieszył się pokojem, ale już czwartego stycznia w okolicach Baroua zaczęły się problemy. Napastnicy wiedzieli, że wojsko jest w wiosce, jednak ludzie muszą iść na pola, tam też w spichlerzach przechowywana jest część zbiorów. Nie można rozstawić wojska przy każdym spichlerzu, na każdym polu. Dla LRA zdobycie żywności, to jedyna szansa na przetrwanie. Splądrowali i wykradli wszystko, co było do zjedzenia: ryż, kukurydzę, orzeszki ziemne. Wyrywali nawet świeży maniok z ziemi. Postrzelili trzech ludzi. Strzały zaalarmowały wojsko w wiosce, doszło do krótkiej wymiany ognia i napastnicy uciekli. Żołnierze z trzech pozostałych wiosek ( Sangarigou, Kossa, Gambo) słysząc strzały ruszyli z odsieczą, zostawiając w każdej z wiosek tylko po dwóch strażników, spodziewali się ataku na wioskę Barouą. Tymczasem atak miał miejsce 6 stycznia nie na Baroue, tylko na 3 pozostałe wioski. Około 50 rebeliantów w tym samym czasie zaczęło je ostrzeliwać. Wartownicy pilnujący tych wiosek zachowali zimną krew, kazali ludziom położyć się na ziemię, a nie uciekać i przez prawie półtorej godziny odpierali atak. W ręce napastników wpadło kilku ludzi, w tym matka z niemowlęciem na plecach. Bandyci rozwiązali płótno, którym dziecko przytroczone było do pleców matki, niemowlaka rzucili na ziemię a matkę zabrali. Żołnierz pilnujący tej wioski wykazał się brawurą, cały czas strzelając poszedł po tego niemowlaka, dziecko przeżyło. Główny oddział wojska stacjonujący w Baroule słysząc ostrą wymianę ognia ruszył z pomocą. Kiedy dotarli, słońce chowało się za horyzontem, 15 minut później nastała już noc. Ich obecność natychmiast odstraszyła napastników, wycofali się ścieżką prowadzącą przez gęsty las do źródła, tam zostawili trupy i dogorywających. Z żywnością, którą zdążyli zrabować, poszli dalej na sawannę, gdzie mieli swoje obozowisko. Przyprowadzili tu również porwanych, a wśród nich nieszczęśliwą matkę, która po utracie dziecka odchodziła od zmysłów. Kazali jej obierać orzechy ( to trzykrotnie zmniejsza objętość). Zmuszali ją do pracy bez efektu biciem, aż pochylił się nad nią mężczyzna i szepnął do ucha w języku zande (tonto tongo nie znają plemiennego języka zande): "Jak się nie uspokoisz i nie będziesz im posłuszna, to cię zabiją, mnie też zabrali trzy tygodnie temu w Kongo". Sensowne słowa w języku rodzimym przywróciły jej nadzieję. Koło trzeciej nad ranem, kiedy wszyscy spali, powolutku odeszła z obozowiska i wróciła do wioski (zaledwie 5 km). I tu czekała ją kolejna tragedia. Jej niemowlę żyje, ale czteroletni syn został przeszyty 3 kulami z kałasznikowa. W wiosce zginęło troje dzieci, leżały razem na ziemi pod słomianym dachem. Rano przyleciał samolot i bez problemu odnalazł karawan uciekających rebeliantów. Ludzie w wiosce słyszeli 3 potężne eksplozje, z samolotu zrzucili bomby. Była to grupa około dwustu ludzi, w tym dwie trzecie to porwane ofiary. Cztery dni później nomadzi Bororo (Peul) znaleźli na sawannie trójkę błąkających się dzieci, najpierw chłopca, potem dwie dziewczynki. Przyprowadzili ich do Derbissaki. Z relacji dzieci wynika, że uciekły, korzystając z zamieszania po bombardowaniu. Ile z tych dzieci nie trafiło na nomadów i głodową śmiercią zakończyło życie na sawannie? Tydzień później będąc w Derbissace widziałem mężczyznę w wieku 30 lat, pochodził z Obo. Porwali go jakieś 8 miesięcy temu (stracił rachubę czasu). Po ucieczce przez tydzień błąkał się, nie wiedząc gdzie jest, aż trafił na szlak między Derbissaka a Djema i tak o własnych siłach przyszedł do wioski. Przypominał szkielety z obozu zagłady w Oświęcimiu, ale miał jeszcze jedno bardzo charakterystyczne znamię, jego plecy to była jedna wielka zasuszona rana, efekt bicia kijem. Zrobiłem dyskretnie kilka zdjęć, żeby utrwalić to barbarzyństwo, ale aparat trafił w ręce rebeliantów (o tym za chwilę). Tego samego dnia, w którym było bombardowanie, żołnierze zamknęli ścieżkę do źródła, gdzie LRA zostawiała trupy, z zakazem, by tam nie wchodzić. Przez trzy kolejne noce, według opowiadań ludzi z wioski, było słychać ucztujące hieny. Po zmarłych nie ma śladu. Hieny maja potężne szczęki i rozgryzają kości, by dobrać się do szpiku. Walcząc o pożywienie uciekają ze zdobyczą.           Z relacji żołnierzy wynika, że atakującymi była grupa dowodzona przez Dominika Odiambi (zapis fonetyczny) Przyszli z Konga i ich celem jest dołączyć do Koniego. Jest bardziej prawdopodobne, że z Konga uciekli ścigani przez armie z Ugandy i Konga. W pierwszym ataku po naszej stronie (RSA) stracili kilku ludzi i zdobyli niewiele żywności. Jeden z chłopców (dziesięciolatek) w Kossa chwali mi się plastykowymi sandałami, znalazł je w byłym obozowisku LRA. Przed wschodem słońca musieli uciekać, wiedzieli co im grozi. Pośpiech był tak wielki, że jedna z ofiar (nastolatek) nie zdążył założyć sandałów, prawdopodobnie wyrwali go ze snu, poszedł boso. W porze suchej wypalona sawanna to ściernisko, trzeba mieć umiejętności fakira, żeby po niej boso biegać. Przez trzy następne tygodnie zrobiło się cicho. 16 lutego ruszyliśmy z Rafai do Bangui na rekolekcje. W domu zostali tylko kooperanci. Choć mieli przerwę w szkolę, woleli zostać w domu, niż znosić upały w stolicy. Mieliśmy w tym roku wyjątkowo ciężką porę suchą, wieczorami w pokoju było 38 stopni. W przypadku Bangui trzeba jeszcze dołożyć brak powietrza, miasto jest w dolinie otoczonej pagórkami. Rekolekcje rozpoczęliśmy 19 lutego po południu. Wieczorem o dziewiętnastej dociera pierwsza wiadomość - Rafai jest w rękach LRA. Wiadomość nie potwierdzona, wręcz nie realna, nikt z nas nie chce jej przyjąć do świadomości. Siostry są przerażone. Jeśli to prawda, co z Christelle i Arnaud? Żywi, porwani, razem? Próbujemy się czegoś więcej dowiedzieć. Odpowiedzialni za bezpieczeństwo w kraju rozkładają ręce, oni też nie mają pewnych informacji. Podobno był atak, ale na wioski w kierunku Dembia. Próbujemy spać. Rano będą informacje i prawdopodobnie trzeba będzie wracać, bez snu w tropiku nie da się prowadzić samochodu przez 15 godzin. Niestety, sen przychodzi dopiero nad ranem. Dzień zaczyna się od nerwowych telefonów. Był atak na Rafai, a dokładniej mówiąc, na misję. Dzięki Bogu, Christelle i Arnaud są cali i bezpieczni. Przygotowanie samochodu do drogi trochę trwało, ruszamy dopiero o dziesiątej. Do Bangassou docieramy na 23. Christelle i Arnaud już tu są. Usłyszeli nasz samochód i wyszli się przywitać. Mieszkaliśmy razem pod jednym dachem przez półtora roku, pomimo dość znacznej różnicy wieku zaprzyjaźniliśmy się i teraz emocje dały upust. Christelle wie, co mi chodzi po głowie, choć nie pytam zapewnia, że to, co się dało, zabezpieczyli, pozabijali blachą rozwalone drzwi. Właściwi ludzie czuwają, by niepożądani na misję nie wchodzili. Wcześnie rano ruszamy, chcę odprawić niedzielną Eucharystię w Rafai.   Z każdym kilometrem bliżej Rafai spotykamy coraz więcej ludzi na drodze, przypomina to exodus. Kobiety z tobołkami na głowie, dzieci przy nogach, wszyscy mają wygrawerowany strach na twarzy. Z daleka rozpoznaję trzy licealistki, dają znak byśmy się zatrzymali:


- Czy możemy się zabrać?

- To już nie uciekacie, chcecie wracać?
- Skoro ojciec wraca, to my też


Za chwilę chętnych na powrót są dziesiątki. Niestety, nasz samochód jest za mały. Żeby dostać się do Rafai, trzeba przeprawić się przez rzekę. Na promie nie ma nikogo, ci z obsługi też uciekli. Zostawiam samochód i pirogą przeprawiam się na druga stronę. Do misji zostało jeszcze 500m. Na mój widok ludzie z niedowierzaniem wychodzą żeby się przywitać.


- To ojciec wrócił?
Na co ja, niewinnym głosem, pytam:
- Czy dzwoniły dziś dzwony na mszę?
- Tak, dzwoniły.
Teraz zmiana tonu na patriarchalny:
- No to co wy tu jeszcze robicie!


Ta scena powtarzała się kilkakrotnie. Do kościoła dotarłem w sporej asyście. W ogłoszeniach obiecałem, że w przyszłą niedzielę też będzie Msza św., ale we wtorek muszę wrócić do Bangui z kooperantami, wracając zabiorę siostry. Żeby wejść do domu potrzebne były narzędzia do wyciągania gwoździ. Kooperanci z Apolinarym (nasza prawa ręka) rzeczywiście solidnie zabezpieczyli dom. W środku jak w koszmarnym filmie, każda półka, każda szufladka wywalona, do tego w moim pokoju zapach jak w bimbrowni. W jednej z szaf miałem pięciolitrowy karton z winem mszalnym, rozrzucając rzeczy, wyrzucili i wino, karton pękł i wino się rozlało. Wysoka temperatura sprawiła, że część wina zamieniła się w opary, a reszta w lepką maź.

