Misje OFM - serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

Serwis informujący o działalności misyjnej Zakonu Braci Mniejszych Polskiej Prowincji Wniebowzięcia N.M.P. w Katowicach - Panewnikach


  < strona główna
 


 

 

 

 

 

 

 

  tekst w formacie pdf                                                    

RCA, wrzesień 2014r

Rekolekcje z „Jezusem z Nazaretu”

 Wojna domowa w RŚA ma  przed sobą jeszcze długą przyszłość. W stolicy wszędzie pełno wojsk sił międzynarodowych: MISCA – żołnierze z krajów Afryki środkowej, SANGARIS – Francuzi, ONZ – reszta świata, są jeszcze żołnierze Unii Europejskiej, w tej grupie działają Polacy. Helikoptery, wozy pancerne, jeepy, terenowe ciężarówki a z drugiej strony „frontu” nomadzi na chińskich motorach z AK 47 na ramieniu, byli żołnierze z armii środkowoafrykańskiej i „Samo-obrona”. Te trzy frakcje z drugiej strony frontu dzielą się albo łączą w zależności od pory dnia i roku, ale najczęściej walczą ze sobą, każdy chce władzy a wszyscy gotowi są strzelać do wszystkich. Już tylko patrząc gołym okiem na ten tragiczny teatr nie można nie pomyśleć o walce Dawida z Goliatem. Siły międzynarodowe mają przytłaczającą przewagę w liczebności a zwłaszcza w sprzęcie (długie kolumny wozów pancernych robią wrażenie). Sęk w tym, że do prawdziwego starcia prawie nie dochodzi. Gdyby Goliat zaatakował, to Dawid porzuci swoje pozycje i schowa się w nieogarniętych, niekończących się, niedostępnych lasach i sawannach Środkowej Afryki. Tam Goliat ze swoimi  wozami pancernymi i najlepszymi jeepami nie wejdzie, zatrzyma go  las, bagna i rzeki w przeciwieństwie do Dawida, który w najgorszym wypadku poczuje się jak by wrócił do domu swoich dziadków. Czyli trzeba znaleźć jakieś rozwiązanie, prawie że perpetuum mobile – usatysfakcjonować i z grubsza pogodzić muzułmanów, samo-obronę i tych z byłej armii.

            Po powrocie z urlopu znalazłem nasz nowy (dwudziestopięcioletni) unimog ( niech dobry Bóg błogosławi Wiesia i Bundeshwerę) Nie ma jeszcze dokumentów, ale wstanie wojennym to najmniejszy problem. Sam nie mam najmniejszych szans dojechać do Rafai. Samo-obrona za parę groszy pewnie przepuściłaby mnie, ale muzułmanom nie wypłaciłbym się. Jedyne rozwiązanie to podróż w konwoju wojskowym. Zaraz po powrocie złożyłem podanie do Pana Generała dowódcy MISCA w RŚA z gorącą prośbą o zezwolenie na przyłączenie się do konwoju na trasie Bangui-Bangassou. Od osób obeznanych z tematem dowiedziałem się, że konwój najczęściej rusza w środę rano, a ja dostaję telefon we wtorek wieczorem. Ze spakowaniem unimoga nie było problemu, wręcz przeciwnie. Misjonarze wracający z urlopu od kilku miesięcy nie podróżują drogą, tylko samolotami „Pomocy humanitarnej” Do samolotu pasażerowie mogą zabrać tylko 17kg, wszystko jest skrupulatnie ważone (pasażerowie też, taka jest procedura przy małych samolotach), czyli większość bagaży zostaje w Bangui. Teraz te wszystkie pozostawione walizki, torby i kartony lądują na unimogu. Przecież to ciężarówka, cóż to za bagaż - walizka, dla takiego auta. Kłopot w tym, że unimog może zabrać tylko 3 tony (choć sam waży 5) Tym razem nawet sześciotonowe  auto byłoby za małe. Przez głowę przeleciała mi myśl, by kupić większą ciężarówkę, ale zaraz sobie pomyślałem: przecież to dziurawy dzban, nic go nie zapełni. We wtorek wieczorem dostałem telefon od jakiegoś oficera – rano przed siódmą mam ustawić się w konwoju na terenie bazy wojskowej przy lotnisku, wyjazd planowany na siódmą trzydzieści. Brzmiało to bardzo konkretnie. Od piątej rano ostatnie przygotowania do drogi, mam pasażera - inspektora szkolnictwa. Od ośmiu miesięcy szuka okazji by wydostać się ze stolicy i wrócić do Bangassou. Przywiózł 300 kg bagażu, nie mogłem odmówić, bo to materiał do przeprowadzenia egzaminów w szkołach, on jest odpowiedzialny za szkolnictwo na terenie zbliżonym do Polski (od Alinda do Obo = 900km). 

