Misje OFM - serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

Serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia N.M.P. w Katowicach - Panewnikach


  < strona główna
 


 

 

 

 

 

 

 

tekst w formacie                                                     

Rafai, wrzesień 2011.


Pozdrowienia z Afryki



Przez ostatni rok wielokrotnie próbowałem napisać o wydarzeniach w środku Afryki. Za każdym razem łapałem się na tym, że są to tragiczne wiadomości, nawet te wydarzenia o pozytywnym wymiarze miały swoje zakotwiczenie w nieszczęściu. W Hiszpanii jedna ze stacji radiowych „ zbuntowała się” i emituje jedynie pozytywny dziennik, czyli tylko dobre wiadomości. Też bym tak chciał. Czyż chrześcijańskie przesłanie nie nazywa się : „Dobrą Nowiną”. Ewangeliczna przypowieść o ziarnie i kąkolu (Mt 13,24-30) nie pozostawia cienia wątpliwości co do natury tego świata, trudno jednak pogodzić się z faktem, że to kąkol zdaje się dominować nad zbożem. 

Dwóch francuskich dziennikarzy w Afganistanie wpadło w ręce Talibów. Zupełnie świadomie podjęli ryzyko zapuszczając się w strefę kontrolowaną przez rebeliantów, wszystko dla dobra sprawy, czyli rzetelnej informacji. W pierwszej chwili prezydent Francji, poirytowany sytuacją, przypomniał, iż rząd uprzedzał, aby tego nie robić, teraz trzeba ponieść konsekwencje. Pod pręgierzem dziennikarzy szybko jednak musiał zmienić zdanie. Niezwykła mobilizacja, codziennie w dziennikach radiowych i TV nagłaśniano sprawę. Ilekroć oglądałem wiadomości widziałem ich zdjęcie, pod którym widniała cyfra wskazująca ilość dni spędzonych w niewoli. Działania mające na celu uwolnienie uwięzionych trwały bez przerwy ponad 500 dni. Ile kosztowały Francję, tego oficjalnie się nie ogłasza. Dzień, w którym ostatecznie ich uwolniono zamienił się w święto. Kto upomni się o porwane dzieci przez Armię Pana? Dzieci porwane w Rafai w lutym w 2010 nie włóczyły się po zakazanym terenie, ich rodzice nie byli w konflikcie z Armią Pana, one były w domu, u siebie. Ich zdjęcia ani nazwiska nie są rozpowszechniane, nikt też nie liczy dni ich niewoli, a jest to niewola okrutna. Pisałem wam o porwanej trójce rodzeństwa Omer, Chancela i Aima , wszyscy byli uczniami naszej szkoły. Ich ojciec, wsparty przez ochotników z rodziny, próbował ich bezskutecznie odnaleźć. Otóż w czerwcu tego roku rybacy łowiący na mokradłach zwanych vovodo ( źródła rzeki Chimko, 150 km od Rafai) zostali zaatakowani przez LRA. Wśród atakujących rozpoznali Omera porwanego w Rafai, był już uzbrojony. Armia Pana jest jak mitologiczna Hydra, można jej ściąć głowę, a i tak się odrodzi. Przypomina śmiertelny wirus, który w każdych warunkach znajdzie sposób na samo-rozmnożenie. Jeśli Omer przeżyje w szeregach LRA kolejne trzy, cztery lata, stanie się leśną bestią wypraną z uczuć, będzie zabijał i porywał kolejne dzieci. I tu tkwi paradoks tego zła, mamy do czynienia z niewinnymi zbrodniarzami. Armia Pana jest pierwszą w historii Afryki ( chyba też i świata) tego typu rebelią. Nie bronią żadnego terytorium, nie szukają wsparcia miejscowej ludności, nie podejmują walki, atakują tylko słabszych od siebie. Ich oręż to strach i terror. Wykorzystują do granic możliwości wszystkie słabe ( ciemne) strony afrykańskich wierzeń. Dawid, katecheta z wioski Meskin ( 12 km od Rafai), został uprowadzony wraz z dwudziestoma innymi osobami. Udało mu się zbiec po dwóch tygodniach niewoli. Opowiadał mi później następującą historię: „Już pierwszej nocy dorosłych oddzielono od dzieci, nie wolno nam było się z nimi komunikować. Codziennie wyruszaliśmy przed wschodem słońca i bez odpoczynku, objuczeni bagażami, musieliśmy ciągle iść, aż do zachodu słońca. Drugiego wieczoru chłopców namaścili na czole, na piersiach i na plecach. Oni już nie mogą uciec, to namaszczenie jest jak niewidzialne łańcuchy, oni ich przemieniają, to bardzo silne fetysze.” Nawiasem mówiąc, ci chłopcy mieli niewielkie szanse na przeżycie, trzech z nich cierpiało na padaczkę. Przy pierwszym ataku prawdopodobnie dobiją ich kijem, a jeszcze okrutniejszy będzie ich koniec, jeśli ich zostawią, bo będzie to oznaczało śmierć głodową. Tu muszę zrobić jeszcze jedno wyjaśnienie. Wioska Meskin jest dotknięta chorobą zwaną „lorkocyrkoz” (prawdopodobnie nicień powodujący tę chorobę