W piątek 19 lutego o 17.45 odział LRA wkroczył do Rafii niemal jak na defiladzie, działali przez zaskoczenie. Wszyscy w polowych mundurach wyglądają identycznie jak wojsko ugandyjskie, jedynie obecność dwóch kobiet i dwóch dwunastolatków budziła podejrzenia. Pytali o drogę do misji. Pół godziny wcześniej już ich ktoś zauważył na polach i pobiegł z wiadomością na żandarmerię, ale komendant żandarmerii bystrością i inteligencją nie grzeszy, uznał to za fałszywy alarm. Bandyci otoczyli misję i zaczęli od domu kooperantów. Dowódca mówił płynnie po angielsku. Zażądali od Christelle i Arnaud telefonu satelitarnego "Turaya". Kooperanci oddali im swoje komórki (zupełnie nie użyteczne w Rafai), tłumacząc, że nie mają Turaii.

-  Chcesz umrzeć za telefon?


Kooperanci przed przyjazdem do nas przechodzą przygotowanie, w ramach którego dostają informacje, co mają robić w krytycznych sytuacjach. Arnaud zachował zimna krew i spokojnie odpowiadał, powtarzając, że są nauczycielami i przyjechali tu na krótki okres, a gospodarze domu wyjechali do Bangui, czyli w domu nie ma nikogo. Ta informacja zmieniła zachowanie napastników, byli mniej nerwowi. Rozpoczęło się rabowanie, komputery, aparaty fotograficzne, wszystko, co miało aspekt urządzenia elektronicznego, łącznie z depilatorem Christelle. Zabrali też suknię ślubną, Christelle szyła ja sama i była z tego bardzo dumna (dziennikarka, która umie szyć). Ślub był przewidziany na Wielkanoc, mieli przyjechać ich rodzice. Wróćmy do tamtej nocy. Technika dość prosta, rozkładają na ziemi prześcieradło (prosto z łóżka) lub koc, rzucają na środek rzeczy i zawijają tobołek, który ładuje się na głowie "człowieka psa". I tu dla Christelle i Arnaud moment najtrudniejszy - do ich pokoju wszedł kolejny rebeliant, trzymając na sznurku jak psa (takie było pierwsze wrażenie kooperantów) prawie nagiego mężczyznę. Trzy dni wcześniej w okolicach Karmadar w "kopalni" złota złapali 4 młodych ludzi, to oni byli przewodnikami. Teraz trzymani na smyczy, służą do transportu. Trzy albo cztery grupy równocześnie pracowały przy plądrowaniu domu. Kooperanci byli przewodnikami tylko jednej grupy i tym Christelle otworzyła drzwi kluczem. Pozostali radzili sobie po swojemu, a doświadczenia w otwieraniu drzwi nie mieli. Wystarczyłoby, aby dwóch mężczyzn solidnie oparło się o moje drzwi, a na pewno by popuściły. Oni woleli jednak siekierę. Ostrze siekiery można włożyć między drzwi i futrynę na wysokości zamka, taka dźwignia jest wystarczająca w przypadku lichego zamka, ale oni mieli jedynie doświadczenie w rąbaniu drzewa w lesie i tą samą techniką zaczęli wyrąbywać dziurę w środku drzwi. To zajęło im trochę czasu (czas działał na naszą korzyść), a przede wszystkim hałas upewnił sąsiadów o napadzie na misję. Kooperanci otworzyli drzwi do pokoju ojca Ricardo, a tu prawdziwy skład Alibaby. Ojciec Ricardo (78 lat) urodzony majsterkowicz - złota rączka, zbiera niemal wszystko, twierdząc, że wszystko może się jeszcze przydać. Przez lata uzbierał sporą kolekcję okrągłych pudelek z serka topionego "La vache qui rit". Do Każdego pudełeczka coś włożył: śrubki, nakrętki, kolorowe papierki. Każde pudełeczko ma swój numer, opis, każde pudełeczko przewiązane jest sznurkiem. W pokoju przechodzi się przez labirynt z kartonów różnej wielkości. Złodzieje z entuzjazmem zabrali się do otwierania tego niezwykłego skarbca, starannie otwierali każde opakowanie, wysypując jego zawartość na ziemię, ale nie mieli praktycznego zmysłu ojca Ricardo i nie wiedzieli, co można by jeszcze z tym zrobić. Ograniczyli się do nowej odzieży i aparatów elektronicznych. W międzyczasie przedstawiciele pozostałych grup rabunkowych przychodzili, by zasięgnąć informacji, co do rzeczy nie znanych:

 

- Co to jest?
- To jest szampon, takie mydło w płynie do mycia głowy.
I tu Christelle odstawia mimikę mycia głowy.
- Acha! OK.
- A to, co to jest?
Pokazuje niewielki metalowy pojemnik.
- Nie wiem, tu pisze po polsku.
Obracając pudełko Christelle zauważa zielony groszek i napis "Knor"
- A, to jest zupa, wystarczy wlać gorącą wodę i to się je, bardzo dobre!