Środa, dzień pierwszy

Jest środa 16 lipca siódma rano, melduję się w bazie wojskowej, jest jeszcze jeden samochód do Bangassou, ksiądz Ivon z dwoma klerykami. Mamy czekać, coś się opóźnia. O dziewiątej dowiadujemy się, że wyjedziemy o dwunastej. I tak właśnie, po raz kolejny przypominam sobie, że w Afryce trzeba mieć dużo cierpliwości. W kabinie jest sporo miejsca (na zewnątrz leje deszcz), wyciągam Kindle, genialny prezent od Krzysia - cyfrowy czytnik e-booków. Rozpoczynam czterotomowe dzieło Romana Brandstaettera „Jezus z Nazaretu”. Czytałem tę książkę po raz pierwszy, gdy miałem 17 lat. Utkwiły mi w pamięci dwie rzeczy – opis rytuałów w świątyni Jerozolimskiej, a zwłaszcza nałożenie rąk przez arcykapłana na głowę kozła ofiarnego celem zrzucenia na niego win Izraela i osobowość Judasza. W każdym innym dziele próbującym oddać życie Jezusa z Nazaretu, które udało mi się przeczytać, analiza Judasza wydawała mi się daleka od geniuszu Brandstaettera. Już po kilku stronach ponownej lektury zaczęło rodzić się pytanie: minęło 35 lat od poprzedniego kontaktu z dziełem Brandstaettera, czy teraz wiem coś więcej, czy zbliżyłem się bardziej, a może poznałem głębiej osobę Jezusa Chrystusa? Tyle różnych prób wyjaśnienia jego misji, tyle różnych szkół interpretacji jego życia i oto „wielka tajemnica wiary”, czyli wszystko wiemy i zarazem nic nie wiemy. Św. Paweł ujął ten dramat człowieka stojącego przed Bogiem mówiąc: „ Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno”. Przedzieranie się przez mgłę poznania przerwał telefon o dwunastej trzydzieści. Dowódca konwoju, w którym mamy jechać, pyta gdzie jesteśmy, nie możemy się dogadać, on jest w bazie przy lotnisku i my też, przekazuje telefon wartownikom, oni też nie umieją się dogadać, robi się nerwowo. W końcu ktoś wpada na pomysł - spotkajmy się na drodze do lotniska, w konkretnym miejscu. Teraz już wiem co się stało. Przy lotnisku są dwie różne bazy. Trzeba się spieszyć, ciągle pada, wartownik nie do końca otworzył bramę, lewa burta dotyka sterczący z muru drut zbrojeniowy, drut rozcina na całej długości plandekę. Teraz nic nie da się zrobić, trzeba ruszać z konwojem. Dzięki Bogu deszcz ustaje, trochę deszczówki dostało się do bagaży, ale cement pozostał suchy. Mam ostatnie miejsce w konwoju, za mną jedzie tylko wojskowy jeep z żołnierzami z Gabonu. Przed zachodem słońca docieramy do Sibit, tu kończy się asfalt. Wjeżdżamy na  teren prowizorycznej bazy wojskowej. Pełno tu żołnierzy w niebieskich hełmach z Maroka. W RŚA są od kilku dni, zatrzymali się tu na nocleg, jadą do Kaga Bandoro, tam mają zapewnić bezpieczeństwo organizacjom pozarządowym (ONG). Bazą dowodzą żołnierze z Konga (RDC). Dostajemy zezwolenie na opuszczenie bazy, chcemy spać na misji. Na pewno nie wyjedziemy rano, bo wojsko czeka na cysternę z paliwem. W Sibit oprócz parafii jest najstarsze i najbardziej znane  w kraju małe seminarium, czyli szkoła średnia dla chłopców. W seminarium jest sporo pokoi gościnnych ale wszystkie wynajęte prze ONG. Nie ma światła ani bieżącej wody. Rektor seminarium odstąpił mi swoje łóżko, a sam położył się na materacu rozłożonym na posadzce.

Czwartek, dzień drugi

Rano udaje się sprowadzić szewca, który naprawia plandekę, wygląda to nieźle, a najważniejsze, że nie przecieknie. Z bazy woskowej dostajemy wiadomość, że dziś nie pojedziemy, ciągle czekają na cysternę. Wieczorem weranda naszego domu zapełnia się przedstawicielami ONG. Słyszę dobrze znane rozmowy: „Nareszcie animatorzy zaczynają dialogować!” (jakby do tej pory komunikowali się przy pomocy znaków umownych). Wszystkie te organizacje (ONG) zaczynają od formacji animatorów. Szczęśliwy, komu udało się załapać na takie stanowisko, wystarczy siedzieć i słuchać, no i czasami posłusznie przytakiwać, a wypłata większa niż nauczyciela w szkole średniej. Bystry kandydat na animatora zada pytanie, albo opowie miejscową historyjkę potwierdzającą tezę uczącego, wtedy ten wpada w zachwyt i umacnia się w przekonaniu o ich zbawczej działalności na rzecz biednej Afryki.

 

Piątek, dzień trzeci.

Dalej czekamy, najgorsze jest to, że nie ma żadnej informacji, po prostu trzeba czekać. Kontynuuję rekolekcje. Brandstaetter zmaga się próbując słowami wyrazić to, co niewyobrażalne, opisać to, co nieokreślone. Dekadencki poeta Stachura w jednym z wierszy napisał: „a w ludziach poznawaj się, gdyż są twoim zwierciadłem” przyglądam się więc postaciom otaczającym Jezusa w scenariuszu Brandstaettera i szukam podobieństw, rezultat – wszystko już było, nic nowego. Czytałem niedawno ciekawą opinię: przeciętność, mierność i grzech jest sztampowy, zawsze taki sam, bo wszyscy tak robią, bo takie jest życie, tylko świętość jest indywidualna, wyjątkowa, niepowtarzalna. W południe niespodzianka - stół znacznie lepiej zastawiony, nowi goście, a wśród nich biskup Albert - jedzie z Bangui do Kaga Bandoro bez obstawy wojskowej, towarzyszy mu tylko kilku księży. Biskup ma 74 lata, jest pewny, że rebelianci go przepuszczą, martwi się tylko o beczkę z paliwem, być może będzie musiał się podzielić z rebeliantami.