przedostaje się do mózgu) i dlatego jest tam tak dużo przypadków padaczki. A skoro już mówimy o ataku na tę wioskę, to muszę przedstawić jeszcze jeden opis: wieść o napadzie na Meskin dotarła do Rafai w południe, dobrą godzinę od momentu kiedy zaczął się atak. W tym czasie w Rafai stacjonowały dwa odziały wojskowe, jeden z RŚA i drugi z Ugandy - w sumie ponad 60 żołnierzy. Koło czternastej na misji zjawił się dowódca wojska ugandyjskiego i prosił o pożyczenie telefonu satelitarnego, bo musi się skontaktować ze sztabem głównym w Obo, celem sprowadzenia posiłków. Parę minut później przyszedł dowódca wojska z RŚA, ten z kolei prosił o 20 litrów ropy - mają ciężarówkę, ale nie mają paliwa, a chcą ruszyć z odsieczą do Meskin. Ostatecznie już o osiemnastej mała ciężarówka objuczona do granic wytrzymałości bronią i żołnierzami dwóch sprzymierzonych armii ruszyła w stronę Meskin. Tymczasem rebelianci w liczbie 12 osób, w tym dziesięciu dorosłych i dwóch chłopców, z łupami na barkach opuścili wioskę o siedemnastej… W zeszłym roku krążyła pogłoska, że przed referendum w Sudanie Stany Zjednoczone otworzą na terenie RŚA bazę wojskową i zajmą się rebeliantami Koniego. W styczniu tego roku sprawa została przegłosowana w senacie, Stany wesprą materialnie walkę z LRA, ale nie ma mowy o wysyłaniu tutaj żołnierzy. Armia Ugandyjska prawdopodobnie poradziłaby sobie z rebeliantami, ale wtedy skończyłaby się dotacja z USA, dlatego nie spieszą się, a przykładem tego jest historia z Meskin. Jeśli w tym miesiącu złapali albo zabili dwóch rebeliantów, to mają już wykonaną normę, która usprawiedliwia ich w oczach Amerykanów. Armia krajowa, to zupełnie inna sprawa. 22 maja wieczorem, po trzydniowej wizycie, opuściłem wioskę Gerekindo, chronił ją odział złożony z sześciu żołnierzy, przy okazji podrzuciłem im 2 worki mąki z manioku ( nie mają własnego transportu). Dwa dni później wioska została zaatakowana. Rebelianci doskonale wiedzieli, że są tam żołnierze z RŚA. Zastosowali prostą taktykę, z w miarę bezpiecznej odległości ( jakieś 100m) pokazywali się, chroniąc za drzewami. Kompletnie nie doświadczeni żołnierze, w totalnej panice, pociągali za spusty, każdy z nich miał po trzy magazynki więc po 15 minutach kanonady nie mieli już czym robić wrażenia, wystrzelali całą amunicję i uciekli, zostawiając wioskę rebeliantom. „Honor” RŚA uratował szef wioski - jednostrzałową myśliwską bronią z drobnego śrutu ustrzelił jednego z atakujących zanim sam zdążył uciec. Rebelianci rabując wioskę ( już po raz trzeci) zabrali też dwa worki z maniokiem należące do wojska. To wszystko nic, w porównaniu z atakiem na Zacko. Zacko to spora miejscowość ( 200 km od Rafai w linii prostej), słynie z kopalni diamentów. Ciężko się tam dostać, droga bardzo kiepska. To nie żadna tajemnica, wszyscy wiedzą, że w Afrykańskich wioskach w niedzielne popołudnie ciężko spotkać chłopa, który nie pachniałby winem palmowym, dobry nastrój, mecze piłki nożnej, a jeszcze później tańce. Ta zasada dotyczy też miejscowego wojska. Rebelianci pojawili się późnym popołudniem, w domu, zwanym „koszarami”, przebywał tylko jeden drzemiący wartownik, za to cała broń, jako że pozostali żołnierze (bez broni) byli na boisku. Bandyci zabili strażnika zanim ten zdążył oddać jeden strzał, a potem bronią znalezioną w „ koszarach” wystrzelali pozostałych, jak kaczki na polowaniu. Śmierć żołnierzy to pierwsza część tragedii - Armia Pana zabrała spore zapasy amunicji, której prawie już nie miała, w ich ręce dostały się też ciężkie karabiny maszynowe i bazuki. Tym razem to nie Sudan ich uzbroił, ale RŚA. Ataki nie mają końca. Po Wielkanocy w wiosce Kossa udzieliłem sakramentu chrztu i pierwszej komunii, trzy tygodnie później 4 chłopców spośród nowo ochrzczonych znalazło się w rękach LRA, jeśli żyją, są dziś zamieniani w morderców. Sporo szumu w kraju zrobiło się po śmierci znanego lekarza. Jechał do Obo ze szczepionkami. Jego samochód został ostrzelany za wioską Dembia. Strzały było słychać w wiosce. Wojsko z Dembia pojechało sprawdzić, co się dzieje, znaleźli trupy i spalony samochód. Nie ruszyli jednak w pościg, nie są przygotowani do tego, by pieszo gonić rebeliantów w tropikalnym lesie albo sawannie, za to, w kierunku, w którym odeszli napastnicy, wystrzelili dwie rakiety, groźnie było.