Napad na misję to nie przypadek. Nawet w przewodniku dla turystów przemierzających Afrykę piszą: Jeśli zepsuło ci się auto, brakło paliwa, masz kłopoty, a w okolicy jest misja, staraj się tam dotrzeć, mają spore możliwości i zazwyczaj chętnie pomagają. Rzeczywiście, wiele misji, a zwłaszcza te, oddalone od większych centrów, to jakby samowystarczalne oazy. Jak zawsze trafnie ujął to pisarz Ryszard Kapuściński: "Misje katolickie w Afryce, to jak państwo w państwie, ale bardzo użyteczne" (cytuję z pamięci i chyba wiele się nie mylę). Taka jest logiczna konieczność, tu nie ma żadnego serwisu, albo poradzisz sobie sam, albo bezradnie rozłożysz ręce. Prze lata każdy z nas dowozi narzędzia, sprzęt, materiały. Zdrowie, transport, komunikacja, szkolnictwo, zaopatrzenie, to pola działania misji. Tydzień temu ze szpitala przybiegł na misję pielęgniarz odpowiedzialny za szczepionki. Lodówka przestała działać, a była pełna szczepionek przysłanych prze UNICF. Bez lodówki po kilku godzinach szczepionki w tropiku trzeba wyrzucić. Uruchomienie lodówki zajęło mi 30 minut, tylko dlatego, że miałem co potrzeba i tak jest na każdym polu. W Afryce wszyscy o tym wiedzą, nic dziwnego, że atak w Rafai rozpoczął się od misji ( znaleźli dwie bardzo dobre radiostacje). Kolejnym punktem byłby dom sióstr, a potem ryneczek, czyli sklepiki. Akcja trwałaby do brzasku. Ten wieczór miał jednak kolejne niespodzianki. Po 45 minutach od napadu padła seria strzałów z broni maszynowej. Plądrujący dom natychmiast wypuścili to, co mieli w rękach i bez paniki odeszli, zostawiając kooperantów. Zepsuty samochód uratował Rafai, coś, jak gęsi Rzym. Ośmioosobowa grupa żołnierzy wracała z Zemio do Bangassou i o 15-stej zatrzymali się w Rafai, bo samochód odmówił posłuszeństwa, zmuszając ich do noclegu. Wieść o napadzie na misję wywołała panikę - ratuj się, kto może. Żołnierze nie znaleźli nikogo, kto by im wskazał drogę, bardzo ostrożnie ruszyli w stronę misji. LRA bardzo sprytnie rozstawiła wartowników wokół naszego domu. Jeden z nich zauważył zbliżających się żołnierzy, staranie wycelował i pociągnął za spust, trafił w nogę jednego z nich, ci nie mieli pojęcia ilu napastników jest po drugiej stronie, ukryci za drzewami, urządzili prawdziwą kanonadę. Na werandzie misji znaleziono tylko 2 łuski, czyli LRA nie próbowała walczyć, odeszli tak szybko, że zostawili nawet karabin. Kooperanci, pozostawieni samym sobie, schowali się w jedynym nie zniszczonym miejscu (biuro parafialne) leżąc na ziemi. Tymczasem żołnierze z RSA dla zwiększenia siły perswazji użyli ciężkiej broni, odpalili trzy rakiety. Na szczęście nie celowali w żaden budynek, tylko w powietrze. Detonacje były tak potężne, że zatrzęsło budynkiem misji. To Francuzom na pewno nie dodało otuchy, liczy się jednak efekt, napastnicy odeszli zostawiając ich nietkniętych. Do brzasku nic więcej się nie działo. Chrystelle nawet przysnęła. Żołnierze ośmielili się zajrzeć na misję dopiero z nadejściem dnia. Mniej szczęścia mieli mieszkańcy wioski oddalonej od nas o 3 km. LRA zaatakowała w dwóch miejscach równocześnie, w wiosce zbierali żywność i ludzi. Część porwanych wróciła, ale 12 osób ciągle jest nieobecnych, w tym czwórka rodzeństwa, wszyscy są uczniami naszej szkoły. Najmłodszy chłopiec 6 lat, najstarsza dziewczyna 15. Ojciec porwanych dzieci zorganizował oddział ochotników, głównie członkowie rodziny i uzbrojeni w co się dało, ruszyli na poszukiwanie dzieci. Okazało się, że bandyci nie byli daleko, ciągle grabili spichlerze na okolicznych polach. Niestety, dzieci nie udało się odzyskać. Akcję pościgu wsparłem moralnie, chwaląc ich odwagę. Ojciec ma prawo walczyć o swoje dzieci, jest to jego święty obowiązek. Los tej rodziny jest jak oścień w sercu całej okolicy. Patrząc na dzieci w szkole, nie można przestać myśleć o porwanych. Jak pocieszyć rodziców, co powiedzieć? Koszmar. W momencie porwania zabrali też i matkę. Po kilku godzinach uwolnili ją. Matka złapała za rękę najmłodsze dziecko, chcąc je przyciągnąć do siebie, ale je wyrwali, a jej wymierzyli solidny cios w twarz. Mimo to, Rafai ma szczęście, nikt nie zginął. Wróćmy do niedzieli po napadzie. Popołudnie mijało na próbie uporządkowania domu. Sprzątanie szłoby szybciej, ale co chwilę ktoś przychodził z wyrazami współczucia i trzeba było za każdym razem usiąść i porozmawiać.     W pewnym momencie słyszymy serię strzałów, to nie bron myśliwska, którą teraz wszyscy tu noszą. Wychodzimy z bratem Rajmundem przed dom i tu rzecz ciekawa, uzbrojeni mężczyźni zamiast uciekać (jak to było do tej pory) pędzą w kierunku sskąd słychać było strzały.