Sobota, dzień czwarty

Zaraz po porannej Mszy św. wysyłamy księdza Ivona do bazy wojskowej, żeby zaciągnął języka. Ivon, będąc jeszcze w drodze, dostał telefon - mamy natychmiast ustawić się w konwoju. Błyskawicznie się pakujemy, a wszystko po to, żeby jeszcze dobrą godzinę stać pod bazą wojskową.  Konwój otwiera wojskowy jeep, kilku żołnierzy w kamizelkach kuloodpornych, wszyscy solidnie uzbrojeni. Zaraz za nimi jestem ja, ksiądz Ivon i dwie gigantyczne ciężarówki z kontenerami. Kontenery to chłodnie, wiozą mrożone kury i ryby dla wojska. Te dwie ciężarówki są wynajęte przez MISCA, kierowcami są młodzi Arabowie. Nareszcie ruszamy. Zaraz za miastem jest pierwsze wzniesienie, sporo dziur, spływająca woda ryje głębokie wąwozy, nasze wozy terenowe dobrze sobie radzą, zastanawiam się,  jak przejadą tu kontenery, ich naczepy mają 13m. No i wykrakałem, zrobiliśmy tylko 4km i stoimy, bo pierwszy kontener zakopał się solidnie w dziurze. O nastrój do rekolekcji trudno, bo w kabinie robi się nieznośnie gorąco, o cieniu nie ma co marzyć. Po kilku godzinach znowu ruszamy, planujemy dotrzeć do Grimari, by to osiągnąć  trzeba zrobić 120 km. Po drodze mijamy się z Francuzami, wracają do Sibit, około 10 wozów pancernych i kilka olbrzymich ciężarówek. W połowie drogi trafiamy na niezwykle trudny odcinek, zjeżdżamy ze szklaku i czekamy na kontenery. Byłem święcie przekonany, że kontenery tej przeszkody nie pokonają. To był niesamowity spektakl, żałowałem, że nie mam kamery. Ciągnik do kontenerów ma cztery tylne osie, każda ze swoim napędem, pokonuje przeszkodę jak gąsienica, na plecach której zaczepiono kontener, po czym długa przerwa i 2 osie naczepy kontenera. Skoro kontenery pokonały te dziury, to mogą jechać wszędzie. Kilka kilometrów dalej popełniłem błąd, pojechałem za wojskowym jeepem, który chcąc ominąć głębokie błotne dziury na środku drogi przeciskał się poboczem. Jeep jest dużo węższy od unimoga, znalazłem się na poboczu pod takim kątem, że środek ciężkości kołysał się na krawędziach podstawy, ciekaw jestem ile stopni, a może sekund brakowało do przewrotu. Takiej adrenaliny dawno nie miałem, nawet zapomniałem o problemach z prawą ręką, coś się porobiło  w kręgach szyjnych i prądy biegają po całej ręce. Tuż przed zmierzchem zbliżamy się do Grimari. Czeka nas przeprawa przez smutną granicę na rzece. Przed rzeką usadowiła się „samoobrona”, to oni pogonili Seleke, na moście stoi pancerny wóz Francuzów, oni rozdzielają samoobronę od Seleki. Za plecami Francuzów najbliższe 400km kontrolują muzułmanie z Seleki. Przedmieścia Grimai puste, nigdzie nie widać ognisk przed domami. Jedziemy do bazy Francuzów, ci przydzielają nam miejsce nie w ich bazie, ale obok. Dogaduję się z komendantem naszego konwoju, możemy zostawić samochody i iść szukać noclegu na misji, mamy się spieszyć, bo za chwilę będzie godzina policyjna i Francuzi mają prawo strzelać do wszystkiego co się rusza w ciemnościach. Rano szybko nie ruszymy, bo w jednym z ciągników od kontenera pęka rama, planują ściągnąć inny z Bambari (90km), to może nawet potrwać do południa, o ile w ogóle pojedziemy. Ruszamy pieszo w stronę misji. Lubię tu nocować, na misji są dwa domy - ojcowie kombonianie i siostry franciszkanki. Zazwyczaj zatrzymuję się u sióstr, są super gościnne. Siostry też się cieszą, bo zawsze w domu jest coś do  naprawienia, najczęściej instalacja od energii słonecznej, którą zakładałem 15 lat temu. Idziemy zupełnie pustą  drogą, nawet rynek, który wieczorami tętnił życiem, teraz przypomina cmentarz, cisza i pustka. Za to 300 m dalej teren misji zamienił się w wielki obóz, ciężko przejść, ludzie są wszędzie. Do domu sióstr nie ma po co iść, siostry wyjechały, a cały ich dom okupują matki z niemowlakami. Ktoś mi mówi, że ludzie zajęli nawet kurnik, jest pora deszczowa - to zrozumiałe. Dom ojców wygląda podobnie, całą werandę okupują matki z dziećmi, ale i tak gospodarzowi udało się znaleźć dla mnie wolny kąt i łóżko. Całe to zamieszanie to wynik walk samoobrony z Seleką. Ludzie boją się zemsty ze strony muzułmanów dlatego woleli zgromadzić się na misji i mają rację, bo 10 dni temu w Bambari spalili kilka wiosek. To koczowisko ludzi na misji robi przygniatające wrażenie. Nie ma większego koszmaru nad wojnę, to głupota w najczystszej postaci. Ponoć dziś na świecie jest 60 punktów zapalnych. W Afryce podłożem 20% konfliktów zbrojnych są bogactwa naturalne, a pozostałe 80% wywołane są przez islamistów.

