Wydarzenia 15 czerwca 2020
List o. Symeona - Boali, RCA

Przy wtórze śpiewających po deszczu ptaków i bawiących się na zroszonych łąkach dzieci, zbieram doświadczenia minionych tygodni i ślę wraz z nimi serdeczne pozdrowienie. Właśnie co przeszła nad Boali potężna chmura deszczu. Lało jak z cebra. Choć poranek przywitał nas bardzo słoneczną aurą, co wypchało mnie, by czym prędzej ruszyć do pracy przy sadzeniu i porządkowaniu grządek z kwiatami i krzewami przy kościele, to jednak żar płynący z nieba o tak wczesnej godzinie (7:30) zapowiadał nagłe załamanie pogody. W rzeczy samej, gdy zbliżałem się do sadzenia kliku wypuszczających już korzenie krzewów, w dopiero co przerytej ziemi, ciemne chmury zbierały się nad naszym miasteczkiem. Trochę jednak potrwało zanim pierwsze krople napoiły spragnione grunty. Skorzystałem z tych kilkudziesięciu minut i przeprałem torbę podróżną i zbłocony habit po ostatniej wioskowej przygodzie – o której za moment – oraz zdążyłem rozwiesić je na zadaszonej werandzie. Ledwo zasiadłem do posiłku, po odmówionej samotnie Modlitwie Południowej, a tu rzucił się na nasze włości srogi wiatr, a strugi deszczu wtórowały mu równie zawzięcie, jakoby ścigając się, kto pierwszy. Ja natomiast niby to na złość, z pewną nutą ignorancji, zasiadłem spokojnie przy zastawionym stole, nalałem ciepłej zupy do talerza i zacząłem konsumpcję, niczym nie wzruszony. Po warzywnej delektacji zabrałem się za kurczaka w sosie pomidorowym i towarzyszącą mu - standardowo w naszym domu z racji na obecność Kongijczyka – kluskę z mąki kukurydzianej (zastępującą środkowoafrykańską kluskę manioku). W końcu miałem wszystko popić wodą, dopiero co wyciągniętą z lodówki, jednak już sam widok stróżek spływających po ściankach butelki wystarczająco mnie orzeźwił w to chłodnawe popołudnie, więc zaparzyłem sobie filiżankę kawy i zasiadłem do lektury. Czas płynął niczym w zimowe polskie wieczory – za oknem ciemno, w domu pusto, przed nosem kawa a nos w lekturze. Tak mi zleciało z dobre dwie godziny… deszcz ustał to i ja się oderwałem od historii Winicjusza i Ligii, i skorzystawszy z godzin sjesty, kiedy to interesanci raczej nie pukają do naszych bram, poświęciłem kilka dobrych chwil na medytację Słowa. Ono zaś w tych ostatnich dniach jest dla mnie nader hojne. Słowo z ostatnich dwóch dni, a są to zarazem ostatnie wersety piątego rozdziału z Ewangelii wg św. Mateusza, mówi o hojności do jakiej zachęca Chrystus. Dawajcie, pożyczajcie, pozdrawiajcie, dobrze czyńcie… bez miary, każdemu, przy każdej okazji. To wszystko jakby splata się razem i tworzy przesłanie: ufajcie, pokładajcie nadzieję w drugim człowieku, dajcie szansę. Wobec wielu zawodów i rozczarowań w relacjach międzyludzkich te słowa docierają do sedna moich przeżyć. Tylko jak tu próbować raz kolejny? Znowu stracić… czas, pieniądze… cierpliwość? Pozwólcie na jeden przykład… otóż staramy się podjąć działania zmierzające do wybudowania nowego budynku szkoły podstawowej, o czym pisałem przed kilkoma miesiącami. Jesteśmy na etapie gromadzenia cegieł. Mieliśmy dogadany ich zakup. Właściciel miał je dla nas zachować. My w tym czasie szukaliśmy ciężarówki, która miałaby je przetransportować. Ciężko było coś znaleźć, bo z jednej strony ceny były dość wysokie (jeśli chodzi o ciężarówki na miejscu, w Boali) a te które mogłyby być tańsze – ciężarówki, które są przejazdem w Boali i chcą coś dorobić – jakoś się nie zjawiały. Czas płynął więc  w końcu żeśmy się dogadali z jedną miejscową. Ustaliśmy dzień. Właściciel cegieł został poinformowany o przedsięwzięciu więc czekaliśmy dnia realizacji. Wpierw jednak ciężarówka nie wróciła do Boali na czas. Przyjechała po dwóch dniach. Gdy już mieliśmy ruszyć po cegły, doszły nas wieści, że cegły zostały w międzyczasie sprzedane… Szukaliśmy w innych miejscach, ale nigdzie nie było już cegieł na sprzedaż. Więc zostaliśmy z pustymi rękami… Zaczęliśmy rozważać opcję aby zatrudnić ludzi, którzy wyrobiliby cegły na miejscu. Wyszłoby to taniej. Umówiliśmy się z pracownikami, by przyszli dogadać szczegóły. Jeden dzień nie przychodzą, drugie umówione spotkanie, nie przychodzą… i takim ludziom mamy powierzyć tak kosztowne przedsięwzięcie…? Być może wynika to wszystko z tego, że nie mam wprawy w organizowaniu pracy w naszym afrykańskim środowisku. Brak doświadczenia odbija mi się czkawką. No i w takich nastrojach Pan mówi: pokładaj nadzieję w drugim człowieku, daj szansę… Więc pytam: jak to? Kto tak potrafi? A z ciszy wypływa odpowiedz…”No jak tak potrafię. Słońce świeci nad dobrymi i złymi. Deszcz pada na sprawiedliwych i niesprawiedliwych… Czyńcie tak abyście się stali dziećmi Waszego Ojca”. Ewangelia o dziecięctwie Bożym wraca do nas nader często. Ale jest ona kluczowa. Jeśli wiem, wierzę, żyję w przekonaniu, że mam Boga i Ojca, że rzeczywiście jestem Jego Synem, to nie musze bać się straty, niepowodzenia, oszukania… bo On mi daje ponad miarę, hojnie, bez limitów. Nie braknie mi. Ani cierpliwości (bo i On ma do mnie  cierpliwość), ani wytrwałości, ani ambicji ani motywacji, ani czasu, ani pomysłów, ani środków… „Stoję więc dziś w podziwie, dla Tego który wszystko dał…” a dalej śpiewamy: „Ja chcę być jak Ty!”.

