|
tekst w formacie
pdf
RCA, wrzesień
2014r
Rekolekcje
z „Jezusem z Nazaretu”
Wojna domowa w RŚA ma
przed sobą jeszcze długą przyszłość. W stolicy
wszędzie pełno wojsk sił międzynarodowych: MISCA –
żołnierze z krajów Afryki środkowej, SANGARIS –
Francuzi, ONZ – reszta świata, są jeszcze żołnierze
Unii Europejskiej, w tej grupie działają Polacy.
Helikoptery, wozy pancerne, jeepy, terenowe ciężarówki a z
drugiej strony „frontu” nomadzi na chińskich
motorach z AK 47 na ramieniu, byli żołnierze z armii środkowoafrykańskiej
i „Samo-obrona”. Te trzy frakcje z drugiej strony
frontu dzielą się albo łączą w zależności od pory dnia
i roku, ale najczęściej walczą ze sobą, każdy chce władzy
a wszyscy gotowi są strzelać do wszystkich. Już tylko patrząc
gołym okiem na ten tragiczny teatr nie można nie pomyśleć
o walce Dawida z Goliatem. Siły międzynarodowe mają przytłaczającą
przewagę w liczebności a zwłaszcza w sprzęcie (długie
kolumny wozów pancernych robią wrażenie). Sęk w tym, że
do prawdziwego starcia prawie nie dochodzi. Gdyby Goliat
zaatakował, to Dawid porzuci swoje pozycje i schowa się w
nieogarniętych, niekończących się, niedostępnych lasach i
sawannach Środkowej Afryki. Tam Goliat ze swoimi
wozami pancernymi i najlepszymi jeepami nie wejdzie,
zatrzyma go las,
bagna i rzeki w przeciwieństwie do Dawida, który w
najgorszym wypadku poczuje się jak by wrócił do domu swoich
dziadków. Czyli trzeba znaleźć jakieś rozwiązanie, prawie
że perpetuum mobile – usatysfakcjonować i z grubsza
pogodzić muzułmanów, samo-obronę i tych z byłej armii.
Po powrocie z urlopu znalazłem nasz nowy (dwudziestopięcioletni)
unimog ( niech dobry Bóg błogosławi Wiesia i Bundeshwerę)
Nie ma jeszcze dokumentów, ale wstanie wojennym to
najmniejszy problem. Sam nie mam najmniejszych szans dojechać
do Rafai. Samo-obrona za parę groszy pewnie przepuściłaby
mnie, ale muzułmanom nie wypłaciłbym się. Jedyne rozwiązanie
to podróż w konwoju wojskowym. Zaraz po powrocie złożyłem
podanie do Pana Generała dowódcy MISCA w RŚA z gorącą prośbą
o zezwolenie na przyłączenie się do konwoju na trasie
Bangui-Bangassou. Od osób obeznanych z tematem dowiedziałem
się, że konwój najczęściej rusza w środę rano, a ja
dostaję telefon we wtorek wieczorem. Ze spakowaniem unimoga
nie było problemu, wręcz przeciwnie. Misjonarze wracający z
urlopu od kilku miesięcy nie podróżują drogą, tylko
samolotami „Pomocy humanitarnej” Do samolotu pasażerowie
mogą zabrać tylko 17kg, wszystko jest skrupulatnie ważone
(pasażerowie też, taka jest procedura przy małych
samolotach), czyli większość bagaży zostaje w Bangui.
Teraz te wszystkie pozostawione walizki, torby i kartony lądują
na unimogu. Przecież to ciężarówka, cóż to za bagaż -
walizka, dla takiego auta. Kłopot w tym, że unimog może
zabrać tylko 3 tony (choć sam waży 5) Tym razem nawet sześciotonowe
auto byłoby za małe. Przez głowę przeleciała mi myśl,
by kupić większą ciężarówkę, ale zaraz sobie pomyślałem:
przecież to dziurawy dzban, nic go nie zapełni. We wtorek
wieczorem dostałem telefon od jakiegoś oficera – rano
przed siódmą mam ustawić się w konwoju na terenie bazy
wojskowej przy lotnisku, wyjazd planowany na siódmą trzydzieści.
Brzmiało to bardzo konkretnie. Od piątej rano ostatnie
przygotowania do drogi, mam pasażera - inspektora
szkolnictwa. Od ośmiu miesięcy szuka okazji by wydostać się
ze stolicy i wrócić do Bangassou. Przywiózł 300 kg bagażu,
nie mogłem odmówić, bo to materiał do przeprowadzenia
egzaminów w szkołach, on jest odpowiedzialny za szkolnictwo
na terenie zbliżonym do Polski (od Alinda do Obo =
900km).
Środa,
dzień pierwszy
Jest środa 16 lipca siódma rano, melduję się w bazie
wojskowej, jest jeszcze jeden samochód do Bangassou, ksiądz
Ivon z dwoma klerykami. Mamy czekać, coś się opóźnia. O
dziewiątej dowiadujemy się, że wyjedziemy o dwunastej. I
tak właśnie, po raz kolejny przypominam sobie, że w Afryce
trzeba mieć dużo cierpliwości. W kabinie jest sporo miejsca
(na zewnątrz leje deszcz), wyciągam Kindle, genialny prezent
od Krzysia - cyfrowy czytnik e-booków. Rozpoczynam
czterotomowe dzieło Romana Brandstaettera „Jezus z
Nazaretu”. Czytałem tę książkę po raz pierwszy, gdy
miałem 17 lat. Utkwiły mi w pamięci dwie rzeczy –
opis rytuałów w świątyni Jerozolimskiej, a zwłaszcza nałożenie
rąk przez arcykapłana na głowę kozła ofiarnego celem
zrzucenia na niego win Izraela i osobowość Judasza. W każdym
innym dziele próbującym oddać życie Jezusa z Nazaretu, które
udało mi się przeczytać, analiza Judasza wydawała mi się
daleka od geniuszu Brandstaettera. Już po kilku stronach
ponownej lektury zaczęło rodzić się pytanie: minęło 35
lat od poprzedniego kontaktu z dziełem Brandstaettera, czy
teraz wiem coś więcej, czy zbliżyłem się bardziej, a może
poznałem głębiej osobę Jezusa Chrystusa? Tyle różnych prób
wyjaśnienia jego misji, tyle różnych szkół interpretacji
jego życia i oto „wielka tajemnica wiary”, czyli
wszystko wiemy i zarazem nic nie wiemy. Św. Paweł ujął ten
dramat człowieka stojącego przed Bogiem mówiąc: „
Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno”.