Niedziela, dzień piąty

Nie chcemy ryzykować i nie będziemy czekać na mszę parafialną, ciężarówka może przyjechać szybciej niż przypuszczamy, planujemy Eucharystię w naszym gronie w domowej kaplicy, ale na razie kaplica jest zajęta przez tych, którzy w niej śpią. W momencie gdy wchodziliśmy do kaplicy Ivon odebrał telefon, konwój rusza, mamy natychmiast się stawić. Dowódca wysłał po nas jeepa, żeby było szybciej. Zmienili zdanie, nie czekają na ciężarówkę z Bambarii, kontener z uszkodzoną ramą pojedzie dużo wolniej i powinien dotrzeć do Bambari o własnych siłach. Ruszamy w dobrym tempie, po dwóch godzinach jazdy zatrzymujemy się na barierze wjazdowej do Bambari, jest zaledwie 9 rano. Robię szybkie obliczenia, jeśli tak pojedziemy dalej, możemy do wieczora dotrzeć do Kembe - jakieś 250 km, a już na pewno do Alindao, to tylko 120 km. Po godzinie postoju doczekaliśmy się na pierwszy kontener, niestety ze złą wiadomością, kontener z pękniętą ramą stoi 70 km stąd, dalej nie pojedzie. Jedziemy do bazy wojskowej w Bambari. Baza jest na terenie byłych koszar żandarmerii, to spory ogrodzony teren składający się jakby z dwóch części, pierwsza uporządkowana, tu cywile nie mają wstępu, zajmują ją żołnierze Miski i druga część, to obóz dla uciekinierów z wiosek, jak w Grimari, ale pomnożone przez 5. Zanim pojawili się uchodźcy, było tu coś w rodzaju swoistego centrum obsługi żołnierzy, czyli miejscowi handlarze, ludzie interesu, otworzyli stragany, sklepiki, bary, kuchnie, piwiarnie, domy  publiczne. Teraz na to nałożyły się tłumy uciekinierów z Bambari i okolicznych wiosek. Pełna anarchia, brud, nikt tu nie sprząta, zgnilizna, lepianki, chaty z traw i bambusa, a wszystko przykryte plandekami z napisami UNICEF albo: Pomoc USA. Wszędzie pełno ludzi, dzieci (te zdrowe) czują się tu jak ryby w wodzie, biegają rozbawione w labiryncie kretowisk zamieszkałych przez ludzi. Żołnierze z Burundi przekazali nas żołnierzom z Konga (RDC), dalej mamy jechać z nimi. Nowy dowódca nie budzi we mnie zaufania, uśmieszek cwaniaczka, ciemne okulary, śnieżnobiały ręcznik na szyi, nie nosi broni, pewny siebie. Plan jest prosty, ciągnik jedzie po kontener, do wieczora go przywiezie i rano pojedziemy dalej. Samochody do konwoju stoją na granicy między obozem dla żołnierzy a obozem dla uciekinierów. Nie wolno nam wychodzić poza mur obozu. Kilka dni temu Seleka spaliła kilka wiosek, wtargnęli do biskupstwa, zabili około 20 osób, rzucili granaty do domu biskupa i jego samochodu. Biskup telefonicznie prosił o pomoc żołnierzy Miski i Sangaris (Francuzi), bazy tych wojsk są zaledwie półtora kilometra od kurii biskupiej. Przyjechali trzy godziny po zamachu, dlaczego? W Bambari są 4 parafie katolickie, wszyscy księża po tych tragicznych wydarzeniach uciekli do stolicy, został tylko biskup. MISCA chciała zapewnić mu ochronę, miał powstać stały posterunek w kurii, biskup kategorycznie odmówił: Teraz, kiedy ludzie są zabici a wszystko ograbione albo spalone! Gdzie byliście, kiedy prosiłem o pomoc? Co robić w obozie, siedzenie w kabinie nie wchodzi w rachubę, za gorąco. Ksiądz Ivon z klerykami znaleźli siedzące miejsca w „barze”, dołączam do nich. Podpity właściciel z wielką wprawą rozlewa trunki – whisky z Kamerunu, to mieszanka denaturatu z pastą do butów, albo miejscowy bimber. Trudno powiedzieć który z tych trunków jest bardziej trujący. My wybieramy piwo, choć ma temperaturę otoczenia, czyli 35 stopni. Z sąsiedniego baru sprowadzamy obiad – grillowane mięso z krowy i kluskę z manioku, do tego dużo ostrej przyprawy. Grill wymaga opisu: płaty mięsa leżą na kracie a krata leży na 200 litrowej beczce po ropie, na dole pali się drzewo. Kucharz, a zarazem właściciel geszeftu, bierze do ręki gorące płaty mięsa i wprawnym ruchem długiego noża tak nacina mięso, że nóż ląduje między dwoma palcami a odcięty plasterek mięsa na liściu-talerzu. I tu, jak w bardzo dobrej restauracji przy serwowaniu wina, pierwszy plasterek mięsa potencjalny klient dostaje na spróbowanie, jeśli mu smakuje, a zawsze smakuje, o czym świadczy mlaskanie i błoga mina, potwierdza zamówienie. Jeszcze nigdy nie miałem kłopotów z trawieniem takiego obiadu, coś w tym jest. Nie do strawienia natomiast okazała się muzyka. Radio stoi na środku stołu, całe pomieszczenie ma 3 na 4 metry, potencjometr nastawiony na maxa, trzeba prawie krzyczeć, żeby coś powiedzieć. Lektura Brandstaettera jest tak interesująca, że czasami nawet udaje mi  się zapomnieć o tej muzyce i bełkocie pijanego właściciela. Wytrzymałem dwie godziny, dłużej nie dałem rady. Poszedłem na poszukiwanie spokojniejszego miejsca. Zauważyłem, że część wojskowa obozu ma coś w rodzaju dwóch dzielnic o różnym standardzie. W dzielnicy „drugiej kategorii” pod drzewem na plastykowych fotelach siedzieli częściowo porozbierani mundurowi. Jeden fotel właśnie się zwolnił, podchodzę i pytam czy mogę usiąść. Miła niespodzianka, są bardzo gościnni, to żandarmi z RŚA, dwóch z nich nawet mnie zna. Wtajemniczają mnie w życie obozu. W barze, w który byłem, przesiadują głównie szeregowi, co najwyżej kaprale, oficerowie chodzą tam i ręką wskazali mi miejsce, zapewniając, że tam można dobrze zjeść. Kłopotem jest toaleta, radzą mi, żebym poszedł do komendanta po zezwolenie na korzystanie z wojskowej latryny (jestem jedynym białym w tym obozie), na co ja odpowiedziałem: „Panowie nie będziemy głowy zawracać generałowi spuszczaniem wody z chłodnicy”. Przenośnia przypadła im do gustu. Ciąg dalszy lektury przebiegał w warunkach bardziej przyjaznych - w cieniu drzewa i na wygodnym fotelu. W obozie pojawił się samochód Czerwonego Krzyża, kierowca to stary znajomy z Rafai, potężny gość 190 cm i przynajmniej 120 kg wagi. Po serdecznym przywitaniu twarz Oliviera poważnieje, uśmiech zamienia się w grymas, a raczej bezradny smutek: „Ojcze wczoraj na moich oczach Seleka poderżnęła gardło  szesnastoletniego chłopca, nic nie można było zrobić”

-Czemu to zrobili?

-Mówią, że należał do samoobrony.

Słyszałem o tej historii już rano na barierze wjazdowej, ale wydawało mi się to mało prawdopodobne, strach ma wielkie oczy, opowiadają tu sporo bzdur.

-Nie mogłem spać w nocy, ciągle widzę to zalane krwią ciało w konwulsjach.

Widać, że chłop się boi, to było jego pierwsze spotkanie z tak nagłą i brutalną śmiercią. Przed zachodem słońca wróciła reszta żołnierzy z naszego konwoju, ale bez kontenera. Co się dzieje? Wypięli uszkodzony ciągnik, podstawili nowy, ruszyli i kilka kilometrów dalej mniej doświadczony kierowca wywrócił kontener, ciągnik też. Co teraz? Rano pojadą tam z pustym kontenerem i przepakują wszystko. Powinni wrócić w południe i wtedy pojedziemy. Ivon, inspektor i klerycy kupili od uchodźców dwie plandeki i filcowe koce, rozkładają się na nocleg między autami (nie pada). Ja popełniłem kardynalny błąd, próbowałem spać w kabinie, pomysł byłby do zaakceptowania, gdyby nie kłopoty z kręgami szyjnymi (jakiś nerw jest w stanie zapalnym). To była fatalna niedziela, pierwsza od 26 lat bez Eucharystii.