Te wojenne działania zmieniły sposób życia miejscowej ludności. Większość wiosek została opuszczona, a ich mieszańcy przenieśli się do miejscowości chronionych przez wojsko, głownie Rafai i Dembia. W ciągu jednego tygodnia liczba mieszkańców w Rafai zwiększyła się trzykrotnie. Uchodźcy przyszli z tym, co im zostało. Zapasy żywności skończyły się po dwóch tygodniach. W Rafai ciężko było z żywnością jeszcze przed przybyciem uchodźców, sytuacja robiła się więc dramatyczna. Pierwszej prawdziwej pomocy udzielił Czerwony Krzyż. Kilka ciężarówek z żywnością rozwiązało problem w Rafai. Ta pierwsza faza pomocy nie dotarła jednak do Dembia, a to z tej prostej przyczyny, że w Dembia nie ma lotniska. Regulamin Czerwonego Krzyża zabrania swym pracownikom podróżowania drogami w strefach zagrożonych. Do Rafai przylecieli samolotem, natomiast żywność wysyłana jest w wynajętych ciężarówkach, nie należących do organizacji. Uchodźcy w Dembia byli w dwukrotnie gorszej sytuacji niż ci z Rafai. Oni opuścili wioski z gołymi rękami po trzecim napadzie. Do Dembia dotarli wygłodniali i załamani. Od Czerwonego Krzyża dostałem kilka worków z orzechami i kukurydzą, dorzuciłem do tego mydło i sól, tyle, ile nasz samochód mógł zabrać i pojechałem do Dembia. Trudno opisać co tam zastałem - ci ludzie zawsze żyli biednie, ale nigdy nie głodowali, wręcz odwrotnie. Szef wioski Gembo, ilekroć przyjeżdżałem do nich, przyjmował mnie jak prawdziwy gospodarz, siadałem w wiklinowym fotelu, dostawałem kubek z winem palmowym, a gdy odchodziłem jeden z jego synów towarzyszył mi, niosąc do mojej chaty dary od ojca: kura, jajka, owoce. Teraz szef Gembo ustawił się w kolejce z wyciągniętą ręką po kostkę mydła i woreczek z solą, przykry to był widok… Jedyne, co mogłem zrobić, to zorganizowałem wszystko tak, by nikt w kolejce nie stał dłużej niż 5 minut. Po powrocie nie odpuszczałem Czerwonemu Krzyżowi, to przecież nielogiczne, uciekinierzy w Rafai podczas jednego ataku stracili tylko tę żywność, którą mieli w spichlerzach w wiosce, natomiast to, co mają na polach ciągle należy do nich, to fakt, że muszą po to iść 15 a nawet 25 km, ale to jest możliwe ( pola nie uprawiane i nie pilnowane przed zwierzętami szybko się degradują). Natomiast uciekinierzy w Dembia nie mają absolutnie nic, a do swoich wiosek mają 50 do 80 km. Skoro Czerwony Krzyż pojechać do Dembia nie może, zaproponowałem, że jeśli mają dla nich żywność, zawiozę ją ja. Samochodem misji mogę zabrać jedną tonę i zrobić codziennie jeden kurs - Unimog w tym czasie pracował w Bangui na budowie postulatu. Przedstawiciele Czerwonego Krzyża nie mogli złamać reguł, ale znaleźli inne rozwiązanie. Wysłali do Dembia wolontariuszy z Rafai, oni należą do Czerwonego Krzyża, ale organizacja nie bierze za nich odpowiedzialności. Ostatecznie ciężarówki dotarły do Dembia i do Gerekindo. Wkrótce w Rafai zrobiło się ciasno