Przedzieranie się przez mgłę poznania przerwał telefon o
dwunastej trzydzieści. Dowódca konwoju, w którym mamy jechać,
pyta gdzie jesteśmy, nie możemy się dogadać, on jest w
bazie przy lotnisku i my też, przekazuje telefon wartownikom,
oni też nie umieją się dogadać, robi się nerwowo. W końcu
ktoś wpada na pomysł - spotkajmy się na drodze do lotniska,
w konkretnym miejscu. Teraz już wiem co się stało. Przy
lotnisku są dwie różne bazy. Trzeba się spieszyć, ciągle
pada, wartownik nie do końca otworzył bramę, lewa burta
dotyka sterczący z muru drut zbrojeniowy, drut rozcina na całej
długości plandekę. Teraz nic nie da się zrobić, trzeba
ruszać z konwojem. Dzięki Bogu deszcz ustaje, trochę deszczówki
dostało się do bagaży, ale cement pozostał suchy. Mam
ostatnie miejsce w konwoju, za mną jedzie tylko wojskowy jeep
z żołnierzami z Gabonu. Przed zachodem słońca docieramy do
Sibit, tu kończy się asfalt. Wjeżdżamy na
teren prowizorycznej bazy wojskowej. Pełno tu żołnierzy
w niebieskich hełmach z Maroka. W RŚA są od kilku dni,
zatrzymali się tu na nocleg, jadą do Kaga Bandoro, tam mają
zapewnić bezpieczeństwo organizacjom pozarządowym (ONG).
Bazą dowodzą żołnierze z Konga (RDC). Dostajemy zezwolenie
na opuszczenie bazy, chcemy spać na misji. Na pewno nie
wyjedziemy rano, bo wojsko czeka na cysternę z paliwem. W
Sibit oprócz parafii jest najstarsze i najbardziej znane
w kraju małe seminarium, czyli szkoła średnia dla chłopców.
W seminarium jest sporo pokoi gościnnych ale wszystkie wynajęte
prze ONG. Nie ma światła ani bieżącej wody. Rektor
seminarium odstąpił mi swoje łóżko, a sam położył się
na materacu rozłożonym na posadzce.
Czwartek,
dzień drugi
Rano udaje się sprowadzić szewca, który naprawia
plandekę, wygląda to nieźle, a najważniejsze, że nie
przecieknie. Z bazy woskowej dostajemy wiadomość, że dziś
nie pojedziemy, ciągle czekają na cysternę. Wieczorem
weranda naszego domu zapełnia się przedstawicielami ONG. Słyszę
dobrze znane rozmowy: „Nareszcie animatorzy zaczynają
dialogować!” (jakby do tej pory komunikowali się przy
pomocy znaków umownych). Wszystkie te organizacje (ONG)
zaczynają od formacji animatorów. Szczęśliwy, komu udało
się załapać na takie stanowisko, wystarczy siedzieć i słuchać,
no i czasami posłusznie przytakiwać, a wypłata większa niż
nauczyciela w szkole średniej. Bystry kandydat na animatora
zada pytanie, albo opowie miejscową historyjkę potwierdzającą
tezę uczącego, wtedy ten wpada w zachwyt i umacnia się w
przekonaniu o ich zbawczej działalności na rzecz biednej
Afryki.
Piątek,
dzień trzeci.
Dalej czekamy, najgorsze jest to, że nie ma żadnej
informacji, po prostu trzeba czekać. Kontynuuję rekolekcje.
Brandstaetter zmaga się próbując słowami wyrazić to, co
niewyobrażalne, opisać to, co nieokreślone. Dekadencki
poeta Stachura w jednym z wierszy napisał: „a w
ludziach poznawaj się, gdyż są twoim zwierciadłem”
przyglądam się więc postaciom otaczającym Jezusa w
scenariuszu Brandstaettera i szukam podobieństw, rezultat
– wszystko już było, nic nowego. Czytałem niedawno
ciekawą opinię: przeciętność, mierność i grzech jest
sztampowy, zawsze taki sam, bo wszyscy tak robią, bo takie
jest życie, tylko świętość jest indywidualna, wyjątkowa,
niepowtarzalna. W południe niespodzianka - stół znacznie
lepiej zastawiony, nowi goście, a wśród nich biskup Albert
- jedzie z Bangui do Kaga Bandoro bez obstawy wojskowej,
towarzyszy mu tylko kilku księży. Biskup ma 74 lata, jest
pewny, że rebelianci go przepuszczą, martwi się tylko o
beczkę z paliwem, być może będzie musiał się podzielić
z rebeliantami.
Sobota,
dzień czwarty
Zaraz po porannej Mszy św. wysyłamy księdza Ivona do
bazy wojskowej, żeby zaciągnął języka. Ivon, będąc
jeszcze w drodze, dostał telefon - mamy natychmiast ustawić
się w konwoju. Błyskawicznie się pakujemy, a wszystko po
to, żeby jeszcze dobrą godzinę stać pod bazą wojskową.
Konwój otwiera wojskowy jeep, kilku żołnierzy w
kamizelkach kuloodpornych, wszyscy solidnie uzbrojeni. Zaraz
za nimi jestem ja, ksiądz Ivon i dwie gigantyczne ciężarówki
z kontenerami. Kontenery to chłodnie, wiozą mrożone kury i
ryby dla wojska. Te dwie ciężarówki są wynajęte przez
MISCA, kierowcami są młodzi Arabowie. Nareszcie ruszamy.
Zaraz za miastem jest pierwsze wzniesienie, sporo dziur, spływająca
woda ryje głębokie wąwozy, nasze wozy terenowe dobrze sobie
radzą, zastanawiam się,
jak przejadą tu kontenery, ich naczepy mają 13m. No i
wykrakałem, zrobiliśmy tylko 4km i stoimy, bo pierwszy
kontener zakopał się solidnie w dziurze. O nastrój do
rekolekcji trudno, bo w kabinie robi się nieznośnie gorąco,
o cieniu nie ma co marzyć. Po kilku godzinach znowu ruszamy,
planujemy dotrzeć do Grimari, by to osiągnąć
trzeba zrobić 120 km. Po drodze mijamy się z
Francuzami, wracają do Sibit, około 10 wozów pancernych i
kilka olbrzymich ciężarówek. W połowie drogi trafiamy na
niezwykle trudny odcinek, zjeżdżamy ze szklaku i czekamy na
kontenery. Byłem święcie przekonany, że kontenery tej
przeszkody nie pokonają. To był niesamowity spektakl, żałowałem,
że nie mam kamery. Ciągnik do kontenerów ma cztery tylne
osie, każda ze swoim napędem, pokonuje przeszkodę jak gąsienica,
na plecach której zaczepiono kontener, po czym długa przerwa
i 2 osie naczepy kontenera. Skoro kontenery pokonały te
dziury, to mogą jechać wszędzie. Kilka kilometrów dalej
popełniłem błąd, pojechałem za wojskowym jeepem, który
chcąc ominąć głębokie błotne dziury na środku drogi
przeciskał się poboczem. Jeep jest dużo węższy od
unimoga, znalazłem się na poboczu pod takim kątem, że środek
ciężkości kołysał się na krawędziach podstawy, ciekaw
jestem ile stopni, a może sekund brakowało do przewrotu.