Poniedziałek, dzień szósty

Wcześnie rano żandarmi z RŚA mieli odprawę, wykorzystałem ten moment i zająłem fotel, to była cenna zdobycz, utrzymałem ją do południa. Najtrudniejsza chwila była zaraz po odprawie, żandarmów jest więcej niż foteli, chyba sam szef dał polecenie, żeby białego nie ruszać. Co 2 godziny nowy patrol żandarmów rusza na objazd, mają lekkiego jeepa, za nimi jadą dwa albo trzy wozy pancerne z Francuzami. W przerwach między kolejnymi rozdziałami rekolekcji wdaję się w rozmowę z żandarmami. Jak bumerang wraca to samo pytanie - Czemu Francuzi nie atakują, mają tyle sprzętu, taką przewagę, zgnietliby rebeliantów w 15 minut, ci mają tylko AK 47, granaty i kilka motorów. Wystarczyłoby, żeby Francuzi dali zezwolenie miejscowym żandarmom. Podobne pytanie zadał mi już w Grimari Blaise, kiedy przejeżdżaliśmy granice samoobrony, a był w tym jeszcze bardziej radykalny: „Tych z samoobrony jest tylko garstka, gdyby Francuzi byli po naszej stronie, dawno by ich już rozbroili”. Krótkowzroczność Blaise mnie przeraża, on właśnie skończył seminarium, czeka na święcenia. Próbuje im tłumaczyć, że Francuzi czy MISCA mogliby błyskawicznie pozbierać tych co tu widzą, ale wtedy pozostali uciekną do buszu, powstanie partyzantka, będą palić wioski, napadać na drogach, w buszu nikt ich nie wytropi. Jako przykład dałem armię Konyego, już 27 lat Amerykanie z armią ugandyjską wydali grube miliony i ciągle nie mogą z nimi skończyć. Tu jeszcze jest szansa na jakieś porozumienie, nawet za cenę rezygnacji ze sprawiedliwości. Blaise chyba przekonałem, ale żandarmów chyba nie. Muzułmańscy rebelianci upokorzyli ich, zabrali im broń, przegonili jak stado spłoszonych wróbli, teraz poczuli się silniejsi (mając Francuzów za plecami w autach pancernych) i gotowi do odwetu.

W południe odkrywam bar dla oficerów. „Ściany pomieszczenia” zrobione są ze skrzynek po piwie. Klepiska nikt nie próbował wyrównać, ale plastykowe fotele zagłębiają się w mokrej ziemi i ostatecznie stoją prosto. Dach jest z plandek, przez które przebija się światło w niebieskim odcieniu. Strasznie tu gorąco. Sercem baru jest duża zamrażarka, stoi na środku. Dwie barmanki ciągle ją otwierają, nie spieszą się, wyciągają piwo i wkładają nowe. Przy każdym otwarciu powietrze o temperaturze przynajmniej 35 stopni wpada do środka, nie ma mowy o schłodzeniu piwa, ale liczy się fakt, że było w lodówce, albo, że przynajmniej z lodówki je wyciągnięto. Kosztuje też dużo więcej, przecież było w lodówce. Tu psychologia ważniejsza jest od rzeczywistości. Kuchnia znajduje się w drugim „pomieszczeniu”, częściowo pod gołym niebem a częściowo pod plandeką, na wypadek deszczu. W menu 3 gatunki mięsa, wędzone – tańsze, świeże – wołowina i kurczak z grilla, ryż i kluska z manioku, dwa gatunki jarzyn i dwa różne sosy. Smakowo? Palce lizać, to nie przenośnia bo większość gości je gołymi rękoma. Przed jedzeniem dostajemy plastykową miednicę z mydłem i plastykowy czajnik z wodą. To była bardzo cenna część pobytu w barze, umyłem tego dnia ręce po raz pierwszy. 

Rekolekcje w barze  trwały ze dwie godziny, dłużej się nie dało ze względu na upał. Postanowiłem szukać miejsca w dzielnicy żandarmów. Żołnierze którzy pojechali przeładować nieszczęsny kontener wrócili dopiero  koło siedemnastej, ale za to w komplecie: ciągnik z pękniętą ramą, kontener, który się przewrócił (nie wiem jakim cudem go podnieśli) i nowy kontener. Sprawa się klaruje, ruszamy jutro rano. Nie ma mowy o spaniu w kabinie. W bagażach mam cztery gąbkowe materace dla szpitala protestantów w Rafai, udało się wyciągnąć dwa. Jest pora deszczowa - na szczęście dziś nie pada, nad ranem jest spora wilgoć i rosa, dokuczają komary, ale i tak była to komfortowo przespana noc pod gwieździstym niebem Afryki.

Wtorek, dzień siódmy

Obudziłem się jeszcze przed brzaskiem. Za głową mam oświetlony neonówkami obóz wojskowy, cisza, ład i porządek, ustawione w szeregi auta, nieruchomi wartownicy. Przede mną obóz uchodźców, labirynty przedziwnych szałasów z plandek i stosy śmieci. Żołnierze dostają pakiety żywnościowe, często sprzedają je miejscowym, bo wolą jeść w barach i mają rację, na pewno jest to zdrowsze. W pakietach są dziesiątki opakowań, herbatniki witaminizowane, słodzik, ekstrakt herbaty, suszone owoce, konserwy itd. Te wszystkie opakowania od miesięcy lądują na ziemi, do tego dołóżmy miejscowe odpady, obierki itd. To cud, że nie ma tu epidemii. Budzi się obóz, powoli narasta gwar. Zaprzyjaźniłem się z grupą małych urwisów (pięciolatki), przychodzą się przywitać. Pytam ich, czy mama nie odsprzeda mi za sto franków wody w czajniku. Za chwilę przynoszą plastykowy czajnik. Powolutku polewają mi wodę na ręce, wystarcza nawet na przetarcie twarzy. Po śniadaniu robimy szybkie pakowanie, szykujemy się do drogi. Pobyt w tym obozie to dobre doświadczenie, ale każdy chce go jak najszybciej mieć za sobą. Wyjeżdżając z Bangui liczyłem, że w niedzielną Eucharystię będę sprawował w Rafai, a dziś jestem dopiero w połowie drogi. Robi się jakieś zamieszanie, arabscy kierowcy ciężarówek dyskutują z żołnierzami, po czym jeden z ciągników bez kontenera opuszcza obóz. Ponoć pojechał do jakiegoś warsztatu, musi coś zespawać. O dziewiątej komendant z białym ręcznikiem na szyi oznajmia mi, że dziś nie jedziemy, może jutro. Nic dziś z rekolekcji, atmosfera taka, że nie można się skupić nad tekstem. Dziesiąta, zmiana rozkazu, wyjedziemy za godzinę. W super barze obiady wydają dopiero po jedenastej, ale jest za to ciepłe piwo z lodówki i krowa z grilla od konkurencji. Ostatecznie bramę obozu przekraczamy o trzynastej. Z daleka widać obóz Francuzów, 200 m dalej na głównej drodze pojawiają się szczupłe sylwetki Bororo (nomadzi z plemienia Peul) z AK 47 na ramieniu – Seleka. Tu w Bambari wszystko się zaczęło, w grudniu 2012, gdy pojawili się pierwsi rebelianci, stąd poszli dalej na podbój kraju. Dzień, w którym przez Bambari będzie można przejechać bezpiecznie bez obstawy wojska, będzie końcem wojny w RŚA. Przed wyjazdem z Bangui rozmawiałem na ten temat z Kongijskim pułkownikiem. Twierdziłem, że gdyby w grudniu 2012 Francja interweniowała (prosił o to rząd RŚA), konflikt skończyłby się po tygodniu, zduszony w zarodku. Niestety, pan Holland stwierdził, że to już koniec z „France-Afrique”, Francja nie jest żandarmem Afryki, nie miesza się w sprawy suwerennego kraju (słyszałem to przemówienie 30 grudniu 2012). Na co wspomniany oficer uśmiechnął się i dodał: „Nic nie dziej się bez powodu. Francja chciała zmiany rządu w RŚA. Bozize (ówczesny prezydent) nie dogadał się z Francją, podpisał kontrakty  z Chińczykami i Indyjczykami. Francuzi wiedzieli, że muzułmanie z Czadu i Sudanu obalą rząd, interweniowali, gdy po Bozize nie było już śladu.” Słysząc to zrobiło mi się niedobrze - jeśli ten oficer ma racje, to politycy są ostatnimi draniami. Cały ten patos o suwerenności, te tragiczne przemówienia w ONZ o ludobójstwie, to wszystko miałoby być jedno wielkie kłamstwo? Liczy się tylko racja stanu? Dokąd nasz świat zmierza, jeśli budowany jest na kłamstwie. Większość sanhedrynu na tej samej zasadzie wydała wyrok skazujący na Jezusa. Te rekolekcje jak na razie, rodzą same pytania. Zdałem sobie sprawę, że pracując w Afryce mam jeden przywilej, fizycznie nie mogę  spełniać obywatelskiego obowiązku i nie biorę udziału w wyborach. Choć z drugiej strony, Piłat też umył ręce.