- A niech mnie, nie uciekają tylko próbują interweniować.
- Dobry znak, wszyscy uzbrojeni.
- A my co, damy się wziąć jak króliki?
I tu, ku mojemu zdziwieniu, Rajmund, z natury pacyfista, zdecydowanym głosem woła:
- Daj mi strzelbę!


Przechowuję w pokoju cały arsenał, należy do Safari (firma organizująca polowania). Wszystkie karabiny były na stosie przygotowanym do wyniesienia, ocalały, bo bandytom brakło czasu. Teraz uzbrojeni, jak na stan wojenny przystało, niecierpliwie czekamy na wiadomości. Pierwszy wracający mężczyzna pobłażliwym głosem zapewnił nas, że wszystko jest w porządku:

- To nasi (żołnierze) świętują zwycięstwo, wypili może za dużo, o coś im poszło i trochę postrzelali.


Niemniej od tego dnia naładowane strzelby stoją przy naszych lóżkach. Straty na misji, te materialne, nie są tak ciężkie do zaakceptowania w porównaniu z faktem, że tracimy Christelle i Arnaud. Przez półtora roku odstawili doskonałą robotę. Podbili serca uczniów, podnieśli poprzeczkę miejscowym nauczycielom, ja rozstaję się z przyjaciółmi. Skończenie roku szkolnego bez nich, to prawdziwa klęska, brakują 4 miesiące do zakończenia ich misji. Wczoraj miał być ich ślub. Cała szkoła była zaproszona na wesele. Kilka dni przed napadem Arnaud wraca ze szkoły na obiad w doskonałym humorze. W ostatniej klasie liceum uczniowie zaledwie o trzy lata młodsi od niego, zanim pan profesor zapisał temat lekcji, podchodzą swojego nauczyciela:


- Proszę pana, pan wyjedzie, ale pani zostanie, damy panu inną, też ładną.
- Póki co, zajmiemy się rachunkiem prawdopodobieństwa.
I odwrotnie, ta sama klasa, tylko że na lekcji francuskiego:
- Proszę pani, pan (tak nazywają Arnauda) jest inżynierem i zajmuje się konstrukcją samolotów?
- Tak?
- Dobrze pani trafiła (dosłownie - wpadła, upadła "tombé").


Ich nagły wyjazd ma jeszcze inne konsekwencje, nie wiadomo, czy organizacja, która ich przysłała (DCC), będzie mogła wysłać następców. Po powrocie do stolicy poszliśmy na spotkanie do ambasady z odpowiedzialnym za bezpieczeństwo Francuzów w RSA. Pułkownik potwierdził to, co już wcześniej wiedzieliśmy: LRA nie ma amunicji, zostało około 300 bojowników, nie licząc kobiet, dzieci i porwanych. To są ich ostatnie chwile. Wszystko wskazuje na to, że pierścień wokół nich się zaciska, niestety, dokładnie na naszym terenie. Być może głód zmusi ich do kapitulacji - (nasz skład żywności wyrabowali starannie). Akcję armii ugandyjskiej finansują Stany Zjednoczone. I tu rzecz ciekawa. Amerykanie umieścili Koniego na tej samej liście, co Ben Ladena. Mam do pułkownika tylko jedno palące pytanie:

- Czy jest szansa, by nowi kooperanci mogli we wrześniu przyjechać do Rafai?
- Tak. Wystarczy mały oddział wojska w Rafai i już ryzyko staje się minimalne.

 Za dwa tygodnie z Rafai wyruszy karawan francofoni ( organizacja zrzeszająca kraje mówiące w języku francuskim, głównie byłe kolonie), w imprezie będzie brał udział ambasador.
Istotnie dwa tygodnie później w Rafai zrobiło się tłoczno i świątecznie. Wybór Rafai nie był przypadkowy. Dokładnie sto lat temu sułtan Hetman (syn sułtana Rafai, patrz Religie w parafii) po powrocie z konferencji rządowej w Brazaville, ogłosił wszem i wobec, że w Rafai potrzebna jest szkoła w języku francuskim i misja katolicka. Jako człowiek czynu zrealizował jedno i drugie. Co oznacza, że pierwsza szkoła w języku francuskim na terenie środkowej Afryki była właśnie w Rafai. I drugi element, który przeważył szalę na rzecz Rafai, to fakt, że mamy tu środek Afryki ( w języku narodowym sango kraj nazywa się Be Afrika, co oznaczy - serce Afryki). Organizatorzy dostali fundusze dopiero w sobotę wieczorem, a karawan miał dotrzeć do Rafai w poniedziałek. Prawie cud, że udało się wszystko zorganizować. Nasza misja miała przyjąć na nocleg ambasadora z małżonką, artystę z Francji i jego świtę, około 12 osób. Ostatecznie przenocowaliśmy 30 osób. Wszystkie posiłki miała serwować specjalna ekipa w bibliotece naszego liceum. Ostatecznie wszyscy zjedli kolację na misji. Prawdę mówiąc przewidziałem taki scenariusz. Było bardzo sympatycznie, sami mili ludzie. Ambasador ze swoim asystentem (attache culturelle) przeglądali program na nadchodzący dzień. Pierwszy punkt - 5 rano, wymarsz z misji do grobu sułtana. Do grobu nie da się dojechać, można tyko dojść pieszo. Wymarsz o piątej rano jest sensowny, w chłodzie poranka to spacer, później będzie około 40 stopni, gehenna dla nieprzyzwyczajonych.