Takiej adrenaliny dawno nie miałem, nawet zapomniałem o
problemach z prawą ręką, coś się porobiło
w kręgach szyjnych i prądy biegają po całej ręce.
Tuż przed zmierzchem zbliżamy się do Grimari. Czeka nas
przeprawa przez smutną granicę na rzece. Przed rzeką
usadowiła się „samoobrona”, to oni pogonili
Seleke, na moście stoi pancerny wóz Francuzów, oni
rozdzielają samoobronę od Seleki. Za plecami Francuzów
najbliższe 400km kontrolują muzułmanie z Seleki. Przedmieścia
Grimai puste, nigdzie nie widać ognisk przed domami. Jedziemy
do bazy Francuzów, ci przydzielają nam miejsce nie w ich
bazie, ale obok. Dogaduję się z komendantem naszego konwoju,
możemy zostawić samochody i iść szukać noclegu na misji,
mamy się spieszyć, bo za chwilę będzie godzina policyjna i
Francuzi mają prawo strzelać do wszystkiego co się rusza w
ciemnościach. Rano szybko nie ruszymy, bo w jednym z ciągników
od kontenera pęka rama, planują ściągnąć inny z Bambari
(90km), to może nawet potrwać do południa, o ile w ogóle
pojedziemy. Ruszamy pieszo w stronę misji. Lubię tu nocować,
na misji są dwa domy - ojcowie kombonianie i siostry
franciszkanki. Zazwyczaj zatrzymuję się u sióstr, są super
gościnne. Siostry też się cieszą, bo zawsze w domu jest coś
do naprawienia,
najczęściej instalacja od energii słonecznej, którą zakładałem
15 lat temu. Idziemy zupełnie pustą
drogą, nawet rynek, który wieczorami tętnił życiem,
teraz przypomina cmentarz, cisza i pustka. Za to 300 m dalej
teren misji zamienił się w wielki obóz, ciężko przejść,
ludzie są wszędzie. Do domu sióstr nie ma po co iść,
siostry wyjechały, a cały ich dom okupują matki z
niemowlakami. Ktoś mi mówi, że ludzie zajęli nawet kurnik,
jest pora deszczowa - to zrozumiałe. Dom ojców wygląda
podobnie, całą werandę okupują matki z dziećmi, ale i tak
gospodarzowi udało się znaleźć dla mnie wolny kąt i łóżko.
Całe to zamieszanie to wynik walk samoobrony z Seleką.
Ludzie boją się zemsty ze strony muzułmanów dlatego woleli
zgromadzić się na misji i mają rację, bo 10 dni temu w
Bambari spalili kilka wiosek. To koczowisko ludzi na misji
robi przygniatające wrażenie. Nie ma większego koszmaru nad
wojnę, to głupota w najczystszej postaci. Ponoć dziś na świecie
jest 60 punktów zapalnych. W Afryce podłożem 20% konfliktów
zbrojnych są bogactwa naturalne, a pozostałe 80% wywołane są
przez islamistów.
Niedziela,
dzień piąty
Nie chcemy ryzykować i nie będziemy czekać na mszę
parafialną, ciężarówka może przyjechać szybciej niż
przypuszczamy, planujemy Eucharystię w naszym gronie w
domowej kaplicy, ale na razie kaplica jest zajęta przez tych,
którzy w niej śpią. W momencie gdy wchodziliśmy do kaplicy
Ivon odebrał telefon, konwój rusza, mamy natychmiast się
stawić. Dowódca wysłał po nas jeepa, żeby było szybciej.
Zmienili zdanie, nie czekają na ciężarówkę z Bambarii,
kontener z uszkodzoną ramą pojedzie dużo wolniej i powinien
dotrzeć do Bambari o własnych siłach. Ruszamy w dobrym
tempie, po dwóch godzinach jazdy zatrzymujemy się na
barierze wjazdowej do Bambari, jest zaledwie 9 rano. Robię
szybkie obliczenia, jeśli tak pojedziemy dalej, możemy do
wieczora dotrzeć do Kembe - jakieś 250 km, a już na pewno
do Alindao, to tylko 120 km. Po godzinie postoju doczekaliśmy
się na pierwszy kontener, niestety ze złą wiadomością,
kontener z pękniętą ramą stoi 70 km stąd, dalej nie
pojedzie. Jedziemy do bazy wojskowej w Bambari. Baza jest na
terenie byłych koszar żandarmerii, to spory ogrodzony teren
składający się jakby z dwóch części, pierwsza uporządkowana,
tu cywile nie mają wstępu, zajmują ją żołnierze Miski i
druga część, to obóz dla uciekinierów z wiosek, jak w
Grimari, ale pomnożone przez 5. Zanim pojawili się uchodźcy,
było tu coś w rodzaju swoistego centrum obsługi żołnierzy,
czyli miejscowi handlarze, ludzie interesu, otworzyli
stragany, sklepiki, bary, kuchnie, piwiarnie, domy
publiczne. Teraz na to nałożyły się tłumy
uciekinierów z Bambari i okolicznych wiosek. Pełna anarchia,
brud, nikt tu nie sprząta, zgnilizna, lepianki, chaty z traw
i bambusa, a wszystko przykryte plandekami z napisami UNICEF
albo: Pomoc USA. Wszędzie pełno ludzi, dzieci (te zdrowe)
czują się tu jak ryby w wodzie, biegają rozbawione w
labiryncie kretowisk zamieszkałych przez ludzi. Żołnierze z
Burundi przekazali nas żołnierzom z Konga (RDC), dalej mamy
jechać z nimi. Nowy dowódca nie budzi we mnie zaufania, uśmieszek
cwaniaczka, ciemne okulary, śnieżnobiały ręcznik na szyi,
nie nosi broni, pewny siebie. Plan jest prosty, ciągnik
jedzie po kontener, do wieczora go przywiezie i rano
pojedziemy dalej. Samochody do konwoju stoją na granicy między
obozem dla żołnierzy a obozem dla uciekinierów. Nie wolno
nam wychodzić poza mur obozu. Kilka dni temu Seleka spaliła
kilka wiosek, wtargnęli do biskupstwa, zabili około 20 osób,
rzucili granaty do domu biskupa i jego samochodu. Biskup
telefonicznie prosił o pomoc żołnierzy Miski i Sangaris
(Francuzi), bazy tych wojsk są zaledwie półtora kilometra
od kurii biskupiej. Przyjechali trzy godziny po zamachu,
dlaczego? W Bambari są 4 parafie katolickie, wszyscy księża
po tych tragicznych wydarzeniach uciekli do stolicy, został
tylko biskup. MISCA chciała zapewnić mu ochronę, miał
powstać stały posterunek w kurii, biskup kategorycznie odmówił:
Teraz, kiedy ludzie są zabici a wszystko ograbione albo
spalone! Gdzie byliście, kiedy prosiłem o pomoc? Co robić w
obozie, siedzenie w kabinie nie wchodzi w rachubę, za gorąco.