od różnych organizacji niosących pomoc. „ACF” ( Walka z głodem) w ciągu 4 miesięcy wykopali osiem studni głębinowych. „Pierwsza Pomoc” rozdała narzędzia i ziarno na zasiew. „Merlin” pomalował szpital i dostarcza lekarstw. Szefowie tych organizacji mieszkają i stołują się u nas. W większości to bardzo sympatyczni ludzie. Jest jednak i ciemna strona ich działalności, wynikająca z samej struktury tych organizacji. Trudno to obliczyć, według moich obserwacji mniej niż 20% tego, co wydają, dociera jako realna pomoc. W stolicy jest firma „Sangaforage”, założył ją protestancki misjonarz ze Szkocji. Robią studnie głębinowe, przeciętny koszt odwiertu ( jeśli nie było niespodzianek, na przykład twardych skał) 10 tysięcy euro. Firma płaci podatki i zarabia. Tymczasem studnie zrobione przez ACF i CICR ( Komitet Międzynarodowy Czerwonego Krzyża) kosztują grubo ponad 30 tysięcy euro. Zapewne studnie zrobione przez organizacje są wykonane staranniej, lepiej wycementowane, woda przebadana bakteriologicznie itd., ale oni nie płacą podatku, nie zarabiają, dlaczego więc ich studnie są trzykrotnie droższe, choć skuteczność ta sama? Gdyby te studnie zamówić u Sangaforage, za te same środki byłoby ich 24, a nie 8. Wygląda to tak – pod misję podjeżdża wynajęta w Bangui spora ciężarówka, na ciężarówce samochód terenowy należący do organizacji, koszt transportu minimum 3 tysiące euro. Następnego dnia przylatuje samolot, z którego wysiada kierowca przeznaczony do tego samochodu, godzina lotu 1000 euro. Dwa dni później kolejny samolot ( przeciętnie dwa w tygodniu) pełen fachowców z całego świata. Szefem misji jest Francuz, z zawodu geolog. Nie wiem jak wysokie są ich pensje, ale nie sądzę, by były mniejsze niż 2-3 tysiące euro ( co 6 miesięcy wracają na wakacje do kraju, z którego pochodzą). Kolejny krok, wynajmują pomieszczenia ( głownie na misji) i zatrudniają miejscowych. Stróż zarabia u nich dokładnie tyle, co nauczyciel w naszym liceum. Samochody wymagają przeglądu, wymiany oleju, a zatem znowu przyjeżdża wynajęta w Bangui ciężarówka, ładują samochód na lawetę, a kierowca poleci samolotem na wizytę w serwisowym warsztacie organizacji. Dopóki ich praca ma sens, obowiązuje tu stara zasada: darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Studnie głębinowe to wielkie dobrodziejstwo, miejscową ludność jeszcze długo nie będzie stać na taką inwestycję. Trudno jednak pogodzić się z faktami, kiedy zupełnie nie widać sensu pewnych akcji. Merlin dostarcza do trzech punktów zdrowia lekarstwa. Mają do dyspozycji dwa terenowe auta i około 20 osobową ekipę. Wynajmują u nas dom zrobiony dla kooperantów, którzy mieli uczyć w liceum. Niestety, ambasada Francji zaliczyła Rafai do czerwonej –niebezpiecznej - strefy i dopóki LRA jest w regionie, nie będziemy mieli kooperantów. Pytam szefa „Merlina” (Kanadyjczyk, poprzednio pracował w Afganistanie):