Konwój zatrzymuje się w samym centrum Bambari. Po obu stronach drogi są tu sklepy jeszcze z epoki kolonialnej, były mądrze budowane z dużymi werandami, chroniącymi dom od słońca. Na jednej z werand siedzi pełno ludzi, głównie kobiety z dziećmi i bagażami, na nasz widok zrywają się i biegną do pierwszego auta żołnierzy, najwyraźniej na nas czekali. Pomyślałem sobie, może kogoś wezmą, mają przecież miejsce. Tymczasem szef z białym ręcznikiem na szyi (pomimo błota, wszech obecnego brudu ręcznik lśni białością) znika w bocznej uliczce, po chwili zjawia się przy mnie i mówi, żebym się nie martwił, wszystko jest pod kontrolą. Wojskowa ciężarówka (za którą ja stoję) wjeżdża w boczną uliczkę, po chwili z jednego ze składów wynoszą worki i ładują na ciężarówkę, kolejka z workami nie ma końca, załadowali przynajmniej trzy tony, no cóż, chłopcy dorabiają. Ciężarówka wraca na swoje miejsce w konwoju i teraz kandydaci na podróż włażą na worki. Nie mogę w to uwierzyć, zabrali wszystkich, bagaży nie dało się już upchać, to zanieśli je do kontenera-chłodni, (choć raz zaznają co to chłód). Żołnierze, którzy mają nam zapewnić bezpieczeństwo wciskają się między  5 razy liczniejszych pasażerów. Żołnierze z Gabonu byli o wiele bardziej profesjonalni, natomiast żołnierze z Konga są o wiele bardziej użyteczni publicznie. Martwię się tylko tym, czy ich ciężarówka wytrzyma, znam ten samochód, jest ciut większy od unimoga, może zabrać cztery tony, przynajmniej tyle przewidział konstruktor Renault, oni mają przynajmniej 6 ton. Zrobiła się piętnasta, teraz naprawdę ruszamy. Mijamy jeszcze drogę zjazdową do katedry. Myślę o samotnym biskupie, to wyjątkowo dzielny człowiek, najemnik ucieka a prawdziwy pasterz zostaje, jego diecezja jest najbardziej zniszczona, nikt tak bardzo nie ucierpiał jak oni, a najgorsze, że końca ich koszmaru ciągle nie widać, tymczasem my wchodzimy już w fazę odbudowy. Na samym wyjeździe z miasta są bazy ONG, pilnują ich niebieskie hełmy. Jedzie się w miarę dobrze, droga bez większych przeszkód, w nocy trzeba jeszcze zwolnić ale do Alindao powinniśmy dotrzeć. Tymczasem o osiemnastej zatrzymujemy się w maleńkiej wiosce. To koniec na dziś. Mam ochotę ich zostawić i jechać dalej sam, ale wiem, że do Alindao nie wjadę, rządzi tam Seleka. - Czemu nie jedziemy? Dowódca z białym ręcznikiem na szyi, spec do dorabiania, tłumaczy, że kierowcy kontenerów są muzułmanami, a teraz mamy ramadan, oni nic nie jedli ani nie pili od wschodu słońca, a teraz słońce właśnie zaszło. Logiczne. Wioska jest bardzo mała jakieś 20 – 30 rodzin. Zatrzymanie się konwoju tu, to wydarzenie, dla miejscowych szansa na niespodziewany zarobek. 15 minut później brałem nareszcie solidny prysznic, zmieniłem całą odzież, poczułem się jak nowo narodzony.


Środa, dzień ósmy

Bez problemów ruszamy wcześnie rano. Po dwóch godzinach jazdy zbliżamy się do Alindao. Przed wjazdem dowódca daje nam instrukcje:

-Jak otworzą barierę ruszacie natychmiast za mną, nie pozwólcie aby was zatrzymali. Będą próbowali coś z nas wyciągnąć. Uśmiechnął się przy tym znacząco, wie co mówi, on człowiek interesu. Jestem pierwszy w konwoju, zaraz za ciężarówką dowódcy biznesmena. Przylepiłem się do ogona i przejechałem, ale tych za mną zdążyli zatrzymać. Szef musiał wrócić, negocjacje trwały ze 30 minut, myślę, że argumentem były lufy karabinów sterczących z ostatniej ciężarówki.  Zatrzymujemy się zaraz za rynkiem w Alindao. Dowódca z białym ręcznikiem na szyi dalej kontynuuje interesy, część worków zdjęli, inne ładują. Ni stąd ni zowąd staje przede mną kilku facetów w białych dżalabach, największy z nich tonem rozkazującym zwraca się do mnie po francusku:

                    Kim ty jesteś?