Ksiądz Ivon z klerykami znaleźli siedzące miejsca w
„barze”, dołączam do nich. Podpity właściciel
z wielką wprawą rozlewa trunki – whisky z Kamerunu, to
mieszanka denaturatu z pastą do butów, albo miejscowy
bimber. Trudno powiedzieć który z tych trunków jest
bardziej trujący. My wybieramy piwo, choć ma temperaturę
otoczenia, czyli 35 stopni. Z sąsiedniego baru sprowadzamy
obiad – grillowane mięso z krowy i kluskę z manioku,
do tego dużo ostrej przyprawy. Grill wymaga opisu: płaty mięsa
leżą na kracie a krata leży na 200 litrowej beczce po
ropie, na dole pali się drzewo. Kucharz, a zarazem właściciel
geszeftu, bierze do ręki gorące płaty mięsa i wprawnym
ruchem długiego noża tak nacina mięso, że nóż ląduje między
dwoma palcami a odcięty plasterek mięsa na liściu-talerzu.
I tu, jak w bardzo dobrej restauracji przy serwowaniu wina,
pierwszy plasterek mięsa potencjalny klient dostaje na spróbowanie,
jeśli mu smakuje, a zawsze smakuje, o czym świadczy
mlaskanie i błoga mina, potwierdza zamówienie. Jeszcze nigdy
nie miałem kłopotów z trawieniem takiego obiadu, coś w tym
jest. Nie do strawienia natomiast okazała się muzyka. Radio
stoi na środku stołu, całe pomieszczenie ma 3 na 4 metry,
potencjometr nastawiony na maxa, trzeba prawie krzyczeć, żeby
coś powiedzieć. Lektura Brandstaettera jest tak interesująca,
że czasami nawet udaje mi
się zapomnieć o tej muzyce i bełkocie pijanego właściciela.
Wytrzymałem dwie godziny, dłużej nie dałem rady. Poszedłem
na poszukiwanie spokojniejszego miejsca. Zauważyłem, że część
wojskowa obozu ma coś w rodzaju dwóch dzielnic o różnym
standardzie. W dzielnicy „drugiej kategorii” pod
drzewem na plastykowych fotelach siedzieli częściowo
porozbierani mundurowi. Jeden fotel właśnie się zwolnił,
podchodzę i pytam czy mogę usiąść. Miła niespodzianka, są
bardzo gościnni, to żandarmi z RŚA, dwóch z nich nawet
mnie zna. Wtajemniczają mnie w życie obozu. W barze, w który
byłem, przesiadują głównie szeregowi, co najwyżej
kaprale, oficerowie chodzą tam i ręką wskazali mi miejsce,
zapewniając, że tam można dobrze zjeść. Kłopotem jest
toaleta, radzą mi, żebym poszedł do komendanta po
zezwolenie na korzystanie z wojskowej latryny (jestem jedynym
białym w tym obozie), na co ja odpowiedziałem:
„Panowie nie będziemy głowy zawracać generałowi
spuszczaniem wody z chłodnicy”. Przenośnia przypadła
im do gustu. Ciąg dalszy lektury przebiegał w warunkach
bardziej przyjaznych - w cieniu drzewa i na wygodnym fotelu. W
obozie pojawił się samochód Czerwonego Krzyża, kierowca to
stary znajomy z Rafai, potężny gość 190 cm i przynajmniej
120 kg wagi. Po serdecznym przywitaniu twarz Oliviera poważnieje,
uśmiech zamienia się w grymas, a raczej bezradny smutek:
„Ojcze wczoraj na moich oczach Seleka poderżnęła gardło
szesnastoletniego chłopca, nic nie można było zrobić”
-Czemu to zrobili?
-Mówią, że należał do samoobrony.
Słyszałem o tej historii już rano na barierze
wjazdowej, ale wydawało mi się to mało prawdopodobne,
strach ma wielkie oczy, opowiadają tu sporo bzdur.
-Nie mogłem spać w nocy, ciągle widzę to zalane krwią
ciało w konwulsjach.
Widać, że chłop się boi, to było jego pierwsze
spotkanie z tak nagłą i brutalną śmiercią. Przed zachodem
słońca wróciła reszta żołnierzy z naszego konwoju, ale
bez kontenera. Co się dzieje? Wypięli uszkodzony ciągnik,
podstawili nowy, ruszyli i kilka kilometrów dalej mniej doświadczony
kierowca wywrócił kontener, ciągnik też. Co teraz? Rano
pojadą tam z pustym kontenerem i przepakują wszystko.
Powinni wrócić w południe i wtedy pojedziemy. Ivon,
inspektor i klerycy kupili od uchodźców dwie plandeki i
filcowe koce, rozkładają się na nocleg między autami (nie
pada). Ja popełniłem kardynalny błąd, próbowałem spać w
kabinie, pomysł byłby do zaakceptowania, gdyby nie kłopoty
z kręgami szyjnymi (jakiś nerw jest w stanie zapalnym). To
była fatalna niedziela, pierwsza od 26 lat bez Eucharystii.