- Te wszystkie damy wystrojone w koszulki z logo organizacji siedzą, albo spacerują, jaka jest ich oficjalna rola?
- No właśnie. - Kanadyjczyk zrobił głęboki wdech, jak człowiek, któremu coś leży na sercu. - Organizacja do każdego projektu musi znaleźć sponsora ( bayer de fond), a ten stawia warunki. Dostarczanie lekarstw nie wystarcza, bayer de fond żąda, byśmy zajęli się kobietami zgwałconymi.
- W Rafai, o ile wiem, nie ma kobiet zgwałconych, a przynajmniej nie jest to problem.
- No właśnie, te damy w firmowych koszulkach, to pomoc psychosocjalna dla żeńskich ofiar przemocy. Drugi warunek, musimy zając się dziećmi niedożywionymi.
- No, to macie problem, bo w Rafai, dzięki Bogu, nie ma dzieci niedożywionych.
- Też tak uważam. Zarejestrowaliśmy siedmioro dzieci z objawami niedożywienia, ale według mnie, to wynik choroby, prawdopodobnie AIDS, a nie brak żywności. Pozostałe organizacje mają ten sam problem. 
- Czyli - trzy albo cztery organizacje dokarmiają siedmioro biednych dzieci i rozpaczliwie szukają kobiet zgwałconych?
- Na to wygląda.
W miejscowym „szpitalu” jeden z budynków całkowicie zajęty jest przez jakąś organizację, oni zajmują się tylko tymi dziećmi, około 5 osób.
Trzy wielkie organizacje – Czerwony Krzyż, Merlin i Mercy Corps otwierają biura „psychosocjalne” - w każdym pojawi się psycholog. Wkrótce zamieszka u nas pani psycholog z Brazylii. Nie muszę dodawać, że nie zna ani jednego z miejscowych języków, ale to nie ma znaczenia. Przy stole podpuszczam szefów tych organizacji:
- W Rafai mamy 9 tysięcy mieszkańców i ani jednego lekarza, za to lada dzień będzie się nami opiekować trzech psychologów, aż się prosi o jakiś wewnętrzny kryzys. Jak tu nie skorzystać z takiej okazji! 
Wybuch śmiechu. Chyba wszyscy zgadzają się z moim poglądem, ale co robić, siła wyższa skoro bayer de fond stawia warunki.
Młoda Amerykanka rozpromienia się przy stole zapowiadając jak wielkie zmiany przewiduje w mentalności dziewcząt w Rafai. Kluczem ma być edukacja przez sport!
- No to super, przy szkole mamy 3 boiska do siatki, do kosza i do ręcznej. Dziewczyny w liceum całkiem nieźle grają w ręczną. Mają dobrego nauczyciela, facet lubi swój zawód.
- To szkoła prywatna? 
Na twarzy Amerykanki maluje się zakłopotanie. Kiedy pada określenie „prywatna i katolicka” walą się wszystkie mosty.
- Proszę się nie martwić, po południu, kiedy zajęcia są już skończone, odsakralizujemy boiska i będą w stu procentach laickie.
Znowu uśmiech na twarzy. Co znaczy odrobina dobrej woli.
Miniony rok szkolny 2010-2011 ogłosiliśmy jako całkowicie darmowy dla wszystkich przemieszczonych. Co nie znaczy, że wszystkie dzieci chodziły do szkoły. Idąc rano na ryneczek spotykam kobietę z dzieckiem w wieku szkolnym. Pytam, czemu dziecko nie jest w szkole.
- Nie ma pieniędzy.
- Kłamstwo, szkoła jest za darmo.
Kobieta spuściła wzrok i zmieniła tłumaczenie. Pojawiła się w styczniu jakaś kolejna organizacja, spisała te nie chodzące do szkoły dzieci i dostała gotówkę od UNICEF-u. Zbudowali z tyczek hangary, na które naciągnęli plandeki. Ponoć w nowym roku szkolnym będą tam lekcje dla dzieci przemieszczonych. Oficjalnie ONZ pomógł dzieciom w Rafai, a przynajmniej wydał pieniądze. W szkole państwowej i naszej jest wystarczająco dużo miejsca dla wszystkich dzieci, są ławki, tablice i niezbędne struktury, dyrekcja, pedagodzy, ale wygląda na to, że nie wypada, by dzieci z obozu uczyły się w normalnej klasie - pod plandekami z godłem ONZ będzie stosowniej. W szkole państwowej brakuje nauczycieli. Organizacja opłacana przez UNICEF zatrudnia około pięciu osób, a to byłaby wypłata dla dziesięciu nauczycieli. 
Dziś przy misji stoi kilka terenowych Toyot, głownie Land Cruisery i Hilxy z różnymi naklejkami, duża niebieska z żółtymi gwiazdami głosi, że pomocy udzieliła UE. Patrząc na statystyki Afryka ciągle dostaje sporo pomocy, więcej niż inne kontynenty. Zadaję sobie pytanie, ile tej pomocy rzeczywiście wykorzystane jest dla rozwoju Afryki?