W codzienności doświadczam, że Jego Słowo nie jest rzucone na wiatr. Bo sytuacje życiowe zmuszają mnie do zaufania drugiemu i wbrew pozorom – ku mojemu zaskoczeniu przy rachunku sumienia – widzę, że wiele razy się nie zawiodłem. Niedługo po napisaniu ostatniego maila wyruszałem do stolicy. Miałem zaplanowane spotkanie z aspirantami po bodajże 3 miesiącach absencji z racji na wirusa. Wyjechałem dość wcześnie, zaraz po pierwszej niedzielnej Mszy, ok 10h00. W drodze miałem zatrzymać się u katechisty z jednej z wiosek by kupić mango dla braci w Bimbo. No i zatrzymałem się. Sęk w tym że już stamtąd nie ruszyłem (o własnych siłach). A to samochód odmówił posłuszeństwa. Od jakiegoś czasu mieliśmy problem z pompą wtryskową paliwa w naszym Suzuki. O tym zdaje się jeszcze tu nie pisałem. Pompa została wymieniona już dwa razy, a wciąż był problem przy odpalaniu. Potrzeba było kilku prób. Dwóch różnych mechaników i elektryków zarazem podejmowało się rozwiązania problemu. I obaj dawali gwarancję, że teraz już nie będzie problemu (…wracamy do tematu Ewangelii… ). No a w Bogoulii (wiosce gdzie zatrzymałem się po mango) samochód już nie odpalił w ogóle. Jedna próba, druga, trzecia… Szczęście(!) że zatrzymałem się przy domu katechety, który przyszedł mi w sukurs. Było około godziny 11h00 gdy miałem wyruszyć w dalszą drogę, a do Bimbo dotarłem ostatecznie o godzinie 17h00, pokonując dzielące mnie od stolicy ok 60km. Pierwszą życzliwością Boga była gościna u katechisty. Mango miałem w brud : ) On też postarał się o mechanika, który przybył do nas niezwłocznie. Popatrzył, postukał i stwierdził że pompa siadła. A że w międzyczasie kilka razy jeszcze próbowano samochód odpalić, bateria też już „odpuściła”. Co zatem należało zrobić? Holować… Dokąd? Do Boali albo do Bangui… Jako że ostatecznie i tak trzeba było dostarczyć samochód do stolicy, zacząłem kontaktować się najpierw z Jean de Dieu który pozostał w Boali, a później z braćmi w Bimbo. Należy tu nadmienić kolejną życzliwość Niebieskiego Ojca, bo akurat przy domu katechety jest jedyny punkt gdzie można złapać w tej okolicy zasięg telefoniczny. Po dość długich próbach dodzwoniliśmy się do Bimbo i ustaliliśmy że mam czekać na samochód, który przyjedzie mnie holować. To zakładało jakieś 1,5h wyczekiwania. W międzyczasie zatrzymał się inny przejeżdżający samochód, oferując holowanie. Nie za bardzo wdawałem się w rozmyślania, ale czym prędzej podpięliśmy samochód i (bez wspomagania: kierownicy i hamulca) ruszyliśmy w kierunku Bangui. Pierwszy raz zdarzyło mi się być holowanym. Nie lada gratka dla kierowcy! W drodze spotkaliśmy samochód z Bimbo. Przeczepiliśmy więc Suzuki „do swoich” i kontynuowaliśmy. Wówczas doświadczyłem wielkiej życzliwości ze strony tych którzy holowali mnie do tej pory. Mogli zaśpiewać dość słoną cenę, ale wykazali się nadzwyczajną (w moich oczach) skromnością. Poprosili jedynie, by dorzucić im nieco do paliwa, bo holując skonsumowali więcej niż było przewidziane (a samochód był nie ich; transportowali coś na zlecenie). Do Bimbo dotarłem jak naćpany… Całą drogę wzrok miałem utkwiony w naprężającej się i rozprężającej linie holowniczej… Mieliśmy szczęście, że w niedziele Bangui nie jest zbytnio zatłoczone choć i w tym dniu przejazd przez centrum, będąc holowanym, nastręczył mi sporo stresu. W Bimo zostałem praktycznie cały tydzień oczekując reparacji samochodu. Co trzeba było, załatwiłem w pierwszych dwóch dniach a później wypychałem dnie lekturą i odwiedzinami u „starych znajomych”.