- Panie ambasadorze, od 20 lat próbuję w niedzielę rozpocząć mszę św. o 8,30 i jeszcze mi się nie udało. Proponuję wszystkim spokojnie spać. O 5.30 obudzą was dzwony, to będzie zaproszenie na śniadanie, a potem, zobaczymy co dalej.

Ambasador dał mi do zrozumienia, że to wizyta oficjalna z reprezentacją rządu i tu obowiązuje protokół dyplomatyczny itd. Rano o 5.15 wychodzę na werandę i widzę w porannej mgle pana ambasadora z małżonką. Stoją przed misją, wokół nich żywej duszy. Zaprosiłem ich na śniadanie. Przed szóstą zostawiłem gości w salonie i poszedłem na mszę św. Po eucharystii wychodzę z kościoła i co widzę - Pan ambasador z małżonką stoją dokładnie w tym samym miejscu, gdzie widziałem ich półtorej godziny temu. Tym razem już ktoś w garniturze z aktówką pod pachą kręci się koło nich.


- Wygląda na to, że wygrałem wszystkie możliwe zakłady?
Na co żona ambasadora, wyraźnie mniej zobowiązana przez protokół dyplomatyczny
- Ojcze, z nawiązką!
I wszyscy wybuchliśmy śmiechem.

O ósmej trzydzieści przyleciały dwa rządowe samoloty (co za zmiana, jeszcze pięć lat temu nie było ani jednego). Przybył prezydent w asyście kilku ministrów. Mieliśmy zaszczyt gościć prezydenta na misji. Zrobił na nas dobre wrażenie, skromny, niewiele, ale za to mądrze, mówiący. Nie obiecał złotych gór, nie szukał poklasku, widać, że nosi brzemię wielu problemów. Na dobrą sprawę był to jego drugi pobyt na naszej misji. Po raz pierwszy był tu w 1976. Wtedy jako młody oficer odpowiadał za bezpieczeństwo cesarza Bokassy. Historia nieco skomplikowana. W tamtych czasach okolice Rafai były znane z największych słoni. Prezydent Francji Valery Giscard d'Estaing, doskonały i zagorzały myśliwy, przybył do Rafai na polowanie (wizyta nie była oficjalna). Parę minut później znowu szum na niebie, tym razem cesarz Bokassa przyleciał, by przywitać prezydenta i życzyć mu udanych wakacji. Spotkanie piętnastominutowe miało miejsce w naszym salonie. Wtedy młodemu żołnierzowi pilnującemu cesarza na myśl nie przyszło, że sam też będzie prezydentem. No cóż, fortuna kołem się toczy. Goście po serdecznych pożegnaniach ruszyli w drogę i ja też, tylko, że do wioski 80 km od Rafai. Zajmowanie się spora ilością gości, to solidny wysiłek i teraz w wiosce całkowita odmiana. Po prysznicu i kolacji zupełna cisza, sam w chacie, słychać tylko świerszcze i odgłosy buszu, balsam dla uszu. Zastanawiałem się nad wyborem wieczornej lektury, obowiązkową, czy dla rozrywki i tu nagle wpada Wiktor trzydziestolatek z córeczką w ramionach. Każdy jego gest zdradza przerażenie

- Tongo tongo są już w wiosce, trzeba uciekać!

Jak szybko wszedł tak też szybko zniknął. Wychodzę za nim, nic nie widzę, wzrok jeszcze się nie przestawił, słyszę tylko odgłosy ucieczki wielu ludzi. Co robić? Po napadzie na Rafai wszystko wydaje się teraz możliwe. Pierwsza rzecz, trzeba zgasić światło, to jedyny oświetlony dom w wiosce (kabel pociągnięty z akumulatora w samochodzie). W krótkich spodniach i plastykowych klapkach nie bardzo da się uciekać w nocy, ale w ciemnościach nie umiem niczego znaleźć. Trafiłem na torbę z komputerem, ocalał, bo zabrałem go do Bangui, szkoda byłoby go stracić. Dwadzieścia metrów za domem jest ściana lasu. Nie trzeba daleko uciekać, wystarczy zniknąć z pola widzenia, do wschodu słońca nikt tam wchodzić nie będzie, ale ludzie o tym nie wiedzą, chcą być jak najdalej od niebezpieczeństwa. Po paru minutach wzrok się wyostrza i widzę ścieżkę, ruszam w stronę lasu. Pod pierwszym drzewem dwie sylwetki, zauważam je dopiero będąc tuż przy nich.