Poniedziałek,
dzień szósty
Wcześnie rano żandarmi z RŚA mieli odprawę, wykorzystałem
ten moment i zająłem fotel, to była cenna zdobycz, utrzymałem
ją do południa. Najtrudniejsza chwila była zaraz po
odprawie, żandarmów jest więcej niż foteli, chyba sam szef
dał polecenie, żeby białego nie ruszać. Co 2 godziny nowy
patrol żandarmów rusza na objazd, mają lekkiego jeepa, za
nimi jadą dwa albo trzy wozy pancerne z Francuzami. W
przerwach między kolejnymi rozdziałami rekolekcji wdaję się
w rozmowę z żandarmami. Jak bumerang wraca to samo pytanie -
Czemu Francuzi nie atakują, mają tyle sprzętu, taką
przewagę, zgnietliby rebeliantów w 15 minut, ci mają tylko
AK 47, granaty i kilka motorów. Wystarczyłoby, żeby
Francuzi dali zezwolenie miejscowym żandarmom. Podobne
pytanie zadał mi już w Grimari Blaise, kiedy przejeżdżaliśmy
granice samoobrony, a był w tym jeszcze bardziej radykalny:
„Tych z samoobrony jest tylko garstka, gdyby Francuzi
byli po naszej stronie, dawno by ich już rozbroili”. Krótkowzroczność
Blaise mnie przeraża, on właśnie skończył seminarium,
czeka na święcenia. Próbuje im tłumaczyć, że Francuzi
czy MISCA mogliby błyskawicznie pozbierać tych co tu widzą,
ale wtedy pozostali uciekną do buszu, powstanie partyzantka,
będą palić wioski, napadać na drogach, w buszu nikt ich
nie wytropi. Jako przykład dałem armię Konyego, już 27 lat
Amerykanie z armią ugandyjską wydali grube miliony i ciągle
nie mogą z nimi skończyć. Tu jeszcze jest szansa na jakieś
porozumienie, nawet za cenę rezygnacji ze sprawiedliwości.
Blaise chyba przekonałem, ale żandarmów chyba nie. Muzułmańscy
rebelianci upokorzyli ich, zabrali im broń, przegonili jak
stado spłoszonych wróbli, teraz poczuli się silniejsi (mając
Francuzów za plecami w autach pancernych) i gotowi do odwetu.
W południe odkrywam bar dla oficerów. „Ściany
pomieszczenia” zrobione są ze skrzynek po piwie.
Klepiska nikt nie próbował wyrównać, ale plastykowe fotele
zagłębiają się w mokrej ziemi i ostatecznie stoją prosto.
Dach jest z plandek, przez które przebija się światło w
niebieskim odcieniu. Strasznie tu gorąco. Sercem baru jest duża
zamrażarka, stoi na środku. Dwie barmanki ciągle ją
otwierają, nie spieszą się, wyciągają piwo i wkładają
nowe. Przy każdym otwarciu powietrze o temperaturze
przynajmniej 35 stopni wpada do środka, nie ma mowy o schłodzeniu
piwa, ale liczy się fakt, że było w lodówce, albo, że
przynajmniej z lodówki je wyciągnięto. Kosztuje też dużo
więcej, przecież było w lodówce. Tu psychologia ważniejsza
jest od rzeczywistości. Kuchnia znajduje się w drugim
„pomieszczeniu”, częściowo pod gołym niebem a
częściowo pod plandeką, na wypadek deszczu. W menu 3
gatunki mięsa, wędzone – tańsze, świeże – wołowina
i kurczak z grilla, ryż i kluska z manioku, dwa gatunki
jarzyn i dwa różne sosy. Smakowo? Palce lizać, to nie
przenośnia bo większość gości je gołymi rękoma. Przed
jedzeniem dostajemy plastykową miednicę z mydłem i
plastykowy czajnik z wodą. To była bardzo cenna część
pobytu w barze, umyłem tego dnia ręce po raz pierwszy.
Rekolekcje w barze trwały
ze dwie godziny, dłużej się nie dało ze względu na upał.
Postanowiłem szukać miejsca w dzielnicy żandarmów. Żołnierze
którzy pojechali przeładować nieszczęsny kontener wrócili
dopiero koło
siedemnastej, ale za to w komplecie: ciągnik z pękniętą
ramą, kontener, który się przewrócił (nie wiem jakim
cudem go podnieśli) i nowy kontener. Sprawa się klaruje,
ruszamy jutro rano. Nie ma mowy o spaniu w kabinie. W bagażach
mam cztery gąbkowe materace dla szpitala protestantów w
Rafai, udało się wyciągnąć dwa. Jest pora deszczowa - na
szczęście dziś nie pada, nad ranem jest spora wilgoć i
rosa, dokuczają komary, ale i tak była to komfortowo
przespana noc pod gwieździstym niebem Afryki.
Wtorek,
dzień siódmy
Obudziłem się jeszcze przed brzaskiem. Za głową mam oświetlony
neonówkami obóz wojskowy, cisza, ład i porządek, ustawione
w szeregi auta, nieruchomi wartownicy. Przede mną obóz uchodźców,
labirynty przedziwnych szałasów z plandek i stosy śmieci.
Żołnierze dostają pakiety żywnościowe, często sprzedają
je miejscowym, bo wolą jeść w barach i mają rację, na
pewno jest to zdrowsze. W pakietach są dziesiątki opakowań,
herbatniki witaminizowane, słodzik, ekstrakt herbaty, suszone
owoce, konserwy itd. Te wszystkie opakowania od miesięcy lądują
na ziemi, do tego dołóżmy miejscowe odpady, obierki itd. To
cud, że nie ma tu epidemii. Budzi się obóz, powoli narasta
gwar. Zaprzyjaźniłem się z grupą małych urwisów (pięciolatki),
przychodzą się przywitać. Pytam ich, czy mama nie odsprzeda
mi za sto franków wody w czajniku. Za chwilę przynoszą
plastykowy czajnik. Powolutku polewają mi wodę na ręce,
wystarcza nawet na przetarcie twarzy. Po śniadaniu robimy
szybkie pakowanie, szykujemy się do drogi. Pobyt w tym obozie
to dobre doświadczenie, ale każdy chce go jak najszybciej
mieć za sobą. Wyjeżdżając z Bangui liczyłem, że w
niedzielną Eucharystię będę sprawował w Rafai, a dziś
jestem dopiero w połowie drogi. Robi się jakieś
zamieszanie, arabscy kierowcy ciężarówek dyskutują z żołnierzami,
po czym jeden z ciągników bez kontenera opuszcza obóz. Ponoć
pojechał do jakiegoś warsztatu, musi coś zespawać. O
dziewiątej komendant z białym ręcznikiem na szyi oznajmia
mi, że dziś nie jedziemy, może jutro. Nic dziś z
rekolekcji, atmosfera taka, że nie można się skupić nad
tekstem. Dziesiąta, zmiana rozkazu, wyjedziemy za godzinę. W
super barze obiady wydają dopiero po jedenastej, ale jest za
to ciepłe piwo z lodówki i krowa z grilla od konkurencji.