Po powrocie do Boali, wybraliśmy się z Jean de Dieu do jednej z parafii w naszym dekanacie – Bossembele. Odwiedziliśmy proboszcza – Abbé Zo – oraz złożyliśmy skargę w trybunale na sąsiadów nie chcących opuścić kościelnej posesji gdzie przewidziana jest budowa jednego z budynków parafialnych. To moja pierwsza wizyta w tych kręgach diecezji. To zarazem miejscowość najdalej wysunięta na zachód, do której dotychczas dotarłem. Ufam jednak, że niebawem przekroczę tę osobistą granicę i moje kroki postawie w Bouar, miejscowości prawie że granicznej z Kamerunem. Tam mam nadzieję odwiedzić kilku Polaków misjonarzy oraz Siostry Klaryski.

Tak jak to planowałem już przed miesiącem, zrealizowałem w ostatnich dniach wyjazd na wioskę w celu pójścia na ryby. Miało być też polowanie, ale chłopcy nie mieli naboi, a gonić za zwierzyną bez naboi nie miałem ochoty… Byliśmy jednak na rybach. Przedsięwzięcie rozkłada się na dwa dni. Pierwszego wyruszyliśmy pirogą zarzucić sieci. Część z nich była taka bardzo tradycyjna. Część natomiast to linka z haczykami która rozciąga się na szerokość mniej więcej połowy rzeki, czyli ok 3-4 metrów. Obciąża się ją kamieniami, by opadła nieco powyżej dna (wypychają ją gumowe elementy przymocowane do linki). Przygotowanie sieci, obwiązanie ciężarkami, spływ rzeką i rozmieszczenie sieci, oraz droga z wioski do rzeki i z powrotem, zajęły nam dobre 5h. Następnego dnia rano wyruszyliśmy, by sprawdzić co się złapało. Ta wyprawa była nieco krótsza, ok 3h. No i znaleźliśmy jedną dużą rybę i bodajże 9 małych. Całość o wartości ok 2.500 franków, czyli niecałych 20 złotych… Sieci nie zwijaliśmy, bo choć ja następnego dnia wyruszałem w podróż powrotną, chłopcy mieli raz jeszcze wybrać się na rzekę, by zebrać „kolejny plon”. Będąc na wiosce, oczywiście posługiwałem sakramentami. Codziennie odprawiałem Mszę dla innej grupy parafialnej, dając też okazję do spowiedzi. Zaś wracając do domu doszła mnie informacja, że zdjęto właśnie ograniczenia i kościoły zostały otwarte. Odtąd można gromadzić się na celebracjach zachowując odstęp 1m, myjąc ręce przy wejściu, i zakładając maski. Mniejsza o to, że w Boali masek kupić jeszcze nie można : ) Może dotrą za jakiś czas. Wieść ta zastała nas w sobotnie popołudnie, toteż na niedzielną uroczystość Bożego Ciała (w RCA obchodzi się ja właśnie w niedzielę a nie w czwartek), trudno było zorganizować cokolwiek ze wcześniejszych planów –procesja, stacje… Tej niedzieli odprawiliśmy jeszcze dwie Msze (od przyszłej wracamy do normalnego rytmu jednej Mszy niedzielnej w centrum). Na pierwszą przyszła dość sporo liczba osób. Na drugiej byłem ja, jedna kobieta i czwórka nieochrzczonych jeszcze dzieci.

Nowa sytuacja motywuje nas jednak do działania. Za dwa tygodnie będziemy świętowali odpust parafialny – św. Piotra Apostoła. Chcemy dobrze przygotować ten czas. W środę mamy spotkać się z radą parafialną, by przedsięwziąć przygotowania. Będziemy chcieli poprzedzić uroczystość trzydniowymi rekolekcjami – z katechezą, z modlitwą i z video, by nieco wybudzić naszych chrześcijan z Covidowego snu.

Te przygotowania budzą we mnie wspomnienie parafialnego odpustu Trójcy Świętej w Rachowicach, mojej rodzinnej miejscowości. Wedle pierwotnych planów miałem tam być. Gdyby nie pandemia, miałbym już za sobą wizytę w Warszawie, gdzie miałem swego czasu lądować, rodzinne spotkanie po uroczystościach Bożego Ciała, słoneczne dni na toskańskich winnicach… Dzięki pandemii to co miałbym już za sobą, wciąż pozostaje na horyzoncie. Prędzej czy później stanie się moim „dziś”.

Z tym radosnym wyczekiwaniem ślę Wam wszystkim Boże błogosławieństwo i mówię „do zobaczenia”.


--

Symeon OFM