- Co jest?
- Nic, wszyscy uciekli.

Po głosie rozpoznaję Baru (kucharz) i murarza, przyjechałem tu z nimi. Z wioski powoli dolatują coraz wyraźniejsze głosy, nic nie wskazuje na napad. Co się okazało, dwa kilometry od wioski zepsuła się ciężarówka (ten pojazd pamięta czasy kolonialne), pasażerowie nie chcieli spać w lesie, ruszyli więc do wioski. W ciemnościach ludzie z wioski dostrzegli sylwetki zbliżającej się sporej grupy (30 osób), resztę zrobił strach. Rano nie odprawiałem eucharystii, bo większość wioski jeszcze nie wróciła. Wiktor wrócił dopiero o dziesiątej. Każdą wracającą grupę witał wybuch śmiechu. Nie zawsze kończyło się śmiechem. 20 marca LRA złupiła wioskę Karmadar. 21-szego w niedzielne popołudnie na misji usłyszeliśmy kilka serii strzałów z broni maszynowej. Coś złego dzieje się w Agumar, wioska oddzielona od Rafai rzeką. Dostajemy chaotyczne informacje. Rano z bratem Rajmundem przeprawiamy się na drugą stronę. Koszmar, dziewięciu zabitych, wiele domów spalonych, uprowadzonych nikt nie liczy. Ludzie chodzą jak obłąkani. Ktoś daje nam niemowlę, matkę zabrali, a my na misji mamy mleko. Próbujemy zrobić coś z rannymi. Na bambusowym łóżku leży przykryty płótnem mężczyzna.

- Co z nim?
- Już nic nie da się zrobić.
- Zabierzmy go do szpitala.

Zamiast odpowiedzi mój rozmówca ściąga płótno przykrywające głowę. Nogi mi się ugięły, czaszka otwarta maczetą, widać mózg. Pół godziny później znowu przechodzimy koło tego nieszczęśnika i zauważam, że palec u nóg się poruszył. Zabieramy go do szpitala protestantów ( prawie cud, ten człowiek przeżył). Tu ciąg dalszy tragedii. Pastor Biesse, szef szpitala, robi co może, nie ma już opatrunków. Wśród zabitych jest jeden napastnik, ma napchane usta i ręce orzeszkami ziemnymi. Przyszli ukraść żywność, ktoś nafaszerował go orzeszkami - chciałeś naszą żywność, to ją masz. W tropiku ciała puchną w mgnieniu oka. Trzeba się śpieszyć, nie ma mowy o zachowaniu miejscowych rytuałów, za dużo trupów. Stoję przy jeszcze pustym grobie, obok nakryte całunem zwłoki dwudziestopięciolatka. Ciało zastygło zdeformowane przez ból, dostał trzy kule w brzuch. Wczoraj rano w kościele czytał pierwszą lekcję. Jego matka leży na gołej ziemi obok zwłok, straciła głos od krzyku. Strzelili do jej syna, bo miał w ręku domowej roboty fuzję. Jak wszyscy mężczyźni, tak i on w zagrożeniu chwycił za broń. Chyba po raz piaty ktoś mi powtarza:

- On nie miał ani jednego naboju, fuzja nie była załadowana.

Czekając na pochówek (wykopanie dołów trwa) szef wioski z dumą prezentuje miejscowego bohatera:
- To on ustrzelił tongo tongo

Nie ma trzydziestu lat. Zajmuje się obwoźnym handlem, nazywa się tu ich "buba ngere", dosłownie - "psujący cenę". Nie mają licencji na handel, nie płacą podatków, ładują towar na rower i objeżdżają wioski. W październiku był w Barua w czasie napadu. Zabrali mu cały towar. Wczoraj schowany za drzewem zauważył dwóch napastników, jeden robił za obstawę, a drugi rozbijał drzwi w sklepiku. Wycelował w tego, który rozbijał drzwi, wiedział, że ma prawo tylko do jednego strzału, załadowanie po strzale broni domowej roboty, to cały ceremoniał. Strzał był skuteczny, ten z obstawy natychmiast odpowiedział ogniem, ale miał tylko trzy naboje i na szczęście nie trafił. Pogrom w Agumar wywołał powszechną panikę. Siostry opuściły Rafai. Trzech nauczycieli pojechało za nimi. Kto miał rodzinę w Bangassou wysłał tam dzieci i żonę. W szkołach ogłosiłem tydzień wolnego do poniedziałku po niedzieli palmowej. Szkoły bez dyrekcji, kooperantów, marne szanse, wiedziałem jednak, że nie można odpuścić. Nawet jeśli przyjdzie tyko garstka uczniów i nauczyciele, którzy zostali, to trzeba stworzyć wrażenie "normalności". Odział wojskowy w Rafai został wzmocniony, a co najważniejsze, dostaliśmy też oddział żołnierzy z armii ugandyjskiej, na razie stacjonują w Agoumar. Nie będzie drugiego napadu na Rafai. W środę wieczorem padają dwa strzały, znowu panika, kobiety z dziećmi spędzą noc w buszu. Zamiast iść do kaplicy na nieszpory siedzimy z bratem Rajmundem w ciemnościach na werandzie, naładowane strzelby na kolanach, kieszenie wypchane nabojami, nasłuchujemy. Sceny z Agoumar mamy przed oczami, to nie żarty, ci ludzie zdolni są do wszystkiego. Po głowie chodzi jedno pytanie:

- Rajmund, strzelimy do nich jak przyjdą?
- Strzelamy dla ostrzeżenia.
- Tak, ale jak przyjdą, jeśli będą naprzeciwko ciebie?
- Lepiej o tym nie myśleć.