                    A pan kim jest, żebym się przedstawiał?

                    Jestem colonel (pułkownik, sami sobie te stopnie nadają) Abdul …, Czyli szef miejscowej Seleki

                    Ojciec Kordian, od 25 lat proboszcz  w Rafai.

Mój pasażer inspektor szkolnictwa (tu w Alindao ma pierwszą miejscowość podlegającą jego jurysdykcji i właśnie rozdawał dyrektorom szkół  kartony z materiałami do egzaminów) włącza się do dyskusji:

                    Colonel, dzięki pomocy ojca Kordiana mogłem przywieźć materiały dla waszych dzieci.

Pułkownik podał mu rękę, mnie nie.

                    Nasze dzieci tego potrzebują.

Odszedł dumnie nie spojrzawszy na mnie. Parę metrów za nimi szło kilku chudych nomadów z turbanami na głowie i AK 47 na ramieniu. Te turbany i rysy twarzy przypomniały  mi tych, co w zeszłym roku zabierali nam na misji auta.

50 km za Alinda jest miejscowość Kombo, tam mamy rozstać się z kontenerami, one pojadą do Mobay a na nas w Kombo czeka wojsko z Bangassou, z nimi pojedziemy dalej. Niestety, te 50 km to wyjątkowo trudny odcinek. Zostało nam tylko 12 km, gdy zaczął padać deszcz. Dowódca konwoju znowu się zatrzymał, nie wiem czemu, ma tu jakiś interes, a może w trosce o kontenery? Oczom nie wierzę, pierwszy kontener z najlepszym kierowcą zjeżdża na pobocze i wymija nas, ma dość czekania, bez zastanowienia jadę za nim, podobnie Ivon, reszta konwoju zostaje. Zrobiliśmy tylko 3 km. Wdrapując się na gliniane wzgórze kontener ześlizgnął się i stoi w poprzek kompletnie zakopany. Później dowiedziałem się, że kierowca zna bardzo dobrze tę drogę i chciał pokonać właśnie to wzniesienie zanim deszcz kompletnie rozmoczy glinę. Kiedy skończył się deszcz nieszczęśliwy kierowca znalazł w wiosce motor i wrócił do konwoju Próbuje podejść do zagrzebanej ciężarówki, słowo próbuje jest tu całkowicie uzasadnione, nie da się iść pod górę po rozmoczonej glinie, to jak by iść po rozlanym oleju. Kontener całkowicie zablokował drogę, nie ma mowy żeby go wyminąć. Tu gdzie my stoimy droga przypomina wąwóz. Ivon namawia chłopców z wioski, żeby zrobili objazd, czyli złagodzili jedną ścianę wąwozu. Po dwóch godzinach pracy objazd wygląda zachęcająco, ale ziemia jest tak nasiąknięta wodą, że unimog zagłębia się po oś, na szczęście udaje mi się wrócić na drogę. Znowu nocujemy w wiosce, przemoczeni, wytytłani gliną, jest tak mokro, że o spaniu na zewnątrz nie ma mowy, wynajmujemy dom. Gdyby nie komary byłoby całkiem nieźle. Gorący  prysznic pomaga szybko zasnąć.

Czwartek, dzień dziewiąty

Pierwsza myśl po przebudzeniu – czy dziś stąd wyjedziemy? Potrzebne jest słońce, żeby glina zaczęła się wiązać, a tu niebo ołowiane, w każdej chwili znowu może lać. Żołnierze, którzy czekają na nas w Kombo mają sporą ciężarówkę – kamaza, mają do nas podjechać i próbować wyciągnąć kontener, brzmi to sensownie. Przyjechali dość szybko, przed dziewiątą. Ustawili się tyłem i próbują podjechać pod kontener. Pierwsza próba nieudana, jest tak ślisko, że ściąga ich od jednego rowu do drugiego, a kiedy w końcu udało im się podjechać próby wyciągania są żałosne, koła ślizgają się i kręcą w miejscu, nie ma przyczepności. Kontynuuję rekolekcje w kabinie, słońce dziś nie pali, więc w kabinie jest OK. Co jakiś czas słyszę jak wyją w skrajnym wysiłku silniki  kamaza i ciągnika, kontener to się poruszy, to drgnie ale uparcie wraca na swoje miejsce, powraca cisza, rozwiewa się dym ze spalin. Ludzie z łopatami znowu próbują „przygotować teren” wybrać ziemię spod kół, utwardzić grunt. Po czternastej zmorzył mnie sen i nagle ktoś mnie budzi – wyjechali!

Patrzę z niedowierzaniem  przed siebie, kontener stoi prosto kilka kilometrów za dziurą. Bez wahania odpalam unimog, jadę za nim. Zatrzymujemy się 300 m dalej. Ta sama wieś, ale tu jest już płasko i nie ma gliny, jakby inny świat. Kamaz wraca do dziury, trzeba przeciągnąć jeszcze drugi kontener. I choć glina nie jest już tak śliska, ten drugi kontener wpakował się dokładnie tak samo jak pierwszy. Teraz mają już większą wprawę, wiedzą co robić, uwinęli się w dwie godziny. W międzyczasie robię obiad z wojskowej konserwy, którą kupiłem w obozie w Bambari. Na opakowaniu uczciwie napisano: „O przedłużonej trwałości – 5lat” W składzie 8 razy pojawia się E coś tam. Siedzę pod drzewem z kierowcą pierwszego kontenera, jest naprawdę dobry w swoim fachu i sympatyczny. Rozmawiamy o szansach na pokój. Odkrywam punkt widzenia drugiej strony:

- Zobacz, ojciec, te drogi. Przez tyle lat wszystko kradli i nic dla kraju nie zrobili. Nic się nie zmieni.

To zdanie wymaga wyjaśnień, czytając między wierszami brzmiało by tak: Wszystkie dotychczasowe rządy nic tylko kradły, nie było żadnego rozwoju. Muzułmanie chcieli to zmienić, ale się nie udało, świat nie pozwolił, dlatego nie widać przyszłości dla RŚA. Mam nadzieję, że wierzy w to, co mówi, ale jeśli tak, to się myli. Seleka to jeszcze gorsi złodzieje, nasz poprzedni unimog i dwa Land-cruisery jeżdżą gdzieś w świecie arabskim (Czadzie albo Sudanie). Dojeżdżamy do Kombo, znowu bariera i młodzi w turbanach z bronią, posępnie na nas patrzą. Część kontenera przeładowują na 2 ciężarówki z Bangassou i Rafai. Nowy komendant konwoju zapowiada wyjazd do Bangassou między czwartą a piątą rano. Pełno tu różnych aut z ONG, jeszcze więcej pasażerów. Przed zachodem słońca muzułmanie rozciągają słomkowe maty i pobożnie się modlą, wtórują im protestanci z radosnym Alleluja. Pobożność to wielka sprawa, ale są też słowa Jezusa: A ty gdy się modlisz, zamknij drzwi swojego serca, żeby nikt cię nie widział, a Ojciec mój który jest w ukryciu, wysłucha ciebie.