Kilka dni temu Pierwsza Pomoc rozdawała te słynne białe plandeki z logo ONZ-tu. Dla ludzi to bardzo cenne, poprzednie dostali od Czerwonego Krzyża, ale po kilku miesiącach, wystawione na tropikalne słońce, przeciekają. Teraz jest pora deszczowa, leje, dobrze się śpi w suchym łóżku. Dystrybucja przebiegała bardzo sprawnie, bez przepychania i kolejek. Stosunkowo młody człowiek skrajnie niezaradny – bose nogi, poszarpane krótkie spodnie, idzie z plandeką na głowie. Promienieje radością. Mija tych, co dopiero idą po odbiór plandek, nie wytrzymuje i wybucha radosnym śmiechem - taka duża, nowiuteńka plandeka, wystarczy na cały dach jego małej chaty, nie przepuści ani jednej kropli nawet ze stumilimetrowej ulewy! Nie miałem cienia wątpliwości, ten człowiek był bardzo szczęśliwy. Teraz w obozach uchodźców białe plandeki z niebieskim godłem ONZ-tu lśnią w słońcu, rozciągnięte na dachach słomianych chat. Problem w tym, że wydano ( prawdopodobnie) już tyle, ile wystarczyłoby na prawdziwe, trwałe domy… Cóż jednak począć, skoro „darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby”. Dobrze byłoby tak żyć, by nigdy nie czekać na żadną darowiznę. Problem jednak w tym, że kiedy grad leci z jasnego nieba – mam tu na myśli Armię Pana, nie ma innego wyjścia. 


o. Kordian Merta (Republika Środkowej Afryki)




    



 



    

 


praca misyjna

galeria zdjęć 


linki do stron internetowych

 
 


kontakt z biurem misyjnym 


 
tel. 32 252-68-70 wew. 410, 411.

 


    

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

     
do góry