Ostatecznie bramę obozu przekraczamy o trzynastej. Z daleka
widać obóz Francuzów, 200 m dalej na głównej drodze
pojawiają się szczupłe sylwetki Bororo (nomadzi z plemienia
Peul) z AK 47 na ramieniu – Seleka. Tu w Bambari
wszystko się zaczęło, w grudniu 2012, gdy pojawili się
pierwsi rebelianci, stąd poszli dalej na podbój kraju. Dzień,
w którym przez Bambari będzie można przejechać bezpiecznie
bez obstawy wojska, będzie końcem wojny w RŚA. Przed
wyjazdem z Bangui rozmawiałem na ten temat z Kongijskim pułkownikiem.
Twierdziłem, że gdyby w grudniu 2012 Francja interweniowała
(prosił o to rząd RŚA), konflikt skończyłby się po
tygodniu, zduszony w zarodku. Niestety, pan Holland stwierdził,
że to już koniec z „France-Afrique”, Francja nie
jest żandarmem Afryki, nie miesza się w sprawy suwerennego
kraju (słyszałem to przemówienie 30 grudniu 2012). Na co
wspomniany oficer uśmiechnął się i dodał: „Nic nie
dziej się bez powodu. Francja chciała zmiany rządu w RŚA.
Bozize (ówczesny prezydent) nie dogadał się z Francją,
podpisał kontrakty z
Chińczykami i Indyjczykami. Francuzi wiedzieli, że muzułmanie
z Czadu i Sudanu obalą rząd, interweniowali, gdy po Bozize
nie było już śladu.” Słysząc to zrobiło mi się
niedobrze - jeśli ten oficer ma racje, to politycy są
ostatnimi draniami. Cały ten patos o suwerenności, te
tragiczne przemówienia w ONZ o ludobójstwie, to wszystko miałoby
być jedno wielkie kłamstwo? Liczy się tylko racja stanu?
Dokąd nasz świat zmierza, jeśli budowany jest na kłamstwie.
Większość sanhedrynu na tej samej zasadzie wydała wyrok
skazujący na Jezusa. Te rekolekcje jak na razie, rodzą same
pytania. Zdałem sobie sprawę, że pracując w Afryce mam
jeden przywilej, fizycznie nie mogę
spełniać obywatelskiego obowiązku i nie biorę udziału
w wyborach. Choć z drugiej strony, Piłat też umył ręce.
Konwój zatrzymuje się w samym centrum Bambari. Po obu
stronach drogi są tu sklepy jeszcze z epoki kolonialnej, były
mądrze budowane z dużymi werandami, chroniącymi dom od słońca.
Na jednej z werand siedzi pełno ludzi, głównie kobiety z
dziećmi i bagażami, na nasz widok zrywają się i biegną do
pierwszego auta żołnierzy, najwyraźniej na nas czekali.
Pomyślałem sobie, może kogoś wezmą, mają przecież
miejsce. Tymczasem szef z białym ręcznikiem na szyi (pomimo
błota, wszech obecnego brudu ręcznik lśni białością)
znika w bocznej uliczce, po chwili zjawia się przy mnie i mówi,
żebym się nie martwił, wszystko jest pod kontrolą.
Wojskowa ciężarówka (za którą ja stoję) wjeżdża w
boczną uliczkę, po chwili z jednego ze składów wynoszą
worki i ładują na ciężarówkę, kolejka z workami nie ma
końca, załadowali przynajmniej trzy tony, no cóż, chłopcy
dorabiają. Ciężarówka wraca na swoje miejsce w konwoju i
teraz kandydaci na podróż włażą na worki. Nie mogę w to
uwierzyć, zabrali wszystkich, bagaży nie dało się już
upchać, to zanieśli je do kontenera-chłodni, (choć raz
zaznają co to chłód). Żołnierze, którzy mają nam
zapewnić bezpieczeństwo wciskają się między
5 razy liczniejszych pasażerów. Żołnierze z Gabonu
byli o wiele bardziej profesjonalni, natomiast żołnierze z
Konga są o wiele bardziej użyteczni publicznie. Martwię się
tylko tym, czy ich ciężarówka wytrzyma, znam ten samochód,
jest ciut większy od unimoga, może zabrać cztery tony,
przynajmniej tyle przewidział konstruktor Renault, oni mają
przynajmniej 6 ton. Zrobiła się piętnasta, teraz naprawdę
ruszamy. Mijamy jeszcze drogę zjazdową do katedry. Myślę o
samotnym biskupie, to wyjątkowo dzielny człowiek, najemnik
ucieka a prawdziwy pasterz zostaje, jego diecezja jest
najbardziej zniszczona, nikt tak bardzo nie ucierpiał jak
oni, a najgorsze, że końca ich koszmaru ciągle nie widać,
tymczasem my wchodzimy już w fazę odbudowy. Na samym wyjeździe
z miasta są bazy ONG, pilnują ich niebieskie hełmy. Jedzie
się w miarę dobrze, droga bez większych przeszkód, w nocy
trzeba jeszcze zwolnić ale do Alindao powinniśmy dotrzeć.
Tymczasem o osiemnastej zatrzymujemy się w maleńkiej wiosce.
To koniec na dziś. Mam ochotę ich zostawić i jechać dalej
sam, ale wiem, że do Alindao nie wjadę, rządzi tam Seleka.
- Czemu nie jedziemy? Dowódca z białym ręcznikiem na szyi,
spec do dorabiania, tłumaczy, że kierowcy kontenerów są
muzułmanami, a teraz mamy ramadan, oni nic nie jedli ani nie
pili od wschodu słońca, a teraz słońce właśnie zaszło.
Logiczne. Wioska jest bardzo mała jakieś 20 – 30
rodzin. Zatrzymanie się konwoju tu, to wydarzenie, dla
miejscowych szansa na niespodziewany zarobek. 15 minut później
brałem nareszcie solidny prysznic, zmieniłem całą odzież,
poczułem się jak nowo narodzony.
Środa, dzień ósmy
Bez problemów ruszamy wcześnie rano. Po dwóch godzinach
jazdy zbliżamy się do Alindao. Przed wjazdem dowódca daje
nam instrukcje:
-Jak otworzą barierę ruszacie natychmiast za mną, nie
pozwólcie aby was zatrzymali. Będą próbowali coś z nas
wyciągnąć. Uśmiechnął się przy tym znacząco, wie co mówi,
on człowiek interesu. Jestem pierwszy w konwoju, zaraz za ciężarówką
dowódcy biznesmena. Przylepiłem się do ogona i przejechałem,
ale tych za mną zdążyli zatrzymać. Szef musiał wrócić,
negocjacje trwały ze 30 minut, myślę, że argumentem były
lufy karabinów sterczących z ostatniej ciężarówki.
Zatrzymujemy się zaraz za rynkiem w Alindao. Dowódca
z białym ręcznikiem na szyi dalej kontynuuje interesy, część
worków zdjęli, inne ładują. Ni stąd ni zowąd staje
przede mną kilku facetów w białych dżalabach, największy
z nich tonem rozkazującym zwraca się do mnie po francusku:
–
Kim
ty jesteś?