Przy podziale dóbr z kontenera dochodzi do ostrych sprzeczek między żołnierzami. W Mobay jest elektrownia na rzece, dzięki temu wojsko tam stacjonujące ma zamrażarki, im dostają się mrożone ryby i kury przywiezione z Kamerunu. Ci z Bangassou i Rafai dostają tylko mrożoną wodę mineralną ( po godzinie będzie miała temperaturę otoczenia) i przecier pomidorowy. Podział istotnie mało sprawiedliwy, choć logiczny. Mnie przeraża cała ta logistyka. Tu przecież można kupić świeże kury i ryby. Po co wlec z takim wysiłkiem kontener - chłodnię z portu nad oceanem. Za sam koszt transportu można by wyżywić całe to wojsko przynajmniej przez rok. Kolejna noc pod plandeką.

Piątek, dzień dziesiąty

Znowu sobie uświadomiłem, że żyję w świecie ludzi pobożnych. Zawodzący śpiew muezina, gorliwe śpiewy psalmów w wykonaniu protestantów oznajmiają nowy dzień. O piątej rano byłem już po śniadaniu i gotowy odpalić silnik. Ostatecznie ruszyliśmy o siódmej. Rekolekcje też się nie kleją, na nerwy działa rozlazłość kongijskiego wojska. Za to teraz bez kontenerów jedziemy w miarę szybko. W Dymbi, gdzie kopią diamenty, kolejna bariera seleki. Mijamy wielu rebeliantów na motorach. Tuż przed Kembe na podjeździe unimog lekko zsuwa się z drogi i ostra skała wbija mi się w oponę, opona do wyrzucenia. Nic się nie da zrobić, siła wyższa. Teraz jadę bez koła zapasowego, ze świadomością, że kolejna utrata koła będzie oznaczała koniec podróży na dłuższy czas. W Kembe tracimy 2 godziny, przeładowany wodą mineralną samochód żołnierzy rozlazł się i trzeba było go pospawać. Kiedyś w Kembe zatrzymywaliśmy się u włoskich sióstr, kawa  zawsze była wyśmienita, teraz ich dom od dwóch lat jest pusty. Za Kembe ostatnia miejscowość pod kontrolą muzułmanów, za barierą - wolny kraj. Już nie potrzebuję obstawy wojskowej, ale z pomocy żołnierzy skorzystam  dziś jeszcze dwa razy. Do olbrzymiej dziury woda naniosła pył i piach, wyglądało niewinnie a dosłownie zassało unimog, odkopywanie zajęłoby ze 3 godziny. Podpięliśmy sztywny hol unimoga do ciężarówki wojskowej i w 3 minuty było po sprawie. Prawdziwy  koszmar zaczął się w nocy, spadło tu bardzo dużo deszczu, wylały rzeki, znikło kilka mostów (ostatni raz byłem tu w listopadzie 2012). Nie ośmieliłbym się przejeżdżać rzeki nocą nie znając jej głębokości. Żołnierze jechali tu ostatni raz tydzień temu, bazuję na ich doświadczeniu i jadę za nimi. W świetle reflektorów podziwiam jazdę figurową na błocie wojskowej ciężarówki, były nawet piruety i podskoki na cztery koła. Cieszę się, że nie jestem pierwszy, chyba bym nie dał rady, mam przywilej wybierania przejazdów wypracowanych przez innych. Do Bangassou dotarliśmy na dwudziestą pierwszą.

Sobota, dzień jedenasty

Odprawiłem Eucharystię po kilku dniach przerwy, to chyba znak powrotu do normalności. Teraz do Rafai pojadę już sam. Martwię się tylko brakiem zapasowego koła. Początkowo miałem cztery dodatkowe okazyjne opony. Dwie  musiałem zostawić w Bangui z powodu nadwagi, pozostałe dwie zabrałem. Ale nie mam dętek. W Banassou mamy warsztat, wyjazd się opóźni, lecz jednak warto spróbować. Ekipa z warsztatu przyszła z godzinnym opóźnieniem. Ponoć już zakładali koła w systemie bezdętkowym. Niestety tym razem nie udało się - rozdarli oponę i nie dali rady naciągnąć jej na felgę. Wyjechałem o dziesiątej zamiast o siódmej. Na docinku Bangassou – Rafai samochód zawsze był rzadkością, ale teraz przejazd samochodu to prawdziwe wydarzenie. Ludzie przerywają zajęcia, żeby zobaczyć, cóż to na drodze się dzieje. Prawie wszędzie ta sama scena – wzniesione do góry ręce, uśmiech i jedno słowo: Merci.

 
Rekolekcje dokończyłem w Rafai. Tym razem nie Judasz, lecz Kajfasz mnie przeraził. Po nocnych czuwaniach na modlitwie, pewny, że służy Wiekuistemu podejmuje najtragiczniejszą w skutkach  decyzję. Saduceusze z urzędowym kapłaństwem to ostrzeżenie dla współczesnego Kościoła. Mistrzostwem jest opis nocnego posiedzenia sanhedrynu. Wszystkim gorąco polecam tę lekturę. Choć może odstraszać objętością - cztery grube tomy - naprawdę warto poświęcić jej czas. Jest jeszcze druga pozycja, zupełnie inna, choć dokładnie na ten sam temat (czasami nawet będą się wykluczać - na przykład rozumienie chrztu Jezusa), chodzi mi o „Ukryte królestwo” Eloi Leclerc (oryginał Le royaume cache).  Tajemnica pozostaje tajemnicą, ale te dwie lektury pozwalają w sposób wyjątkowy przedzierać się przez mgłę w kierunku Światła.


o. Kordian Merta (Republika Środkowej Afryki)

 



 

 

 

 

 

 

 


praca misyjna

galeria zdjęć 


linki do stron internetowych

 
 


kontakt z biurem misyjnym 


 
tel. 32 252-68-70 wew. 410, 411.

 


    

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

     
do góry