Dzięki Bogu, nie przyszli. Mężczyźni dostali prawo noszenia każdej broni, do tej pory tolerowane były fuzje na polowania, posiadanie broni wojskowej było surowo karane, ale czasy się zmieniły. Ktoś manipulował bronią i wystrzeliła, to się zdarza. Jego sąsiad usłyszał strzał i słusznie odpowiedział ogniem, uprzedzając, że za darmo nie odda skóry. To te dwa strzały wywołały panikę. Jak na złość, w sobotę przed niedzielą palmową docierają wieści o kolejnym napadzie na Dembia. W Dembia od dawna stacjonują żołnierze ugandyjscy, to dla nich punkt strategiczny. Odparli dwa razy atak, zabijając 8 napastników, w wiosce zginęła tylko jedna osoba. Żołnierze nie tylko odparli atak, ale i ruszyli w pościg. Pomimo tragicznych wieści otwieramy szkoły. W pierwszym dniu 6 uczniów, w ostatnim (Wielki Piątek) około setki. W Wielką Sobotę znowu panika. 40 km od Rafai w kierunku Dembia ostrzelali samochód, rezultat - siedem spalonych ciał i dwóch rannych.


Od Wielkanocy upłynęło kilka tygodni, wiele się zmieniło. Jestem dziś w Dembia, po drodze mijałem spalone wioski, wrak ostrzelanego samochodu. Wszystko wskazuje jednak na to, że "wojna" się kończy. Rozmawiałem z kobietą, którą w tym tygodniu uwolnili żołnierze ugandyjscy. Rebelianci porwali ją trzy miesiące temu. Cały czas uciekają, przenosząc się  z miejsca na miejsce. Co jakiś czas wojsko ich znajduje i wtedy ktoś z nich ginie. Najgorszy jest głód. Ciągle są jednak zagrożeniem, ludzie nie ośmielają się iść na pola. W zeszłym tygodniu byłem w sektorze Banima, tam od trzech miesięcy nikt w wiosce nie śpi, w wioskach są tylko kozy. Mieli serdecznie dość życia w ukryciu i na niedzielną eucharystię przyszli wszyscy, katolicy, protestanci, nie ochrzczeni. Cieszyli się, że mogą głośno śpiewać, założyć świąteczne ubrania. Przez 20 lat dokoła nas były zbrojne konflikty, w Sudanie, w Czadzie, koniec tyrani Mobutu w Zairze, 4 rebelie w stolicy, a u nas było cicho i spokojnie, cieszyliśmy się pokojem. Teraz los padł na nas. Konflikt przyszedł z zewnątrz, zupełnie niezależnie od miejscowej ludności. To tak, jakby dwóch silnych łobuzów biło się i w ferworze walki weszli na wasze podwórko, depcząc wszystko, co stanie im na drodze. Trzeba jak najszybciej zakończyć tę historię i skupić się na przyszłości. Przyszły rok będzie wyjątkowo trudny. Może brakować żywności, tylko małe pola blisko wioski są uprawione, o nowych w ogóle nie było mowy. W tym roku nie było polowań, nie łowiono ryb, od miesięcy handel zamarł. Do tego kilka wiosek jest spalonych, ograbione spichlerze. Już teraz ogłosiłem, że przyszły rok szkolny będzie całkowicie darmowy. Do tej pory z czesnego opłacaliśmy dwa, czasami trzy miesiące. Cel był prosty, marzyliśmy o samowystarczalności. Teraz o tym nie może być mowy. Trzeba będzie znaleźć dodatkowo jakieś 5 tysięcy euro. Do tego trzeba dorzucić zeszyty, kredę. Przydałyby się tańsze (dotowane) lekarstwa. W zasadzie nie powinno z tym być problemu, mam w tym roku urlop, a przyjaciół proboszczów, zapraszających na niedzielne kazania, nie brakuje. W centrum udało się utrzymać szkoły. Wrócili nauczyciele, wczoraj dotarły siostry. Dwie trzecie uczniów będzie miała rok szkolny prawie bez strat. Szkoły państwowe ciągle zamknięte i w tym roku chyba już ich nie otworzą. W przyszłym roku szkolnym pierwsza matura (mój przyjaciel z bardzo, bardzo wczesnej młodości ucieszy się, że jego podopieczna Klotylda, którą wspiera od 12 lat, czasu nie zmarnowała) i jak na całym świecie rodzi się pytanie: " I co dalej?" Mam pewien pomysł, ale o tym następnym razem.

o. Kordian Merta (Republika Środkowej Afryki) 

 


praca misyjna

galeria zdjęć 


linki do stron internetowych

 
 


kontakt z biurem misyjnym 


 tel. 32 252-81-04 

 


    

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

     
do góry