–
A
pan kim jest, żebym się przedstawiał?
–
Jestem
colonel (pułkownik, sami sobie te stopnie nadają) Abdul
…, Czyli szef miejscowej Seleki
–
Ojciec
Kordian, od 25 lat proboszcz
w Rafai.
Mój pasażer inspektor szkolnictwa (tu w Alindao ma
pierwszą miejscowość podlegającą jego jurysdykcji i właśnie
rozdawał dyrektorom szkół
kartony z materiałami do egzaminów) włącza się do
dyskusji:
–
Colonel,
dzięki pomocy ojca Kordiana mogłem przywieźć materiały
dla waszych dzieci.
Pułkownik podał mu rękę, mnie nie.
–
Nasze
dzieci tego potrzebują.
Odszedł dumnie nie spojrzawszy na mnie. Parę metrów za
nimi szło kilku chudych nomadów z turbanami na głowie i AK
47 na ramieniu. Te turbany i rysy twarzy przypomniały
mi tych, co w zeszłym roku zabierali nam na misji
auta.
50 km za Alinda jest miejscowość Kombo, tam mamy rozstać
się z kontenerami, one pojadą do Mobay a na nas w Kombo
czeka wojsko z Bangassou, z nimi pojedziemy dalej. Niestety,
te 50 km to wyjątkowo trudny odcinek. Zostało nam tylko 12
km, gdy zaczął padać deszcz. Dowódca konwoju znowu się
zatrzymał, nie wiem czemu, ma tu jakiś interes, a może w
trosce o kontenery? Oczom nie wierzę, pierwszy kontener z
najlepszym kierowcą zjeżdża na pobocze i wymija nas, ma dość
czekania, bez zastanowienia jadę za nim, podobnie Ivon,
reszta konwoju zostaje. Zrobiliśmy tylko 3 km. Wdrapując się
na gliniane wzgórze kontener ześlizgnął się i stoi w
poprzek kompletnie zakopany. Później dowiedziałem się, że
kierowca zna bardzo dobrze tę drogę i chciał pokonać właśnie
to wzniesienie zanim deszcz kompletnie rozmoczy glinę. Kiedy
skończył się deszcz nieszczęśliwy kierowca znalazł w
wiosce motor i wrócił do konwoju Próbuje podejść do
zagrzebanej ciężarówki, słowo próbuje jest tu całkowicie
uzasadnione, nie da się iść pod górę po rozmoczonej
glinie, to jak by iść po rozlanym oleju. Kontener całkowicie
zablokował drogę, nie ma mowy żeby go wyminąć. Tu gdzie
my stoimy droga przypomina wąwóz. Ivon namawia chłopców z
wioski, żeby zrobili objazd, czyli złagodzili jedną ścianę
wąwozu. Po dwóch godzinach pracy objazd wygląda zachęcająco,
ale ziemia jest tak nasiąknięta wodą, że unimog zagłębia
się po oś, na szczęście udaje mi się wrócić na drogę.
Znowu nocujemy w wiosce, przemoczeni, wytytłani gliną, jest
tak mokro, że o spaniu na zewnątrz nie ma mowy, wynajmujemy
dom. Gdyby nie komary byłoby całkiem nieźle. Gorący
prysznic pomaga szybko zasnąć.
Czwartek,
dzień dziewiąty
Pierwsza myśl po przebudzeniu – czy dziś stąd
wyjedziemy? Potrzebne jest słońce, żeby glina zaczęła się
wiązać, a tu niebo ołowiane, w każdej chwili znowu może
lać. Żołnierze, którzy czekają na nas w Kombo mają sporą
ciężarówkę – kamaza, mają do nas podjechać i próbować
wyciągnąć kontener, brzmi to sensownie. Przyjechali dość
szybko, przed dziewiątą. Ustawili się tyłem i próbują
podjechać pod kontener. Pierwsza próba nieudana, jest tak ślisko,
że ściąga ich od jednego rowu do drugiego, a kiedy w końcu
udało im się podjechać próby wyciągania są żałosne, koła
ślizgają się i kręcą w miejscu, nie ma przyczepności.
Kontynuuję rekolekcje w kabinie, słońce dziś nie pali, więc
w kabinie jest OK. Co jakiś czas słyszę jak wyją w
skrajnym wysiłku silniki
kamaza i ciągnika, kontener to się poruszy, to drgnie
ale uparcie wraca na swoje miejsce, powraca cisza, rozwiewa się
dym ze spalin. Ludzie z łopatami znowu próbują
„przygotować teren” wybrać ziemię spod kół,
utwardzić grunt. Po czternastej zmorzył mnie sen i nagle ktoś
mnie budzi – wyjechali!
Patrzę z niedowierzaniem
przed siebie, kontener stoi prosto kilka kilometrów za
dziurą. Bez wahania odpalam unimog, jadę za nim.
Zatrzymujemy się 300 m dalej. Ta sama wieś, ale tu jest już
płasko i nie ma gliny, jakby inny świat. Kamaz wraca do
dziury, trzeba przeciągnąć jeszcze drugi kontener. I choć
glina nie jest już tak śliska, ten drugi kontener wpakował
się dokładnie tak samo jak pierwszy. Teraz mają już większą
wprawę, wiedzą co robić, uwinęli się w dwie godziny. W międzyczasie
robię obiad z wojskowej konserwy, którą kupiłem w obozie w
Bambari. Na opakowaniu uczciwie napisano: „O przedłużonej
trwałości – 5lat” W składzie 8 razy pojawia się
E coś tam. Siedzę pod drzewem z kierowcą pierwszego
kontenera, jest naprawdę dobry w swoim fachu i sympatyczny.
Rozmawiamy o szansach na pokój. Odkrywam punkt widzenia
drugiej strony:
- Zobacz, ojciec, te drogi. Przez tyle lat wszystko kradli
i nic dla kraju nie zrobili. Nic się nie zmieni.
To zdanie wymaga wyjaśnień, czytając między wierszami
brzmiało by tak: Wszystkie dotychczasowe rządy nic tylko
kradły, nie było żadnego rozwoju. Muzułmanie chcieli to
zmienić, ale się nie udało, świat nie pozwolił, dlatego
nie widać przyszłości dla RŚA. Mam nadzieję, że wierzy w
to, co mówi, ale jeśli tak, to się myli. Seleka to jeszcze
gorsi złodzieje, nasz poprzedni unimog i dwa Land-cruisery jeżdżą
gdzieś w świecie arabskim (Czadzie albo Sudanie). Dojeżdżamy
do Kombo, znowu bariera i młodzi w turbanach z bronią, posępnie
na nas patrzą. Część kontenera przeładowują na 2 ciężarówki
z Bangassou i Rafai. Nowy komendant konwoju zapowiada wyjazd
do Bangassou między czwartą a piątą rano. Pełno tu różnych
aut z ONG, jeszcze więcej pasażerów. Przed zachodem słońca
muzułmanie rozciągają słomkowe maty i pobożnie się modlą,
wtórują im protestanci z radosnym Alleluja. Pobożność to
wielka sprawa, ale są też słowa Jezusa: A ty gdy się
modlisz, zamknij drzwi swojego serca, żeby nikt cię nie
widział, a Ojciec mój który jest w ukryciu, wysłucha
ciebie.
Przy podziale dóbr z kontenera dochodzi do ostrych
sprzeczek między żołnierzami. W Mobay jest elektrownia na
rzece, dzięki temu wojsko tam stacjonujące ma zamrażarki,
im dostają się mrożone ryby i kury przywiezione z Kamerunu.
Ci z Bangassou i Rafai dostają tylko mrożoną wodę mineralną
( po godzinie będzie miała temperaturę otoczenia) i
przecier pomidorowy. Podział istotnie mało sprawiedliwy, choć
logiczny. Mnie przeraża cała ta logistyka. Tu przecież można
kupić świeże kury i ryby. Po co wlec z takim wysiłkiem
kontener - chłodnię z portu nad oceanem. Za sam koszt
transportu można by wyżywić całe to wojsko przynajmniej
przez rok. Kolejna noc pod plandeką.
Piątek,
dzień dziesiąty
Znowu sobie uświadomiłem, że żyję w świecie ludzi
pobożnych. Zawodzący śpiew muezina, gorliwe śpiewy psalmów
w wykonaniu protestantów oznajmiają nowy dzień. O piątej
rano byłem już po śniadaniu i gotowy odpalić silnik.
Ostatecznie ruszyliśmy o siódmej. Rekolekcje też się nie
kleją, na nerwy działa rozlazłość kongijskiego wojska. Za
to teraz bez kontenerów jedziemy w miarę szybko. W Dymbi,
gdzie kopią diamenty, kolejna bariera seleki. Mijamy wielu
rebeliantów na motorach. Tuż przed Kembe na podjeździe
unimog lekko zsuwa się z drogi i ostra skała wbija mi się w
oponę, opona do wyrzucenia. Nic się nie da zrobić, siła wyższa.
Teraz jadę bez koła zapasowego, ze świadomością, że
kolejna utrata koła będzie oznaczała koniec podróży na dłuższy
czas. W Kembe tracimy 2 godziny, przeładowany wodą mineralną
samochód żołnierzy rozlazł się i trzeba było go pospawać.
Kiedyś w Kembe zatrzymywaliśmy się u włoskich sióstr,
kawa zawsze była
wyśmienita, teraz ich dom od dwóch lat jest pusty. Za Kembe
ostatnia miejscowość pod kontrolą muzułmanów, za barierą
- wolny kraj. Już nie potrzebuję obstawy wojskowej, ale z
pomocy żołnierzy skorzystam
dziś jeszcze dwa razy. Do olbrzymiej dziury woda
naniosła pył i piach, wyglądało niewinnie a dosłownie
zassało unimog, odkopywanie zajęłoby ze 3 godziny. Podpięliśmy
sztywny hol unimoga do ciężarówki wojskowej i w 3 minuty było
po sprawie. Prawdziwy koszmar
zaczął się w nocy, spadło tu bardzo dużo deszczu, wylały
rzeki, znikło kilka mostów (ostatni raz byłem tu w
listopadzie 2012). Nie ośmieliłbym się przejeżdżać rzeki
nocą nie znając jej głębokości. Żołnierze jechali tu
ostatni raz tydzień temu, bazuję na ich doświadczeniu i jadę
za nimi. W świetle reflektorów podziwiam jazdę figurową na
błocie wojskowej ciężarówki, były nawet piruety i
podskoki na cztery koła. Cieszę się, że nie jestem
pierwszy, chyba bym nie dał rady, mam przywilej wybierania
przejazdów wypracowanych przez innych. Do Bangassou dotarliśmy
na dwudziestą pierwszą.
Sobota,
dzień jedenasty
Odprawiłem Eucharystię po kilku dniach przerwy, to chyba
znak powrotu do normalności. Teraz do Rafai pojadę już sam.
Martwię się tylko brakiem zapasowego koła. Początkowo miałem
cztery dodatkowe okazyjne opony. Dwie musiałem
zostawić w Bangui z powodu nadwagi, pozostałe dwie zabrałem.
Ale nie mam dętek. W Banassou mamy warsztat, wyjazd się opóźni,
lecz jednak warto spróbować. Ekipa z warsztatu przyszła z
godzinnym opóźnieniem. Ponoć już zakładali koła w
systemie bezdętkowym. Niestety tym razem nie udało się -
rozdarli oponę i nie dali rady naciągnąć jej na felgę.
Wyjechałem o dziesiątej zamiast o siódmej. Na docinku
Bangassou – Rafai samochód zawsze był rzadkością,
ale teraz przejazd samochodu to prawdziwe wydarzenie. Ludzie
przerywają zajęcia, żeby zobaczyć, cóż to na drodze się
dzieje. Prawie wszędzie ta sama scena – wzniesione do góry
ręce, uśmiech i jedno słowo: Merci.
Rekolekcje dokończyłem w Rafai. Tym razem nie Judasz, lecz
Kajfasz mnie przeraził. Po nocnych czuwaniach na modlitwie,
pewny, że służy Wiekuistemu podejmuje najtragiczniejszą w
skutkach decyzję.
Saduceusze z urzędowym kapłaństwem to ostrzeżenie dla współczesnego
Kościoła. Mistrzostwem jest opis nocnego posiedzenia
sanhedrynu. Wszystkim gorąco polecam tę lekturę. Choć może
odstraszać objętością - cztery grube tomy - naprawdę
warto poświęcić jej czas. Jest jeszcze druga pozycja, zupełnie
inna, choć dokładnie na ten sam temat (czasami nawet będą
się wykluczać - na przykład rozumienie chrztu Jezusa),
chodzi mi o „Ukryte królestwo” Eloi Leclerc
(oryginał Le royaume cache).
Tajemnica pozostaje tajemnicą, ale te dwie lektury
pozwalają w sposób wyjątkowy przedzierać się przez mgłę
w kierunku Światła.
o. Kordian Merta (Republika Środkowej Afryki)
|